Groźby i przechwałki

Adam Woźniak

Za każdym razem, gdy odetchniemy na chwilę od moralizatorstwa „Iluminacji” Grzegorza Filipa, jakiś przemądrzały bohater musi zacząć naśmiewać się z „małpujących” mody „prostaczków” albo naprawić łańcuch „walczącej feministce”

Groźby i przechwałki

Jeszcze 2 minuty czytania

Groźby i przechwałki

Wyobrażam sobie Juliana Przybosia pochylonego nad którąś z pierwszych powieści Grzegorza Filipa. Na widok fraz w rodzaju „zapamiętale mieszając bigos, Irena rzuciła okiem w telewizor...” poeta powiedziałby pewnie to, co przy innej okazji Mironowi Białoszewskiemu: „nie mógłbym pisać takimi zdaniami”.

Możliwe, że do podobnych wniosków doszedł sam Filip (prozaik, krytyk literacki i muzyczny, redaktor naczelny „Nowych Książek”), bo w wydanym trzy lata temu „Coverze” pisze zdecydowanie inaczej niż we wcześniejszych – poprawnych, ale też mocno przegadanych i zbyt obfitych w momenty literackiego szumu – tekstach. Nie sądzę jednak, aby eksperyment ze zmianą idiomu wyszedł autorowi na dobre: pastisz powieści postmodernistycznej, przeplatany nieudolnymi próbami naśladowania stylu Witolda Gombrowicza, wypada zdecydowanie gorzej niż pisane dotąd obyczajówki, a ataki ad personam na bardziej utytułowanych kolegów po piórze (np. Jerzego Pilcha) pozostawiają czytelnika z poczuciem lekkiego zażenowania.

 Grzegorz Filip, „Iluminacja. 12 opowiadań”.WBPiCAK, 254 strony, w księgarniach od stycznia 2023

Mimo wszystko do lektury opublikowanego niedawno zbioru opowiadań „Iluminacje” przystąpiłem z pewną nadzieją. Krótka forma – myślałem – może być lekarstwem na problemy z prozą Filipa: wyeksponuje wrażliwość autora na egzystencjalny szczegół, zmusi go do poszukiwania syntezy, a tym samym zwolni bohaterów z obowiązku wykonywania setek nieistotnych czynności i streszczania popprawicowych felietonów. Cóż, doczekałem się syntezy, niestety jest to właśnie synteza głoszonych dotąd w znośnym natężeniu komunałów o upadku kultury, kryzysie sztuki i dewaluacji prawdy.

Bohaterką „Dziennika Julii” jest na przykład 40-letnia fotografka zyskująca sławę dzięki serii subtelnych, intymnych prac. Wraz z sukcesem nadchodzą kłopoty: artystka ulega wężowym podszeptom krytyków, by „iść dalej”, i w feministycznym geście publikuje zdjęcie przebitych gwoździem piersi 13-letniej córki. Na koniec od kobiety odwracają się rodzina i przyjaciele, a ona sama gnije schorowana na Manhattanie. W „Entropii zero” spotykamy z kolei litewską doktorantkę, której owładnięci demonem poprawności politycznej badacze z Zachodu nie pozwalają forsować (banalnej przecież i stawianej setki razy w XIX wieku) tezy, zgodnie z którą pokojowy multikulturalizm nie istnieje, a „kultura silniejsza dominuje”. Podobnie zideologizowana jest większość opowiadań wchodzących w skład „Iluminacji”, co może być o tyle rozczarowujące, że rozsiani po wielu utworach porte parole autora deklarują co i rusz artystowsko-elitarystyczną obojętność na mody intelektualne. Obietnice obietnicami, a krewnych prozy Filipa należałoby chyba szukać wśród moralizatorskich nowelek antybolszewickich z czasów II RP („Socjalista” Ossendowskiego) lub socrealistycznych produkcyjniaków.

Rozczarowujące jest również to, że podejmując próbę diagnozy kultury europejskiej, autor nie bierze pod uwagę „historii choroby” pacjenta (rodzaj męski nieprzypadkowy) – tego, że jest on hipochondrykiem, z którym od setek lat trudno pogadać gdzie indziej niż na łożu śmierci. Przyglądając się objawom rzekomej degeneracji zachodniego świata bez historycznego dystansu, Filip skazuje się na smutny los epigona – tysiącznego kronikarza upadku kultury. Co gorsza, choć natrętnie przywołuje termin „postmodernizm”, autor nie wykracza zwykle poza tezy formułowane na początku XX wieku przez Ortegę y Gasseta czy Znanieckiego, a chwilami nawet poza tradycję szlacheckiego oporu wobec nowoczesności.

Nie w każdym z opowiadań jest oczywiście aż tak źle jak w dwu wspomnianych. Zgodnie z wcześniejszą intuicją na kartach „Iluminacji” wyróżniają się momenty, w których Filip odpuszcza nieco próby diagnozowania świata i stawia na eksplorowanie prostego ludzkiego doświadczenia. Ciekawe są „Ciepło-zimno”, które zbliżeniem na codzienny szczegół przypomina trochę „Patersona” Jima Jarmuscha; fragmenty dotyczące śmierci („Rozesłani”, „W dolinie straceńca”) czy dylematy małżeństwa z „Latawca na plaży”. Problem w tym, że to tylko krótkie przebłyski. Bo za każdym razem, gdy odetchniemy na chwilę od paternalistycznego moralizatorstwa, przemądrzały bohater musi zacząć naśmiewać się z „małpujących” mody „prostaczków”, naprawić łańcuch „walczącej feministce” czy spotkać dziewczynę, która słucha techniawy zamiast szumu morza. Te głupie dziewuszyska!

Obok wyczulonych na detale opisów codzienności w prozie Grzegorza Filipa interesujące mogłyby być wątki postkolonialne. Na kartach większości swych tekstów autor usiłuje rozprawić się z perspektywą Wokulskiego, który z odrazą obserwuje warszawskie błoto, a jakiś czas potem, zawstydzony, porównuje je z paryskimi deptakami. Postulat rozbijania opozycji centrum–peryferie jest mi bardzo bliski: mało co wydaje się przy tym ciekawsze niż poszukiwanie wartości w prowincjonalnym błocie, a pęknięć na gładkim kolonialnym bruku. Nic nie jest jednak nudniejsze niż przyglądanie się, jak owo błoto służy tylko do obrzucania „zdegenerowanej” kultury Zachodu. Niestety, w przypadku autora „Iluminacji” mamy do czynienia głównie z tym drugim procesem, który jest nie tylko mało produktywny, ale też – przewrotnie – świadczy o silnym podporządkowaniu kulturowemu centrum.

Skłonność do mieszania adwersarzy z błotem wraz z ciągłymi przechwałkami bohaterów (autora?) na temat domniemanej kontrkulturowości sprawiają, że proza Filipa przypomina rapowy styl bragga. To, co uchodzi w przypadku zgrabnej hiphopowej szesnastowersówki, na kartach prozy przekształca się jednak w przydługi dirty talk, w trakcie którego narrator, z każdym słowem mniej przekonujący, obiecuje, co za chwilę zrobi z czytelnikiem przy pomocy dziesiątek popłuczyn po flaneurach, „wilkach stepowych” i romantycznych wrażliwcach. A na koniec portretowani jako błyskotliwi intelektualiści bohaterowie złośliwie zamieniają „Twórczość” (tytuł czasopisma) we „Wtórność”, dostrzegają, że media promują głupotę, i żalą się, że na uniwersytetach lekceważony jest dziś „duch prawdy”. Cóż, swojska Irena mieszająca bigos to był przynajmniej jakiś konkret.