Do dziś nie wiem, co to były za głosy. Jakieś wołanie, najpierw z jednej strony, potem chyba odpowiedź z drugiej. I ten trzask krótkofalówki, po którym serce waliło mi jak oszalałe. Z drogi zszedłem w Łubni, przy wiejskiej bibliotece, bo tam według mapy asfaltówkę przecinał czerwony szlak. Zaraz potem wchodził w głęboki błotnisty parów. Trzeba było skakać między krowimi łajnami i odchylać wiązki leszczyny. Za linią pastwisk zaczynała się jednorodna buczyna. Drzewa były łyse, a cały ich dobytek na ziemi. Jak tam było cicho! Ani podmuchu z nieba, ani szczeknięcia z doliny, ani zgrzytu piły z lasu. Po godzinie stanąłem przed sczerniałą chatą i wtedy w głowie pojawił się ten niepokój. Bo jeśli palenisko wciąż było ciepłe, to znaczy, że ktoś tu, pod polsko-ukraińską granicą, uwił sobie minionej nocy gniazdo. Wszedłem po dostawionej do ściany drabinie i przez dziurę w dachu wsadziłem głowę na strych. Z mroku wyłowiłem tylko miskę z chochlą i małą kawiarkę. Drzwi były zaryglowane, więc przestało mnie to śledztwo kusić i bez odpowiedzi poszedłem dalej w górę. Ale zaraz las zaczął podrzucać kolejne tropy. Do połowy wypalony papieros, potem ciuchy: dwie dziecięce bluzy, chustka z cekinami pasująca na jakąś małą głowę, strzępy damskiej bielizny wystające spod butwiejących liści. A potem te głosy, szmer krótkofalówki. Co robić? Do góry czy na dół? Cicho, że niby mnie tu nie ma? A może ostentacyjnie głośno i z przytupem, bo przecież zamiary mam dobre, w plecaku tylko wodę, kanapkę i zupełnie nic na sumieniu?
Przypomniałem sobie tę sytuację, oglądając ostatni odcinek „Watahy”. A może raczej jego kulminację. To nie będzie żaden spoiler, niech personalia i okoliczności pozostaną za jesienną karpacką mgłą. Nie chodzi o nie, a wyłącznie o to, że wszystko dzieje się na tzw. pasku, ziemi niczyjej, między słupkami biało-czerwonymi a żółto-niebieskimi. Między Polską a Ukrainą, choć gdzieś tam w tle jest jeszcze przecież Słowacja. Protagoniści przemierzają to pogranicze w tę i z powrotem, raz za razem, pieszo i quadami, zupełnie jakby to było Schengen, a nie granica Unii z resztą świata. Biegają zapamiętale jak w sztafecie na lekcji wuefu. Na szagę, przez chabazie, krzaczory i bukowe podrosty. Widzowi pozostaje zgadywanie, na ile ta swoboda została wyssana z palca scenarzysty, a na ile konsultanci ze straży granicznej – autorzy serialu przyznawali się do takich konsultacji – jej przyklasnęli. Bo skąd niby widz ma wiedzieć, jak szczelna jest zielona granica? Jak skuteczny monitoring, jakie wspomagają go technologie i czy Wielki Brat patrzy zawsze, czy czasem przymyka oko? „Nielegalni? To raczej tam, w Stużycy, przy granicy słowackiej, a nie polskiej”, słyszałem na Ukrainie, a potem i tak widziałem te niezaprzeczalne ślady nielegalnej migracji kilkaset metrów od doliny Wołosatego. „Kiedyś to Ruskim zależało, żeby nikt nie przechodził, dzisiaj za to nasi się muszą starać”, mówił z kolei ktoś w Krościenku, a potem opowiadał, jak w dawnych czasach chodziło się na bimber do ZSRR. Że bez kłopotów? Kompanami do toastów mieli być radzieccy żołnierze.
„Wataha” z przytupem weszła na ekrany w 2014 roku. HBO nie szczędziło pieniędzy na promocję. Do tego stopnia, że nawet „Duży Format” – reporterski dodatek do „Gazety Wyborczej” – przy okazji premiery w całości poświęcono fenomenowi Bieszczadów. Były wywiady, sylwetki „bieszczadzkich bardów” (m.in. Edwarda Stachury, który w Bieszczady przyjechał tylko raz czy dwa, ale dziś uważany jest za kogoś stamtąd), słowniczki i to jedno idiotyczne pytanie, na które odpowiadali artyści: „Jak sprzedać Bieszczady?”. Elżbieta Dzikowska szeptała, by nie sprzedawać, ale zaraz potem z zachwytem dodawała, że cudownie i że „gwiazdy stoją nad górami”. Za to piosenkarz Stan Borys tłumaczył, że Bieszczady są jak Oregon. O dziwo – w opinii redaktorów – Oregon nie potrzebował pytań uzupełniających, przymiotników, określeń. Jakby to Oregon był oczywistością, a Bieszczady enigmą, nawet tu, w kraju nad Wisłą.
Fabuła „Watahy” była – jak na promocyjną machinę, którą na tę okazję zaprzęgnięto do pracy – zadziwiająco banalna. Oto Wiktor Rebrow, samotnik ze straży granicznej, cudownie uchodzi żywcem z zamachu na całą jego jednostkę – tytułową watahę. Przez sześć odcinków próbuje schwytać sprawców – nadgraniczną mafię przemytniczą – przy okazji, przez kolejnych sześć odcinków, samemu oczyszczając się z wszelkich podejrzeń. Strasznie to było efektowne i okropnie nudne jednocześnie. Pełne imponujących kadrów i panoram, a także senne i mało przekonujące. Forma wołała o oklaski, treść o pilota do telewizora. Zupełnie jakby slogan „Najdziksza granica w Unii”, którym serial reklamowano, miał załatwić sprawę. Ale „Wataha” zyskała swoją widownię, i to nie tylko w Polsce, bo – jak twierdzili producenci – przyciągała przed telewizory również tysiące kilometrów od Cisnej (drugi sezon serialu startował jednocześnie w dziewiętnastu krajach, co jest wynikiem imponującym). „Trzeba (...) uczciwie przyznać: serial jest JAKOŚ zrobiony. Forma nie jest tu produktem ubocznym czy wypadkową ograniczeń” – zgrabnie ujął to w recenzji na łamach „Dwutygodnika” Darek Arest, dodając, że choć lepiej odda ducha serialu rzeczownik „jakoś”, a nie „jakość”, to i tak „wystarcza, by zaciekawić widza i wciągnąć go w ten bieszczadzki świat”.
Świat, który za sprawą serialu zyskał jeszcze jednego bohatera – po Stachurze, Hłasce i kilku utracjuszach, na których za pięćdziesiątym równoleżnikiem mówi się „zakapiorzy”, bo zajmują się głównie rękodziełem i alkoholem. Parę agencji i hoteli zaczęło oferować wycieczki szlakiem Rebrowa. Na szczęście nie przez zieloną granicę, a do Michniowca, Procisnego czy na punkt widokowy Pichurów między Mucznem a Tarnawą Niżną, gdzie na potrzeby serialu wybudowano scenografię. A potem ją na pastwę turystyki zostawiono. Do dziś karpacki wiatr zrywa gdzieniegdzie z afiszy pozostałe po filmowcach podobizny Leszka Lichoty, a filmowe listy gończe zdobią ściany ośrodków i pensjonatów. Owszem, serialowy wizerunek bieszczadnika nie jest specjalnie korzystny – dużo w nim alkoholu, przekrętów, samosądów i ksenofobii – ale skoro biednemu zawsze wiatr w oczy, to gdy raz zelżeje lub zmieni kierunek, nikt na Podkarpaciu – gdzie raczej drogo, daleko, bez pracy i autobusu – narzekać nie będzie. Zresztą w Bieszczadach chyba zawsze wiedzieli, że ci kowboje, utracjusze i Rebrow z watahą świadczą nie o nich samych, lecz raczej o sennych, naiwnych marzeniach tych z miasta. Bo przecież – rzuciwszy wszystko inne – z Bieszczadów się raczej ucieka, zamiast uciekać do nich. Nie o wolność i swobodę ducha chodzi, lecz o środki do życia. O pracę czy benzynę, która jest tam, jak na wyspie, droższa niż gdzie indziej.
Kiedy ponad rok temu zapowiedziano produkcję trzeciego sezonu, trudno było odnieść się do tej informacji ze szczególnym entuzjazmem. Oznaczało to przecież jeszcze trochę przelotów kamery nad Otrytem, kilka pościgów w kopnym śniegu, jakąś zdezelowaną chatę, bimber, tartak z zezowatym właścicielem, quady, jak zwykle wyjętych spod prawa Ukraińców i tego wilka, który w paru scenach wyłania się zza buka, choć nikt nie wie po co. A jednak w trzecim (i raczej ostatnim) sezonie serialu nie wszystko jest po staremu. „Wataha” zyskała dynamikę, straciła za to nieznośny imperatyw promocji mikroregionu. Najwyraźniej twórcy uznali, że nie trzeba już sprzedawać Bieszczadów, pora popracować nad własną renomą (choć wciąż odzywają się stare nawyki, jak w odcinku, gdy Rebrow wpada na Ukrainę tylko po to, by widz obejrzał efektowny przejazd Kolei Zakarpackiej ze Stawnego do Sianek). Nawet wilk pojawia się tylko raz, jakby chciał się jedynie pożegnać.
„Wataha”, sezon 3, reż. Olga Chajdas, Katarzyna Adamik. Na ekranach od 30 października 2019Akcję zawiązuje brutalny mord na kurzej fermie i zniknięcie wszystkich tamtejszych pracowników z Ukrainy. Rebrow wrócił do pracy, i choć wciąż gra głównie na siebie, to jednak trochę więcej w nim strażnika granicznego niż Strażnika Teksasu. Ale najważniejsze, że trup ściele się gęsto, wróg szybko staje się jawny, ktoś kapuje, a ktoś działa pod przykrywką. Fabuła w porównaniu z poprzednimi sezonami staje się wielowątkowa, trąci Pasikowskim i wcale nieźle się ją śledzi. To już nie jest opowieść o Bieszczadach, tylko kryminał z fabułą luźno osadzoną w tym miejscu. Nie traci przy tym ponurej atmosfery i mglistych plenerów, one gubią za to etykietkę wyjątkowości. Jest ładnie i klimatycznie, ale bez zadęcia. Prawdę mówiąc, ostatnia seria „Watahy” mogłaby dziać się w zupełnie innym miejscu, byle gdzieś na wschodniej granicy Polski, gdzie kolorowe słupki wciąż mają odstraszać, a nie zachęcać do transgranicznych relacji. Tym bardziej że nikt tu specjalnie nie słucha się mapy. I tak polska straż graniczna patroluje tunel w Łupkowie od strony słowackiej (co łatwo poznać, bo po tej polskiej brakuje tablic upamiętniających Armię Czerwoną), a spod Werchowyny koło Użoka można tu w trymiga znaleźć się na Wielkiej Rawce.
„Wataha” w tym trzecim sezonie nie staje się wiele lepsza, ale twórcom udaje się postawić parę zgrabnych słów na końcu przydługiego zdania. Bieszczady nie miały dotychczas szczęścia do kina i telewizji i ten serial raczej tego nie zmieni. Kiedy za jakiś czas zbierze się nam na wspominki, przywoływać pewnie będziemy „Rancho Texas” oparte na losach pary naiwnych studentów, a nie Rebrowa i jego sztafetę przez zieloną granicę. W końcu to film Wadima Berestowskiego z 1959 roku stał się fundamentem narracji o zasiedlanym na nowo kawałku PRL-u, a nazwisko Henryka Victoriniego, pierwowzoru tej opowieści, trafiło na współczesne bieszczadzkie mapy. Żywoty współczesnych świętych telewizyjnych o wiele szybciej odchodzą w zapomnienie.
Szkoda tylko, że przy okazji całej tej nadgranicznej intrygi ani o jotę nie zwiększył się nasz stan wiedzy o pracy straży granicznej (być może dowiedzieliśmy się tylko, że na nartach jeździ się w tej jednostce bez kijków). O tym, jak pilnuje się „paska”, którego nie chroni żaden płot. Bo „Ruscy”, którzy kiedyś musieli się starać, tak jak dziś starać musimy się my, mieli trochę łatwiej. „Granicy przyjaźni” strzegły przecież zasieki i pas regularnie oranej ziemi.