Wszystkie drogi prowadziły do Aleksandrii. Dosłownie, bo na każdym zakręcie z asfaltu w las wisiała nieporadna, zmajstrowana z kawałka dykty i farby tabliczka. Czasem nawet dwie w jednym miejscu. Drogowe DIY, Do It Yourself. Nie tylko informowały, przede wszystkim kusiły. Bo jeśli ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby wzbogacić zasób mazowieckich drogowskazów, to znaczy, że skręcić warto. I tak planowałem to zrobić. Jechałem przecież do Aleksandrii, żeby zobaczyć Sonę. Jak się człowiek urodził i wychował na Mazowszu, to doglądanie tutejszych rzek jest czymś na kształt obowiązku. Krakus liczy wschody słońca widziane z tatrzańskich grani, trójmiejszczanin patroluje plażę, a nam, bywalcom wytrawnych krajobrazów środkowoeuropejskiego niżu, pozostają rzeczułki. Słuchamy się ich, gdy wylewają, nadkładamy drogi, by je wyminąć, szukamy przepraw, czekamy na promy. Wszyscy jesteśmy znad rzeki: nadwiślańscy, nadodrzańscy, nadbużańscy, nadnoteccy. „Rzeki i rzeczki mazowieckie są pełne urody. Nazwy mają równie urodziwe. Czyż nie jest taką nazwą Skrwa? (…) Albo Wkra lub Orz i Orzyc, czy też na ten przykład Pisia”, zastanawiał się Lechosław Herz w „Klangorze i fanfarach”, prezentując wyliczankę jeszcze dłuższą. Mrowa, Słudwia, Śmierdziucha, Rządza, Fiszor, Wilącza, Ślepota. I jeszcze Sona, Sonia, dostojna Zofia wśród rzek.
Więc jechałem zobaczyć Sonę, bo nigdy wcześniej jej nie widziałem. Chciałem z białej plamy zrobić na mapie niebieską strugę. Umiejscowić ją między tymi już znanymi. Dzień był w sam raz na odkrycia: ciepły, szarobury październik bez deszczu. Jak brakuje kolorów, to jakby więcej widać. Monochromia sprzyja ciekawości. Aleksandria była zahibernowanym daczowskiem. Mazowiecką metropolią letniskową zbudowaną z mazowieckiej sośniny. Raczej wiekową – nie było tu żadnych nowobogackich, raczej ci spod znaku kultowej książki „Działka moje hobby”. Pusto, tylko kilka samochodów, fiatów i opli ze starymi rejestracjami, tymi na czarnym tle, w których litery już blakną. Ostatnie porządki przed zimą. Liściograbienie, oknomycie i wszystkie te okazje do zrobienia zdjęcia z hasztagiem #grzybstagram.
Skręciłem w uliczkę, która miała kończyć się nad rzeką. Jeszcze jedna tabliczka wisiała na płocie – „Al. Zdobywców Marsa” kończyła się w pokrzywach. Dalej były już tylko ciemne wody Sony. Pachniało grzybami, brzęczało zbłąkanym trzmielem, chlupało szczupakiem. Chciałem iść wzdłuż brzegu w jedną lub drugą stronę, ale nie było jak. „Rzeka Sona ma swój temperament, tuż po zimie nie mieści się w swoim korycie i zalewa pobliskie łąki oraz podtapia domostwa. Latem robi się wąskim strumykiem, po którym nie sposób jest płynąć kajakiem” – przeczytałem wcześniej w internecie na stronie jakichś kajakarzy. Wróciłem do auta. Droga biegła z rzeką ramię w ramię. Ale zaraz za potężnym, pomnikowym dębem był też most. Dużo powiedziane – parę betonowych płyt, które po deszczu zamieniały się w bród. Wtoczyłem się, przystanąłem i wtedy go zobaczyłem. Kobaltowy błysk, atomowy grzyb, Wielki Wybuch. „O takiej porze każdy głos nam będzie krzykiem triumfu”, pisał Czesław Miłosz w wierszu „Powolna rzeka”, a ja pomyślałem, że takim krzykiem jest też ten zimorodek na tle październikowej szarości.
Miłosz też był znad rzeki. Z Niewiaży zrobił Issę, ale pisał o niej tak, że intencje były wyłożone kawa na ławę. „Issa jest czarna, głęboka, o leniwym prądzie, szczelnie obrosła łoziną; jej powierzchnia miejscami jest ledwie widoczna pod liśćmi lilii wodnych, wije się po łąkach, a pola, rozłożone na łagodnych zboczach po obu jej stronach, mają glebę urodzajną”. „Święta matka Onon”, mówią o rzece Amur buriaccy Mongołowie. Święta matka Issa, czyta między paragrafami czytelnik Miłosza.
Choć jeśli wierzyć Zygmuntowi Glogerowi, najważniejsze były zawsze Niemen, Wisła, Bug i Biebrza. To one trafiły do jego „Dolinami rzek”, krajoznawczej relacji z kilku spływów. Święte matki, które dawały ludziom bogactwa i biedę. O Wiśle wiedzieli już starożytni Rzymianie. Brali ją trochę na wiarę, jako geopolityczny dogmat – bo skoro na Wschodzie mieszkają Sarmaci, a na Zachodzie Germanie, to granicą ich krain musi być coś wielkiego. Pasmo górskie, morze rzeka? Dowiedziałem się tego w Muzeum Wisły w Wyszogrodzie, łażąc wśród miniatur batów, łodyg, lejtaków, kryp, barkasów, byków, szkut i statków parowych, które kiedyś Wisłę zaludniały czy zastatczały. Ale jeszcze ciekawszy od eksponatów był przewodnik. „Nas, wodniaków, jest może ze stu. Wszyscy się znamy” – mówił, a potem tłumaczył meandry rzekoznawstwa. Wisłoznawstwa. Na przykład to, że wbrew powszechnej opinii łacha to zawsze było starorzecze, a nie wyspa. „Spać na łasze” oznacza więc tyle co utonąć. Co innego na odsypie. Odsyp to dopiero wyspa. Wyjeżdżałem z Wyszogrodu z głową spuchniętą od słów i znaczeń. „Artyści często mówią, że dokumentują znikanie. Ale przecież zawsze coś znika”, powiedziała mi kiedyś znajoma, ale to znikanie Wisły było dla mnie teraz wyjątkowo jaskrawe. Rzeka płynęła, ale nie było już na niej ludzi. W notesie zapisałem parę terminów i jeszcze tytuł książki. „Wiślane statki i techniki nawigacyjne od XVI do XX wieku” Adama W. Reszki. Tam miało być wszystko – słownik ludu wiślan, gwary flisackiej i wszystkich tych, którzy jej nurt czytali jak książki. Wiedzieli, która łódź jest dzielna bardziej, a która mniej (ta z wyższym dziobem, przystosowana do brania większych fal; dzielne były przede wszystkim łodzie z okolic Nieszawy, gdzie często wieje).
Szukałem tej książki potem na Allegro. Właściwie ciągle szukam, bezskutecznie. Bo jeśli świadkuje się umieraniu jakiegoś języka, to dobrze go chociaż zanurzyć w formalinie i postawić na regale. I czasem do niego wracać, powtarzać te rzeczowniki i czasowniki i chociaż na chwilę je wskrzeszać. Pielęgnować w pamięci nie boje, tylko bliską relację człowieka z krajobrazem. Żeby każdy Trela w Polsce wiedział, że jego antenaci trudnili się flisem. Że spławiali barkami towary na północ, do Bałtyku, a potem trelowali, czyli idąc wzdłuż rzeki w górę jej biegu, ciągnęli statki do domu siłą własnych barków. To nie jest wiedza, którą Google przechowuje w setkach linków. Raczej taka, którą bierze się do grobu, tak jak zrobili to kapitanowie Reszka i Stanisław Felis z Płocka, przez pół wieku w żegludze wiślanej.
POMNIKOMANIA, 5 października – 3 listopada 2019
Po co stawiać kolejne pomniki? I po co robić kolejną pomnikową wystawę? Czy to medium nie jest przestarzałe? A przede wszystkim: czy w obliczu tylu konfliktów wokół monumentów nie warto raz na zawsze porzucić tej formuły?
Tegoroczny festiwal WARSZAWA W BUDOWIE odbywa się w Warszawskim Pawilonie Architektury ZODIAK oraz na placu przed budynkiem. Festiwal składa się z trzech równorzędnych elementów: prezentacji pomników na publicznym placu, wystawy w pawilonie Zodiak, a także programu publicznego: debat, warsztatów, oprowadzań oraz dyskusji. Towarzyszy mu również strona internetowa prezentująca badania społeczne zrealizowane w ramach przygotowań do festiwalu oraz długoterminowe analizy autorstwa Zespołu Badania Pomników Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. WIĘCEJ.
Ma tę wiedzę jeszcze na przykład Henryk Słowikowski z Kamieńczyka. Z pierwszej ręki – jego ojciec był flisakiem. Polska miała trzy flisackie stolice, obok Kamieńczyka nad Bugiem jeszcze Ulanów nad Sanem i Czernichów nad Wisłą. Jak się ktoś w międzywojniu rodził w tamtych stronach, to wybór zajęcia był oczywisty. Za pracę w polu dostawało się złotówkę dziennie, równowartość kilograma cukru lub świni. Na wodzie czekało pięć razy więcej. Wiosenny spływ drewna i popiołu do Gdańska, wraz z powrotem, trwał może miesiąc. Na kolejne nie pozwalał poziom wody. Ale i tak to, co człowiek wtedy zarobił, przez resztę roku pozwalało tylko palić w piecu i nic już nie robić. Słowikowski to wszystko bardzo chętnie opowiada, trzeba tylko zajechać do jego prywatnego muzeum. Prowadzi je przy domu, za oknami ma Bug.
„Ryby w Wiśle są wspaniałe, niedawno koło Wilanowa złapała moją przynętę różanka, mała, ale piękna rybka, która składa ikrę we wnętrzu małża. (…) Mój sąsiad, zapalony wędkarz, który za rybami zjeździł kawał świata, łowił na Wiśle ogromne sumy – dwumetrowe rybiska także w samej Warszawie wcale nie należą do rzadkości. Najsmaczniejsze są okonie, piekę je nadziane na patyk nad ogniskiem” – pisze Marek Byliniak, gościnnie, w książce „Dzika Warszawa” Arkadiusza Szarańca. Nie każdy, kto mieszka nad wodą, musi być rybakiem, ale wszyscy powinni mieć o niej jakieś pojęcie. Byliniak to jeszcze jeden przykład człowieka, który o rzekach pamięta. Po Wiśle pływa we własnoręcznie wykonanej dłubance. Wbija się w nadbrzeżne chaszcze na pokładzie nadwiślańskiej topoli, a bobry wcale nie uciekają, bo to tylko kolejny niesiony przez rzekę pniak, nic więcej.
No więc raz, że o rzekach pamiętają niektórzy ludzie, dwa – książki, trzy – muzea. I jeszcze pomniki. Flisacy mają trzy: w Grudziądzu, gdzie chudy facet z wiosłem wynurza się z fali niczym Afrodyta, w Kamieńczyku, gdzie człowiek jest trochę bardziej krępy, i jeszcze w Toruniu, gdzie wygląda jak góralski skrzypek, a nie człowiek wody. Ale to ciągle są przecież ludzie, a nie rzeki. Kto by budował pomniki przyrodzie? „Pomnik przyrody” kojarzy się zupełnie inaczej. Pomnikiem przyrody jest dąb Mieszko I i głaz narzutowy ze wsi Nowe Wrony, rzut beretem od Aleksandrii.
W sierpniu tego roku do sporego kamienia w islandzkim interiorze przywiercono tabliczkę. Ludzie płakali, gdy ostatecznie zawisła. Umieszczono na niej kilka zdań po islandzku i angielsku, jako przesłanie dla przyszłych pokoleń. „Ok to pierwszy islandzki lodowiec, który stracił status lodowca. W czasie kolejnych dwustu lat wszystkie nasze lodowce podążą tą samą ścieżką. Ten pomnik jest dowodem na to, iż wiemy, że to się dzieje, a także co należy zrobić, by temu zapobiec. Ale tylko wy będziecie wiedzieć, czy to zrobiliśmy”. To właśnie o tym mówi wymyślony w 2005 roku przez Glenna Albrechta rzeczownik „solastalgia”, a więc nostalgia za domem odczuwana bez wychodzenia z własnego łóżka, bo nie jest on już tym samym miejscem, którym był. O solastalgii mówi się coraz częściej w ogólnoplanetarnym kontekście przemian antropocenu, ale chyba najsilniej czuć ją w mikroskali – w lasach, które wycięto, na bagnach, które osuszono, na rzekach, które uregulowano, zamieniając w betonowe rynny. Islandczycy – przy współudziale brytyjskich naukowców – wymyślili, by tę solastalgię przekuć w pomnik.
Ale przecież Wisła nigdzie się nie wybiera – mógłby ktoś zakrzyknąć w oburzeniu. Owszem, rząd, jak każdy przed nim i zapewne wiele innych po nim, wyciągnął z szuflady buńczuczne plany regulacji paru największych polskich rzek. Zamiany ich w barko- i statkostrady. Ale każdy hydrolog czy wodniak, którego zapytać, mówi, że to science fiction. Okazja, by dać zarobić paru znajomym ekspertom, sformułować kilka dokumentów, zebrać punkty za kreślenie śmiałych wizji. I tyle, bo nikt nigdy nie będzie miał na ich realizację pieniędzy. Więc Wisła, Bug i Odra wciąż będą dziczeć, i chwała im za to. Bo przecież nie chodzi o to, by znów pływały po nich barki pełne węgla czy kontenerów, ale o to, by pamiętać, że kiedyś tak było. I może – trzymam kciuki – zmajstrować im jakąś trwałą pamiątkę? Bo skoro Wisła ma swoje muzea w Wyszogrodzie i Tczewie, to czemu nie miałoby takie powstać i w Warszawie? A potem przetrwać tych wszystkich zapaleńców i zanieść ich wiedzę w kolejne pokolenia? Czemu nie w użyczonym przez Austrię pawilonie, który już dziś nazywa się przecież „Muzeum nad Wisłą”? Podobno niedługo ma się zwolnić.
A Sona? Kto raz zobaczył nad nią zimorodka, ten nigdy jej nie zapomni.
Tekst powstał we współpracy z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie w ramach 11. edycji Festiwalu Warszawa w Budowie.