Poniewczasie

Adam Woźniak

W „Misterium” Marcina Oskara Czarnika historia świeżo upieczonego mieszczucha wałęsającego się po wielkopostno-homerowskim uniwersum jest na tyle pokręcona formalnie, że pierwsze objawy znużenia pojawiają się później, niż można by przypuszczać

Poniewczasie

Jeszcze 3 minuty czytania

Poniewczasie

W pierwszych zdaniach „Powrotu do Reims” Didier Eribon kreśli dwie „typowe” ścieżki, którymi w ostatnich dziesięcioleciach podążał on sam i wielu mu podobnych. Pierwsza z nich to „droga geja”, przeprowadzającego się z prowincji do wielkiego świata w poszukiwaniu wytchnienia od ciasnej, dyscyplinującej sieci małomiasteczkowych spojrzeń. Druga wiedzie raczej w górę niż na boki – jest ścieżką awansu klasowego, powolnego pozbywania się słomy z butów, zmywania z rąk smaru i żywicy, przymierzania coraz lepiej leżących fraków.

Czternaście lat temu, gdy Eribon publikował swoją najbardziej osobistą książkę, literacki obraz skrzyżowania dwu wspomnianych dróg mógł uchodzić za materiał na ponowoczesną epopeję, uwagi pisarza dotyczące zaniedbania tematu klasowego wydawały się zaś jednocześnie odkrywcze i apodyktycznie oczywiste. Od tego czasu wiele się jednak zmieniło – w samej Polsce powstało kilkadziesiąt prac (powieści, tekstów naukowych, spektakli) stanowiących rozliczenie z proletariackimi korzeniami współczesnej inteligencji, przynajmniej kilku moich kolegów zaczęło ostentacyjnie zaciągać, a ja sam (po przeczytaniu „Chamstwa” Pobłockiego) odmówiłem oglądania „The Crown”. Pomysł na bestseller dość szybko stał się więc kliszą, a teza o zaniedbaniu problemu „zdrady klasowej” brzmiałaby dziś niepoważnie. Nie twierdzę oczywiście, że temat chłopski czy prowincjonalny się wyczerpał – raczej skończył się czas, gdy wystarczyło „podzielić się swoim doświadczeniem”, by cokolwiek na tym polu ugrać.

Marcin Czarnik, „Misterium”. Nisza, 104 strony, w księgarniach od września 2023

Trochę się więc zaniepokoiłem, czytając zapowiedź debiutanckiego „Misterium” Marcina Czarnika – książki, którą Jacek Dehnel reklamuje jako „krążącą wokół dwóch tematów: odziedziczonej wiejskości zderzanej z poznawaną miejskością oraz nieheteronormatywności w świecie heteronormatywnym”. Cóż, nie wierzę w literaturę, która zbawia, wskrzesza, a nawet leczy, ale chciałbym wierzyć, że może ona być czymś więcej niż mechanicznym kolorowaniem pól zarysowanych przed laty przez socjologów i teoretyków literatury.

Bardziej niż na wycieczki po Eribonowskich (już dawno „typowych”) ścieżkach ostrzyłem sobie więc zęby na – sugerowane przez tytuł – połączenie tematu gejowskiego z sakralnym. Tak jakoś wychodzi, że zwykle pojawia się ono w dobrych tekstach – jak u zawodowego bluźniercy Jeana Geneta, który przekonuje, że tyłek jednorękiego bandyty Stilitano ma w sobie coś z ołtarza, Allena Ginsberga pozdrawiającego „świętych nieznanych pedałowatych” czy w „Tajnym dzienniku” Białoszewskiego, gdzie niewierny Le. maluje w slipach kolejne Matki Boskie Częstochowskie.

Nie żebym się całkowicie zawiódł. W swoim debiucie Czarnik rzeczywiście kontynuuje tradycje bluźnierczo-queerowej sakralizacji. Historia Tomasza, 33-letniego geja, który porzucił prowincję na rzecz Krakowa, zaczyna się od jednego z oryginalniejszych opisów stosunku przerywanego, jaki zna literatura („na początku było skrzypienie...”), potem jest scena inicjacji („to ja potrzebuję chrztu od ciebie” – mówi kochanek) i kilka innych, w których stylizacja biblijna służy do budowania konfiguracji dalekich od porządku ustalonego przez Stwórcę. Ciekawy jest też wątek Jana-Marii – nieokreślonej płciowo, tajemniczej postaci, którą Tomasz poznaje w jednym z krakowskich klubów. Szkoda, że na tym koniec queerowych szaleństw.

Im bardziej życzyłem Czarnikowi, żeby stał się Genetem (albo przynajmniej André Acimanem), tym bardziej uparcie narracja skręcała w stronę skrzyżowania wątków Eribonowskich. W rezultacie historia Tomasza jest przede wszystkim historią wstydu klasowego, który wybucha w chwili, gdy zadomowionego już w mieście bohatera odwiedza matka. Kobieta zwozi na zatłoczony dworzec tony wiejskiego jedzenia (kiszonej kapusty, galaret, „zajency”), pokazuje palcem na „czornych”, nie radzi sobie z obsługą przychodni lekarskiej, a wreszcie ginie w wielkomiejskim labiryncie. Poszukujący jej Tomasz biega zaś po Krakowie, nawiedzany przez flashbacki z dawnego, wiejskiego życia – bardzo szybko staje się przy tym jasne, że bohater nie odnajdzie ani matki (utraconej chłopskości), ani pomysłu na przeżycie tej utraty poza kościółkowym imaginarium odziedziczonym po przodkach.

W powieści Czarnika żałoba po uporządkowanej (a jednocześnie opresyjnej) rzeczywistości rozgrywa się więc w świecie pustych znaków, dla których nie widać jeszcze żadnej alternatywy. Jasne, że gdy weźmiemy pod uwagę doświadczenia bohaterów polskich powieści sprzed lat (Judym, Wokulski, Borowiecki, Żabczyńska), to próby wyrażenia tej symbolicznej bezdomności mogą wydać się cokolwiek wtórne. Ale historia świeżo upieczonego mieszczucha wałęsającego się beznadziejnie po wielkopostno-homerowskim uniwersum jest na tyle pokręcona formalnie, że pierwsze objawy znużenia pojawiają się później, niż można by przypuszczać. Tolerancji na klisze sprzyja pewnie brak dłużyzn („Misterium” to niespełna sto, skąpo wypełnionych, stron), a także brawura, z jaką narrator tka misterną sieć nawiązań kulturowych. Ale to wszystko tylko odracza pierwsze chrząknięcia i postukiwania palcem o blat. Nieubłaganie nadchodzi bowiem moment, w którym erudycja narratora obraca się przeciwko dziełu – okazuje się, że historia pudrowania braku pomysłu na fabułę to jedyna historia, którą dostaniemy. Jakoś za dużo robi się tych słupów soli, symbolicznych cyfr, Rachel, Sychemów i oślich szczęk, a za mało czegokolwiek, co byłoby pod spodem i wyłamywało się z „typowego” schematu opowieści o emancypacji, który Eribon naszkicował w dwu zgrabnych zdaniach. Streszczenie losów Tomasza wymagałoby niewiele więcej.

Ale czy to koniecznie źle? Czy podobnej oszczędności w budowaniu fabuły nie przyklaskuje się w przypadku mistrzów prozy modernistycznej? Zgoda, ale o zgubieniu matki w szpitalu Joyce napisałby kilkusetstronicowy gęsty epos, Proust zrobiłby zaś rozległy esej poetycki z każdego flashbacku, któremu Czarnik poświęca jakieś kilka linijek, będących raczej pobieżnym szkicem niż zgrabną syntezą. Patrząc na „Misterium”, obaj moderniści widzieliby więc raczej „ramowy plan pracy” niż gotowe dzieło.

To dlatego książkę Czarnika można odczytywać w kontekście głośnego eseju Adama Wrotza. Bo ten debiut napisany został niewątpliwie po godzinach, a po godzinach nie pisze się „Ulissesa”, tylko lekko koloryzuje własne doświadczenia, wrzucając je naprędce na karuzelę nawiązań kulturowych i to – znów – taką karuzelę, jaką udało się skonstruować po godzinach. Nie napiszę więc, że „Misterium” cechuje lenistwo narracyjne, niechlujność czy coś w tym rodzaju. Ale moja sympatia do tematu, poszukiwań własnej formy, a nawet zajawki autora nie sprawia, że dzieło staje się mniej powierzchowne, pospieszne, że wnosi coś świeżego do doświadczeń czytelnika polskiej literatury ostatnich lat.

Do tego podczas lektury towarzyszyło mi wciąż przekonanie, że narrator powinien uzbroić się w kalkulator, a następnie – dokonawszy kilku prostych obliczeń – zakupić komputery i smartfony dla swoich „wieśniaków”. Rzecz dzieje się współcześnie, bohater ma 33 lata. W którym zatem roku mogła urodzić się jego matka? Optymistycznie dla autora – na przełomie lat 50. i 60., ale jesteśmy przecież na PRL-owskiej wsi, więc pewnie jednak bliżej 1970. Dlaczego więc, przyjechawszy (pierwszy raz?) do wielkiego miasta, zachowuje się jak Kargul w centrum Chicago? Dlaczego (podobnie jak Tomasz) mówi gwarą, którą ostatni raz słyszałem u pokolenia moich pradziadków? Dlaczego we wspomnieniach bohatera (z pierwszych lat XXI wieku!) kobieta powraca jako kwoka, która pieje z zachwytu, obmacywana przez koguta (wujka) na oczach własnego męża, przy akompaniamencie skrzypiec, a wszystko – jakby tego było mało – rozgrywa się w izbie przylegającej do obory? Dlaczego wreszcie matka nie potrafi poprawnie napisać słowa „córka” na grobie zmarłego dziecka? I kto dziś sam pisze cokolwiek na nagrobkach? Podobne wątpliwości dotyczą kolejnego pokolenia. Czy nastoletni wiejscy koledzy Tomasza nie powinni mówić reklamami Plusa i słuchać „Explosion” z Siemensa C65, zamiast naśmiewać się z bohatera, że „pogrzeboł siostrę”? Czy Biblia jest na pewno najważniejszym źródłem symboli dla ludzi z prowincji urodzonych na początku lat 90., czy rok liturgiczny wyznacza ramy ich czasu?

Długo zastanawiałem się nad funkcją tych wszystkich anachronizmów – to trochę dziwne, że tematem jest emancypacja, a pierwowzoru warsztatu etnograficznego narratora należałoby szukać w programach podróżniczych Wojciecha Cejrowskiego. Jasne, można by uznać, że obrazy „dzikich” z polskiej prowincji są wykwitem wstydu klasowego, próbą uzgodnienia przeszłości bohatera z dominującą, wielkomiejską narracją na temat wsi. Tylko że to trochę naciągane. Bo skąd w głowie 33-letniego geja w roku 2022 wzięła się wrażliwość brytyjskiego lorda spoglądającego z odrazą na Motłoch? Myślę więc, że najbardziej prawdopodobnego wytłumaczenia należałoby szukać w tekście Wrotza. „Misterium” zwyczajnie „nie trzyma ręki na pulsie”. Narrator nie kupił wiejskim bohaterom smartfonów, z których mogliby się nauczyć obsługiwać nowoczesny świat, bo wtedy musiałby pochylić się nad problemami, dla których nie ma jeszcze bezpiecznych schematów narracyjnych, potraktować literaturę jako – zawodne i niedające żadnej gwarancji sukcesu – narzędzie diagnozy, a nie zbiór intuicyjnie zrozumiałych ilustracji dla teorii socjologicznych.

Pewnie trochę przesadzam, oczekując, że debiutant stworzy arcydzieło, które przesunie granice dyskursu. Ale, z drugiej strony, czy do bólu wyeksploatowane problemy, o których traktuje „Misterium”, domagają się jeszcze czegoś innego niż arcydzieło? Trudno w każdym razie powiedzieć, że tekst Czarnika wypełnia jakąś pustą przestrzeń, autor celuje raczej tam, gdzie trudno wcisnąć już szpilkę. W tym sensie należałoby się zgodzić z Lilianą Hermetz – to rzeczywiście „odważna”, a nawet z lekka zuchwała próba. Tyle że nieudana.

Nagroda Literacka im. Witolda Gombrowicza
Partnerami cyklu tekstów wokół debiutów literackich są Fundacja Instytut Gombrowiczowski oraz Muzeum Witolda Gombrowicza, współorganizatorzy przyznawanej przez Prezydenta Radomia Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza.