Na białym piachu Playa Bianca, u brzegu zielonkawego jeziora Krugera w południowej Argentynie Mateusza Janiszewskiego dopada obezwładniające poczucie samotności. Pożądanej i od wielu lat wypracowywanej samotności żeglarza, uciekiniera, kogoś, kto żyje na spakowanej walizce i czeka tylko na sygnał, by zniknąć gdzieś pod zagiętym narożnikiem mapy. „Jedzenie już dawno mi się skończyło, nie pomyślałem, żeby wziąć go więcej, bo rano nie dokuczał mi głód. Oprócz głodu przestrzeni, który udało mi się zaspokoić. I to boli najbardziej” – pisze w „Ortodromie”, migawkowym sprawozdaniu z podróży na południowy kraniec świata śladami Ernesta Shackletona. Tytułowa ortodroma to – z greki – „najkrótsza droga pomiędzy dwoma punktami na powierzchni kuli, biegnąca po jej powierzchni”.
Janiszewski (Nagroda im. Beaty Pawlak za wydany w 2014 roku reportaż „Dom nad rzeką Loes”) jest nie tylko pisarzem, ale też chirurgiem i tłumaczem. I nie potrafi usiedzieć na miejscu. „Ortodromę” czyta się jak rachunek sumienia kogoś, kto zdaje sobie sprawę, że swoim trybem życia odbiega od normy. Podróż zaczyna w Rio de Janeiro, gdzie próbuje jeszcze pracować, zarabiać, udawać przystosowanie. Im dalej na południe, tym bardziej zamienia się ona w „niepowstrzymany, swobodny spadek”. „Ziemia otwiera się pod moimi stopami i tracę równowagę, potykam się i niemal przewracam”, pisze. W drodze do Antarktyki parokrotnie zbacza, to nad Rio Negro, to na półwysep Valdez, gdzie omal traci życie. Potem, na Oceanie Lodowatym, warunki są jeszcze trudniejsze. Może to dlatego Janiszewski jako patrona swojego rejsu przywołuje właśnie Shackletona, który wraz z załogą przetrwał ponad rok niewoli w lodowym paku. Do dokonań Irlandczyka odwołują się zresztą niemal wszyscy, którzy przekraczają w podróżach granicę wytrzymałości. Płynąc na południe, Janiszewski dociera w końcu do dawnej wielorybniczej osady Grytviken, gdzie mit dalekomorskiego odkrywcy niespodziewanie zderza się z brutalną prawdą o motywach kierujących naszym gatunkiem. Spośród wszystkich opisów w „Ortodromie” najbardziej dosłowny jest ten relacjonujący krok po kroku przetwarzanie martwego walenia.
Mateusz Janiszewski, „Ortodroma”. Znak, 208 stron, w księgarniach od czerwca 2018Pisanie o literaturze podróżniczej to zajęcie karkołomne, bo i zagadnienie jest tak pojemne jak liczba światów mieszczących się na jednej planecie. Można tonąć w morzu antyku, brnąć błotnistymi traktami pełnymi średniowiecznych pielgrzymów, by dojść wreszcie do wniosku, że dla spójności spostrzeżeń na warsztat trzeba wziąć definicję raczej wąską. Tę bliższą nam, współczesnym, dla których podróż niemal zawsze wiąże się z przyjemnością, niemal nigdy z przymusem. Jest przywilejem, odskocznią od statycznej codzienności. Jeśli ucieczką, to duchową, jeśli tułaczką, to zrodzoną z pobudek egoistycznych. To właśnie dlatego za jedną z pierwszych istotnych pozycji na półce travel writing uważa się dziś (wciąż nieprzetłumaczone na polski) „Road to Oxiana” Roberta Byrona z 1937 roku. Znawcy tematu żartują, że przed Byronem dalekie podróże były domeną szpiegów, z kolei po nim w świat jeździli już tylko literaci.
Jeśli podróż ma być odbywana wyłącznie dla przyjemności, to „Ortodroma” Janiszewskiego może stanąć na jednej półce z inną wiekową już książką – „Kołami szansy” Herberta George’a Wellsa. Jej bohater, pan Hoopdriver, to nieporadny sprzedawca ze sklepu bławatnego w Putney w zachodnim Londynie, który przymuszony do tygodniowego urlopu bierze się za bary z nowym hobby i wyrusza w trwającą tydzień rowerową przejażdżkę wzdłuż południowego wybrzeża Wielkiej Brytanii. Jest 1985 rok, druga połowa lata, po niebie snują się tu i tam „olśniewające białe chmury, jakby niebiańscy kosiarze ułożyli w sterty pokos z chmur z poprzedniej nocy i czekali na ich transport”. W malowniczym krajobrazie prowincjonalnego Albionu rower, choć nierzadki, wciąż budzi jeszcze politowanie jako fanaberia mieszczucha, który ni to spaceruje, ni jedzie koleją. I któremu w tym przedziwnym sposobie przemieszczania się towarzyszy pewna egzaltacja.
Sam pan Hoopdriver to mitoman, który z kolarską pasją radzi sobie równie nieporadnie jak z kobietami. Jego nogi pokrywają liczne siniaki, a duma pokiereszowana jest fatalnymi w skutkach próbami zmierzenia się z etosem współczesnego rycerza. Niepozorna podróż pozwala mu jednak w zaskakujący sposób rozwinąć skrzydła. Na kilka dni staje się kolonialnym włóczykijem wychowanym na farmie strusi niedaleko Johannesburga, który nie dość, że zastrzelił kiedyś lwa, to jeszcze jest podróżami po prostu przejedzony. Zmyślonej biografii w żaden sposób nie da się zweryfikować, więc rowerowa przejażdżka – istota „Kół szansy” – daje Hoopdriverowi chwilę pożyć innym, ciekawszym życiem.
Herbert George Wells, „Koła szansy”. Przeł. Piotr Obłucki, Iskry, 260 stron, w księgarniach od kwietnia 2018Wyłącznie swoim życiem żyje za to Eshter Kinsky, autorka „Nad rzeką”. Ten zbiór krótkich form to coś na kształt londyńskiego spacerownika, przy czym osią wędrówek autorki jest niepozorna rzeka Lea, jeden z dopływów Tamizy, łącząca ze stolicą podmiejskie Luton („Wychowałam się nad rzeką Lea, coś było w jej wodzie, teraz to coś jest we mnie”, śpiewała w 2015 roku Adele). Każdy z tych spacerów to pełnowymiarowa podróż w czasie i przestrzeni, do wspomnień z własnego dzieciństwa, a równocześnie próba okiełznania, oswojenia obcej przestrzeni i zamieszkujących ją ludzi. Kinsky, podobnie jak Wells, pokazuje, że w podróży odległość jest składową najmniej istotną.
Na wątki podróżnicze można się w literaturze natknąć na każdym kroku. Paul Theroux, jeden z płodniejszych i najchętniej czytanych współczesnych pisarzy-podróżników, źródeł takiego pisania upatruje w przekazywanych ustnie przy ognisku historiach z dalekich stron. To opowieść wędrowca, który chwilowo stanął na kotwicy. Posłańca swoimi słowami wypełniającego puste przestrzenie na mapach, tych fizycznych i wyobrażonych. Mieszkańcy odległych krain mogli być w jego słowach tacy sami jak słuchacze lub zupełnie odmienni, bestie – przerażające lub komiczne, a opowieść siłą rzeczy zamieniała się w coś na kształt sprawozdania podkolorowanego na potrzeby utrzymania dramaturgii.
Inny Anglik, Bruce Chatwin, z potrzeby przemieszczania się utworzył myśl przewodnią całego swojego pisarstwa. „Dzieci potrzebują ścieżek, które mogłyby badać, miejsc, w których mogłyby wyznaczać kierunki i jak nawigator korzystać z charakterystycznych punktów krajobrazu. Jeśli dotrzemy do naszych najwcześniejszych wspomnień, najpierw staną nam przed oczami ścieżki, a dopiero później ludzie i przedmioty – ścieżki, które prowadziły do ogrodu, droga do szkoły, przejścia w domu, korytarze w paprociach lub wysokich trawach. Tropienie zwierząt było pierwszym, bardzo ważnym doświadczeniem w edukacji pierwszych ludzi”. Twórczość Chatwina podsumowuje wydany już po jego śmierci zbiór „Anatomia niepokoju”. Trudno wyobrazić sobie lepsze epitafium dla człowieka, który na każdym kroku głosił wyższość nomadyzmu nad osiadłym trybem życia. „Pokolenie odgrodzone od zimna za pomocą centralnego ogrzewania, a od upału przez klimatyzację”, pisał, „przewożone sterylnymi środkami transportu z jednego domu czy hotelu do innego, odczuwa potrzebę podróży – ciała bądź ducha – środków pobudzających lub uspokajających albo też oczyszczających podróży w seks, muzykę, taniec. Spędzamy bowiem za dużo czasu w zamkniętych pomieszczeniach”. Książka poświęcona tej nieustannej potrzebie ruchu była dla Chatwina Świętym Graalem. O jej napisaniu myślał przez całą karierę. Podróżował, gromadził materiały, wreszcie większość swoich rozważań zwinne wplótł w „Ścieżki śpiewu”. Poświęcony Australii reportaż to obok debiutanckiej „W Patagonii” jedyne w dorobku Chatwina książki sensu stricto podróżnicze. Jednak również pozostałe trzy wzięły się z owego podskórnego niepokoju, który wygania z zamkniętych pomieszczeń. „Utz” czy „Wicekról Ouidah” pozostawiają czytelnika z tym samym co „W Patagonii” poczuciem, że ktoś w tym klimatyzowanym pomieszczeniu wreszcie otworzył okno.
Chatwin i Theroux często kłócili się o istotę travel writing. Przyjaźnili się, wzajemnie inspirowali, ale nie zgadzali co do meritum zajęcia, którym obaj się parali. Theroux nie mógł zrozumieć, dlaczego „W Patagonii” jest tak dziurawa, pełna luk, logistycznych przekłamań. Brakowało mu informacji o tym, jak narrator przemieszcza się z miejsca na miejsce, w jaki sposób poznaje swoich bohaterów. Powiązań między poszczególnymi rozdziałami. Szczegółów, dzięki którym książka „nabiera rzeczywistego charakteru”. Spór rozbijał się o to jedno paskudne słowo, które postawiło już w poprzek literatury wiele murów – „prawda”. Na zarzuty przyjaciela Chatwin odpowiadał zdecydowanie: „Nie wierzę w mówienie całej prawdy!”. Przekonywał, że pisze fikcję tylko luźno opartą na swoich własnych przeżyciach. Gdzie indziej dodawał jednak, że „prawdziwe podróże są skuteczniejsze, tańsze i bardziej pouczające od fałszywych”.
Jaki jest więc cel, który stoi dziś przed literaturą drogi? Czy ma być ona czymś na kształt ładniej napisanego przewodnika? Zaproszeniem od odbycia wędrówki śladem autora, wstawiania własnych butów w jego odciski, odnajdywania widoków, które opisał, odtwarzania wrażeń, weryfikowania prawd? A może tylko inspiracją do wyjścia z domu, nieważne w jakim kierunku? Rzucenia wszystkiego i ucieczki do Patagonii (lub w Bieszczady)?
Podróże „śladami” to zresztą odrębna gałąź literatury drogi. Paradoksalnie zgrzeszył w ten sposób sam Chatwin, przemierzając Bliski Wschód tropem jednego ze swoich autorytetów, wspomnianego już Byrona. Niżej podpisany również lubuje się w tego typu wędrówkach. Przekładanie literatury na język geo- i topografii to misterna detektywistyczna robota. I fascynujące zajęcie. Igor Newerly mówił o sobie „włóczywiosło” i jeszcze, że do literatury wpłynął na kajaku. „Za Opiwardą, za siódmą rzeką...” to zbiór – no właśnie, czego? Reportaży? Opowiadań? Luźno osadzonych w prawdzie wspomnień, których nie da się nie nazwać literaturą podróżniczą? Czytelnik nie ma wątpliwości, że Newerly na własne oczy widział Żejmiankę i biwakował na wiślanej wyspie pod Wyszogrodem. Musi się jednak sporo nagimnastykować, by pośród (dziś ukraińskich) Jezior Szackich wytyczyć kajakową marszrutę pisarza. Nie mówiąc już o podążaniu jego śladem nad tytułową Opiwardę, której zdobycie – jeśli ufać autorowi – w dwudziestoleciu międzywojennym było dla każdego kajakarza chrztem bojowym. I która, jeśli z kolei wierzyć mapom i własnemu nosowi, może być dzisiejszym jeziorem Apvardai niedaleko Rymszan, w połowie litewskim, w połowie białoruskim.
Rozważałem zdobycie Apvardai, kiedy pisałem „Hajstry”. To trudny, niedostępny i nieatrakcyjny turystycznie teren. Newerly płynął zgnuśniałą, zielonkawozgniłą wodą (miał dla niej jeszcze kilka innych przymiotników), która z czasem zmieniła się w burą bagnistą pulpę. By dostać się na otwarte jezioro, musiał pół dnia maszerować na wiosłach, odpychając się piórami od niewidocznego dna, jednocześnie opędzając się od komarzych chmar. Tylko po to, by zorientować się, że ze szczelnie opatulonego trzciną akwenu nie ma innej drogi ucieczki. Trzeba raz jeszcze brnąć przez bagno. Ale poza złością i zmęczeniem Newerly znalazł coś jeszcze – niesamowitą ciszę pod rozgwieżdżonym niebem, „gdzieś w kosmosie”.
Nie dotarłem na Apvardai. Obrazowe opisy Newerlego były zniechęcające, a samo jezioro położone zbyt daleko od domu, by zobaczyć je podczas krótkiej wycieczki. Zresztą nigdy nie uważałem się za włóczywiosłę, więc nie potrzebowałem żadnego chrztu. Ale zgaduję – i materiał zdjęciowo-satelitarny utwierdza mnie w tym przekonaniu – że przez ostatnie sto lat niewiele się tam zmieniło, jeśli nie liczyć sztucznie przeciągniętej przez taflę jeziora abstrakcyjnej linii dzielącej świat na ten w Unii Europejskiej i ten poza nią.
Może o to właśnie chodzi i Janiszewskiemu, i Newerlemu, i wszystkim innym autorom prozy podróżniczej? Znaleźć koniec świata w świecie, który nie ma końca? Odległość jest pojęciem względnym. „Dalej się nie da”, można powiedzieć zarówno stojąc na biegunie, jak i w gęstych szuwarach gdzieś pod białoruską granicą. A jeśli dalej się nie da, to dotrą tam jedynie ci najwytrwalsi.
No dobrze, ale co jeśli i ich będzie zbyt wielu? Ta myśl zdaje się gnębić Janiszewskiego. Wpadając w Punta Delgada w tłum podobnych sobie wagabundów, armię „milczących ludzi o zakurzonych twarzach, których aż tutaj zagnała nieumiejętność zatrzymywania się”, podróżnik patrzy w lustro. „Nie jestem pierwszy i nie jestem ostatni. Jestem tu jednym z wielu i przytłoczony tą myślą przyspieszam kroku” – konkluduje, jakby liczył na to, że im ucieknie.
Więc nie tylko potrzeba podróżowania jest stała, ale i to nieuchronne wrażenie przybycia na miejsce za późno. 80 lat temu Byron tak widział Persepolis: „Cierpliwość! W dawnych dniach przybywałeś konno. (…) Żaden dźwięk czy ruch nie zakłócały samotności na tym oświetlanym przez księżyc pustkowiu. Myślałeś o Dariuszu, o Kserksesie, o Aleksandrze. Byłeś samemu w antycznym świecie. Widziałeś Azję taką, jaką widzieli ją Grecy, czułeś jej magiczny podmuch wiejący stąd aż do Chin. Dziś zsiadając z motocykla, widzisz przebijające się przez piaskową zamieć ciężarówki. Dostępu bronią mury, pozdrawia cię portier, przy torach natrafiasz na wybudowany w niemieckim stylu hostel. (…) Możesz wmawiać sobie romantyczny nastrój tego miejsca, ale czujesz się jak krytyk sztuki na wystawie”.
Na koniec trzeba zadać więc jeszcze jedno pytanie. To, na które z punktu widzenia autora i czytelnika nie ma dobrej odpowiedzi. Czy cały świat wart jest opisania? Czy finalnym efektem tego ciągłego inspirowania do podróży nie będzie zadeptanie wszystkiego, co nas otacza? I czy posiłkując się literackimi opisami, nie pozbawiamy samych siebie świeżego spojrzenia na otoczenie, ludzi, przyrodę danego miejsca? Czy nie wpadamy w schematy myślowe? W przedmowie do „Road to Oxiana” Byrona dyplomata i literat Rory Stewart zauważa: „Podczas pierwszej wizyty w Heracie uderzył mnie widok policjantów na skrzyżowaniach: ich kabaretowe mundury, brak jakichkolwiek samochodów, ich pałki i gwizdki. Pomyślałem, że o tym napiszę”. Ale coś w tym obrazku nie dawało mu spokoju. Zaczął przeglądać dostępne źródła, tylko po to, by znaleźć kilka identycznych widokówek. Wreszcie sięgnął i do Byrona. Jeden z wpisów w jego dzienniku zaczynał się od słów: „Herat... Policjant na skrzyżowaniu i jego gwizdek tak głośny, że mógłby wystraszyć umarłych aż w Chicago”. Ktokolwiek patrzył po Byronie na Herat, widział go jego oczami.
Więc może lepiej dajmy Opiwardzie spokój?
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).