Amerykański koszmar

Adam Woźniak

Jeśli ktoś sądzi, że o kulturowej dominacji białego Amerykanina powiedziano już wszystko, to powinien się przyjrzeć węzłowi, który splata Ishbel Szatrawska w „Żywocie i śmierci pana Hersha Libkina z Sacramento w stanie Kalifornia”

Amerykański koszmar

Jeszcze 2 minuty czytania

Amerykański koszmar

Gdyby za kilkaset lat jakiś historyk postanowił zbadać, o czym myśleli postępowi Polacy w drugiej dekadzie XXI wieku, to życzyłbym mu, żeby szybko trafił na dramaty Ishbel Szatrawskiej. Na podstawie twórczości krakowskiej pisarki mógłby bezbłędnie odtworzyć tematykę dyskusji toczonych dziś na uczelniach i w kawiarniach. Szatrawska debiutowała niespełna trzy lata temu utworem „Objects in a Mirror...”, który powstał w trakcie warsztatów organizowanych przez Stary Teatr. W czterech opublikowanych dotąd tekstach autorce udało się zmierzyć z kulturą gwałtu, polowaniami, pandemią, toksyczną męskością, rasizmem, kryzysem klimatycznym czy postkolonializmem. Problem w tym, że rola Elizy Orzeszkowej swoich czasów rzadko kiedy idzie w parze z sukcesem artystycznym. Nic nudniejszego od „reprezentatywnego przykładu”. Szatrawska ma jednak bardzo przydatną umiejętność odświeżania tematów, składania ze zgranych kart czegoś więcej niż kroniki modnych problemów. Pisarka doskonale radzi sobie tam, gdzie na pozór nie ma już nic do dodania.

Tak też jest w „Żywocie i śmierci pana Hersha Libkina z Sacramento w stanie Kalifornia”. Główny bohater to aktor, homoseksualista i Żyd, który przeżywa getto, obóz i marsz śmierci, a następnie ucieka do Stanów Zjednoczonych. Kojarzycie tę historię? Nie szkodzi, bo to tylko początek. Dalej pisarka robi dokładnie to, co wychodzi jej najlepiej, czyli komplikuje świat. Za wielką wodą, zamiast liberalnego raju, na Libkina czeka makkartyzm i antysemityzm, a bohater znów staje się „wrogiem wewnętrznym”. Z obozu Libkin trafia zatem do wątpliwej ziemi obiecanej, na której uwierają go dokładnie wszystkie elementy kłopotliwej tożsamości. Z jednej strony miażdżą tryby wielkiej historii, z drugiej szpile wbijane zza grobu przez żydowskie superego, czyli Ubermatkę. Antykomunizm z lat 50. zestawiany jest w tekście nie tylko z dyskursem nazistowskim, ale też z wysiedlaniem rdzennych Amerykanów i współczesną nagonką na osoby LGBT. Żonglowanie tymi poziomami pozwala autorce niuansować historię XX wieku, w tym przekonanie, że alianci byli wyłącznie miłującymi wolność pogromcami Hitlera.

Ishbel Szatrawska, „Żywot i śmierć pana Hersha Libkina z Sacramento w stanie Kalifornia”. Wydawnictwo Cyranka, 204 strony, w księgarniach od kwietnia 2022

Akcja rozpoczyna się niedługo po śmierci głównego bohatera, w chwili gdy córki próbują ustalić formalności związane z pogrzebem. Potem przenosimy się do drugiej połowy lat 40., by – już bez większych zakłóceń – śledzić amerykańskie przygody Libkina. Jasne, że i to znany numer, ale całość ograna jest bardzo ciekawie. Próbując odtworzyć losy ojca, córki często się mylą, co wprowadza czytelnika w zamierzoną konfuzję. Wspomnienia kobiet nakładają się na rzeczywistość, w wyniku czego bohaterowie mówią zbyt nowoczesnym językiem o książkach, które jeszcze nie powstały, a Libkin (w latach 40.) dzwoni do Polski, gdy tylko ma na to ochotę. Zostajemy wplątani w grę, która nie pozostawia większej nadziei na dojście do prawdy – trudno nawet rozstrzygnąć, które zniekształcenia wynikają z demencji Libkina, a które z niefrasobliwości córek. Usceniczniona retrospekcja sprawia, że utwór można czytać jako narrację drugiego pokolenia po Holokauście. Z tej perspektywy natrętne wpisywanie poszczególnych wydarzeń w kontekst II wojny światowej należałoby rozumieć nie tyle jako próbę syntezy historycznej, ile sposób rozumienia świata, który bohaterki odziedziczyły po ojcu. Dramat jest w każdym razie przekonującym obrazem charakterystycznego dla traumy sposobu postrzegania rzeczywistości.

U Szatrawskiej najciekawsze są relacje centrum–peryferia. Pod tym względem szczególnie efektownie wypada kontynuacja wątków poruszonych w „Kateriny brak”. W tekście z 2020 roku Imigrantka ze wschodu odgrywała przed brytyjskimi krytykami rolę autorki tomiku poezji napisanego w rzeczywistości przez młodego Anglika. Nieświadomi znawcy zachwycali się oczywiście słowiańskim zaśpiewem wierszy, a całość ośmieszała kolonialne mechanizmy wytwarzania egzotyki. W „Żywocie…” rola wschodniej poetki przypada Libkinowi. Zaraz po przylocie do Stanów główny bohater otrzymuje angaż w Hollywood, co wydaje się błyskawicznym spełnieniem amerykańskiego snu. Problem w tym, że Libkin ma grać „Indianina” w podrzędnym westernie. Za rdzennych Amerykanów robią tam zresztą wyłącznie Żydzi (reżyser zapewnia, że „wszystkie stare Żydówki wyglądają jak indiańscy wodzowie”).

Nie najlepszy pomysł producentów jest jednocześnie bardzo produktywnym fundamentem, na którym Szatrawska opiera cały potencjał krytyczny dramatu. Starcie Komanczów z białymi rewolwerowcami można traktować jako wyciąg z imperialnego stosunku do inności. Zgrabnym podsumowaniem całości jest – skądinąd całkiem zasadne – pytanie jednego z filmowców: „Co tu się odpierdala? Dlaczego wódz mówi w jidysz?”. Filmowcom nie chodzi jednak o to, by „Indianie” rozmawiali po swojemu, ale o to, że mówiąc w jidysz, mogliby, nie daj Bóg, opowiedzieć swoją historię w sposób zrozumiały dla części widowni. Postaci grane przez aktorów mają być niegroźnymi, pozbawionymi własnego języka figurami inności znoszonej przez krzewicieli cywilizacji. Obcy może być wart pokazania, ale tylko wtedy, gdy rozporządza swoją obcością z umiarem (stąd lepiej Żyd niż rdzenny Amerykanin) i na wszelki wypadek niezrozumiale bełkocze.

Żydowsko-indiański western jest karykaturą patetycznej historii „odkrywania” nowego lądu, ale może też otwierać na wątki polskie. Córki Libkina buntują się wobec sprowadzania ich do roli „Rachelek”, których funkcją jest reprezentowanie egzotycznej „żydowskości”. Tradycja symbolicznego obezwładniania mniejszości jest w tekście zestawiana ze współczesnym „tylko się nie afiszujcie” wypowiadanym w kierunku osób LGBT. Jeśli ktoś sądzi, że o kulturowej dominacji białego Amerykanina powiedziano już wszystko, to powinien się przyjrzeć węzłowi, którym Szatrawska łączy Wyspiańskiego, Hollywood z lat 50. i kampanię prezydencką Andrzeja Dudy.

Wydaje się, że tekst może być samograjem dla reżyserów, którzy postanowią przyjrzeć się historii budowania dyskursu na temat „wrogów wewnętrznych”. Na scenie kłopotliwe będą natomiast rozmiar dramatu oraz kilkustronicowe monologi, które autorka każe wygłaszać postaciom. Sama artystka przyznała zresztą kiedyś, że jako miłośniczka wielkiej prozy rozgrzewa się dopiero po 100 stronach. Coś w tym jest, bo mam wrażenie, że po przekroczeniu tej granicy bohaterowie „Żywota…” zaczynają do siebie mówić krótkimi formami literackimi. Na szczęście (inaczej niż w bardzo przegadanym „Totentanz”) są to raczej opowiadania niż felietony. Z Szatrawską bywa trochę jak Bułhakowem, tylko że odwrotnie. Czytając prozę rosyjskiego pisarza, myślałem zawsze, że zrobienie z niej utworu scenicznego zajęłoby kilka minut. Przekształcenie „Żywotu…” w powieść nie byłoby chyba trudniejsze. Na razie nie ma jednak takiej potrzeby, a dramaty eseistyczne – eseje dramatyczne? – są całkiem udanym kompromisem.

Literacki Sopot


Cykl tekstów poświęconych debiutom literackim powstaje we współpracy z Goyki 3 Art Inkubatorem, organizatorem festiwalu Literacki SopotJedenasta edycja odbędzie się w dniach 18-21 sierpnia 2022 roku, a motywem przewodnim będzie literatura irlandzka.

 

 

 
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).