Do wszystkiego można przywyknąć
lenahelfinger Pixabay License

10 minut czytania

/ Obyczaje

Do wszystkiego można przywyknąć

Marta Falecka

Nawet nie wiadomo, kiedy skończyła się walka na pierwszej linii frontu z koronawirusem oraz zrzutki na sprzęt i darmowe obiady. Znowu, jako pracownicy ochrony zdrowia, wylądowaliśmy na końcu łańcucha pokarmowego

Jeszcze 3 minuty czytania

Kisimy się w dekadenckiej zawiesinie końca, na którą składają się katastrofy klimatyczne, rodzime i zagraniczne protesty o charakterze społeczno-kulturowym oraz oczywiście pandemia. A najbardziej marzymy o końcu roku 2020. Wszak nawet kij ma dwa końce, a początku żadnego. Podobnie pandemia. Nie wiadomo, kiedy się zaczęła, a kończyła się już kilka razy. Najpierw było kończenie życzeniowe, kiedy to w środku lockdownu pisało się o „powrocie do nowej normalności”, bo „zaistniała obecnie trudna sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy”, wymuszała tworzenie wizji nowej rzeczywistości i fantazjowanie o końcu. Później, ramię w ramię z wyborami, skończył się lockdown, otworzono żłobki, bary, sklepy.

Wraz z nim skończył się renesans w ochronie zdrowia. Nie wiadomo, kiedy skończyła się walka na pierwszej linii frontu z koronawirusem oraz zrzutki na sprzęt i darmowe obiady (pamiętamy [*]). Znowu, jako pracownicy ochrony zdrowia, wylądowaliśmy na końcu łańcucha pokarmowego. Szczególnie dotkliwie oberwaliśmy po głowach tarczą antykryzysową 4.0. Zupełnie nie rozumiem, jak zmiany w Kodeksie karnym dotyczące popełniania nieumyślnego błędu wpływają na gospodarkę. Mało tego, uważam, że traktowanie błędów medycznych jako przestępstwa, które w myśl ustawy antykryzysowej może skończyć się pozbawieniem wolności, jest strzałem w stopę i tak kulawego już systemu ochrony zdrowia. Swego czasu odbyło się spotkanie wiceministra sprawiedliwości Marcina Warchoła z przedstawicielem Naczelnej Izby Lekarskiej dr. Grzegorzem Wroną. Nie jestem ani lekarką, ani prawniczką (może gdybym się pilniej uczyła...), ale jestem przerażona niefrasobliwą treścią komunikatu, który po tym spotkaniu wydała NIL. Pozwolę sobie zacytować, żeby nie ominąć niczego:

Podczas spotkania z Wiceministrem Sprawiedliwości zwrócono uwagę, że zawarta w ustawie zmiana Kodeksu karnego wzbudza duży niepokój lekarzy, obawiających się, że zaostrzenie przepisów karnych może doprowadzić do pozbawienia wolności w sytuacji nieumyślnego błędu, a także częstsze niż do tej pory wyroki orzekania zakazu wykonywania zawodu. Strona samorządowa uzyskała stanowczą obietnicę, że przepisy te nie będą zwiększać represji w stosunku do środowiska lekarskiego i nie wpłyną na zasady orzekania kar w sprawach związanych z błędami podczas procesu leczenia.

Wszystko super. Minister obiecał, że przepis jest, ale nie będzie zwiększonych represji. Więc spuszczamy powietrze, bo jak minister coś obieca, to przecież jak na Zawiszy. Jako pracownicy ochrony zdrowia mamy też pełne zaufanie do zastępcy ministra Ziobro, bo przecież nie ma żadnych przesłanek ku temu, żeby sądzić, że minister sprawiedliwości jest w jakikolwiek sposób uprzedzony do lekarzy. Wirtualna piąteczka, żeby zachować dystans i przestrzegać zasad higieny okołopandemicznej. 

Błędy w medycynie były, są i będą. I to nie dlatego, że lekarze to łase na pieniądz konowały, a pielęgniarki są niedouczone, a jedyne, co im dobrze wychodzi, to machanie laczkiem i picie kawy. Wyróżnia się trzy przyczyny błędu medycznego: wynikający z systemu funkcjonowania opieki zdrowotnej, błąd człowieka oraz techniki użytej w diagnostyce bądź terapii. Popularne jest stwierdzenie, że kto nie praktykuje, ten nie popełnia błędu, albo bardziej brutalne: każdy lekarzyk ma swój cmentarzyk. I jasne, że należy nagłaśniać te błędy, a osobom, które padną ich ofiarą, należy się odszkodowanie. Ale karanie lekarzy za nieumyślne spowodowanie uszczerbku na życiu i zdrowiu grzywną, pozbawieniem wolności bądź odebraniem prawa do wykonywania zawodu nie spowoduje zmniejszenia ich liczby. Wręcz przeciwnie. W idealnym świecie błąd medyczny jest nagłaśniany, a konsylium lekarskie omawia przyczyny jego popełnienia, tak żeby już więcej go nie popełnić. Tymczasem wpatrzeni maślanym wzrokiem w Stany Zjednoczone jak w starszego kolegę, który jest superfajoski, a wszystko, co robi, jest czadowe, dążymy do sytuacji, w której procesy sądowe za jakiekolwiek błędy medyczne będą na porządku dziennym.

Przyklepując zmiany w Kodeksie karnym wniesione na tarczy antykryzysowej, paradoksalnie narażamy się na zwiększenie kryzysu w ochronie zdrowia. Pozwolę sobie rozrysować to błędne koło. Lekarze w obawie przed procesem sądowym mogą rezygnować z wykonywania bardziej ryzykownych zabiegów albo będą zlecać więcej badań diagnostycznych, często niepotrzebnych, żeby tylko zabezpieczyć się przed ewentualnym niepowodzeniem. Ewentualnie uzbrojeni w miotły będą zamiatać pod dywan milczenia wszystkie przewiny, tak żeby nikt nigdy się nie dowiedział. Najwyżej ktoś inny zrobi ten sam błąd, ale to już nie nasz problem. Albo w ogóle rzucą to wszystko i wyjadą w Bieszczady, gdzie poziom stresu i odpowiedzialności jest nieporównywalnie niższy. 

Podanie się do dymisji ministra Szumowskiego to kolejny spektakularny koniec, jaki odnotowała rodzima oś czasu pandemicznego. Kariera ministra Szumowskiego godna była dramatu. Było w niej wszystko: narastające zmęczenie objawiające się coraz bardziej udręczonym spojrzeniem, górnolotne obietnice na miarę latynoamerykańskiego epuzera obejmujące: klaskaną serenadę w stronę okien szpitali o wszystkich trzech stopniach referencyjności, ale przede wszystkim tych jednoimiennych, zapewnienia o trwaniu na stanowisku do końca epidemii i zorganizowaniu sprzętu najwyższej jakości, hucznym przywitaniu największego na świecie samolotu transportowego wypełnionego po brzegi środkami ochrony nadającymi się na śmietnik, zakup respiratorów widmo oraz na koniec – żeby to wszystko zamknąć w muzycznej klamrze, albowiem nasz minister był nie tylko lekarzem, ale też artystą – występ słowno-muzyczny na antenie radia RMF FM, gdzie mieliśmy szansę usłyszeć, jak minister gra na pianinie. Łzy wzruszenia same napływają do oczu. Pozwolę sobie w imieniu wszystkich pracowników ochrony zdrowia oraz pacjentów podziękować za tę kadencję. Jeszcze nigdy nie czuliśmy się tak nabijani w butelkę. 

Koniec lockdownu jest jednym z ważniejszych końców pandemicznych. Wszyscy wyglądaliśmy go jak kania dżdżu. I doczekaliśmy się. Oczywiście z zachowaniem dystansu, w maseczkach, z dystrybutorem środków dezynfekujących na każdym rogu, ale w końcu możemy iść do restauracji czy baru, pójść na koncert plenerowy. Mogliśmy spędzać wakacje tak, jak lubimy, na przykład jadąc zaparawanić się do Władysławowa. Jedyne, czego nadal nie możemy zrobić, to na przykład odwiedzić naszej umierającej babci czy ciężko chorego dziadka w szpitalu. Trudno też wytłumaczyć naszej sąsiadce w domu spokojnej starości, że nie odwiedzamy jej nie dlatego, że jej los nas nie obchodzi, tylko dlatego, że po prostu nie możemy. Bo przecież chodząc po knajpach czy wyjeżdżając na wakacje, możemy stać się nosicielami, czy, jak wolą to nazywać media, bezobjawowymi chorymi na koronawirusa. A osoby starsze i schorowane są najbardziej narażone na ciężki, a nawet śmiertelny przebieg koronawirusa. Ale czy temu śmiertelnie choremu dziadkowi bardziej pomoże nasza obecność czy jej brak? Przesiedzieliśmy ten lockdown, wzdychając za wolnością, zamiast poświęcić ten czas na rozwiązanie wszystkich problemów, które może nie są palące, ale na pewno ważne dla sporej części społeczeństwa. Dlaczego nie mogę odwiedzić babci, dziadka czy ciotki? Nie muszę ich przytulać ani całować. Niech mi zmierzą temperaturę na wejściu do szpitala, może nawet warto zorganizować jakieś stoisko z maseczkami specjalistycznymi (ja bym kupiła), będę dezynfekować ręce, zachowywać dystans. Nie jestem specjalistką od epidemiologii, ale zwyczajnie nie rozumiem, dlaczego mogę być w knajpie, gdzie człowiek siedzi na człowieku, a moi bliscy umierają w samotności. Serce mi pęka i myślę, że nie jestem jedyna. Więc może byśmy spróbowali jakoś to rozwiązać. 

Kolejny koniec, który wiąże się nierozerwalnie z pandemią, to koniec wiary w istnienie koronawirusa. Daruję sobie opisywanie tych wszystkich teorii, podlinkowywanie wypowiedzi lekarzy specjalistów, którzy demaskują fałszywą pandemię. Nie będę udowadniać, że brak znajomego znajomego, który zachorował na koronawirusa, wcale nie oznacza, że koronawirusa nie ma. Jako koronnego argumentu użyję fotografii z intensywnej terapii, na której moi koledzy i koleżanki w strojach jak z filmu science fiction walczą o życie swoich pacjentów. Spiskowe narracje, fake newsy i niepewność, strach czy panika zawsze idą wespół zespół.

Zamiast rozmawiać o konkretnych problemach, spieramy się, czy koronawirus w ogóle istnieje. Jedno wydawnictwo wypuszcza książkę o fałszywej pandemii, w której obnaża światowy spisek mający na celu podporządkowanie sobie ludzi, w odpowiedzi drugie wydaje książkę o prawdziwym obliczu walki na pierwszej linii frontu. Zamiast szukać rozwiązań, przepychamy się, kto ma rację. Trudno jednak oczekiwać pełnego zaufania dla pracowników służby zdrowia w sytuacji, kiedy w szpitalach i przychodniach przyjmowanie pacjentów podlega licznym obostrzeniom i środkom ostrożności, tymczasem praktyka prywatna wita swoich klientów z otwartymi ramionami. Warto jednak zauważyć, że zasady pracy w szpitalu w czasie pandemii są narzucane odgórnie, natomiast w praktyce prywatnej lekarz sam jest sobie sterem.

Nauczyliśmy się, że wszystko można wygooglować, a w internecie na wszystko znajdziemy odpowiedź i rozwiązanie. Teraz, już i od razu. Bez czekania. Wiemy, że koronawirus istnieje i nadal należy zachowywać ostrożność. Naukowcy wciąż nie znaleźli skutecznego sposobu walki z koronawirusem. Nadal nie ma szczepionki, co także nie jest kwestią spisku ani zaniedbań. Badania wykazują, że wirus cały czas mutuje, więc opracowanie lekarstwa musi trochę potrwać. Ciągle wielu rzeczy nie wiemy, trzeba nam czekać.

Praca w szpitalu przestała być tak medialna i spektakularna. Ale my nadal ciężko pracujemy. Po wakacyjnym wypłaszczaniu krzywej zachorowań przyszła kolej na wzrost fali zakażeń. Medycy myślą o nadchodzącej jesieni i zimie pełni obaw. Jakby opowiadali o koronawirusowym dzikim gonie. Bo niestety mimo tych wszystkich okołopandemicznych końców sama pandemia się nie skończyła. Nie wiem, co przyniosą kolejne miesiące. Raczej nie będzie pięknie, ale wierzę w to, że wcześniej czy później będzie normalnie. Mimo że sam wirus zostanie z nami pewnie na zawsze, to dzięki zwalczaniu dezinformacji i odpowiedniej edukacji znikną panika i strach – dwa najbardziej zakaźne i paraliżujące społeczeństwo objawy koronawirusa przenoszone światłowodami.