„No to zaczynajmy... czyli właściwie kończmy!” – podsumowuje kat w jednej ze scen filmu Marcina Koszałki. Niby od niechcenia, ale z nutą jowialnej satysfakcji; ot, taki koncept dla urozmaicenia rutyny. Ten „żart” mógłby być kwintesencją koszmaru „Czerwonego pająka”. Groza kary śmierci spłaszczona zostaje do sarkastycznego dowcipu znudzonych urzędników prokuratury. Zbrodnia? Kara? Nie, raczej ponury protokół czynności, wobec których bohaterowie wydają się nie tyle bezradni, co wręcz szokująco impregnowani. Bo w wykreowanym przez Koszałkę – współscenarzystę, reżysera i operatora – świecie wszystko sprzyja izolacji i wycofaniu. Miasto, w niczym nieprzypominające pocztówkowego Krakowa, spowija mrok i zimowa szaruga. Bohaterów opatulają płaszcze, jakieś kitle i fartuchy. Nawet ekstrawaganckie na tle innych stroje fotoreporterki Danki (Julia Kijowska), która odgrywa tu rolę kolorowego ptaka, gasi tłumiona, burobrązowa paleta filmu. Sceny rozgrywają się wieczorami albo we mgle, w nieprzytulnych zakątkach i niedoświetlonych korytarzach. Na wszystko rzuca cień wszechogarniający lęk i podejrzliwość.
Historia, owszem, zakorzeniona jest w rzeczywistości: to w Krakowie grasował najmłodszy polski seryjny morderca Karol Kot, skazany na karę śmierci w 1967 roku. Milicja, aresztując niewinnie wyglądającego 19-latka, ponoć do ostatniej chwili miała wątpliwości, czy trafiła na właściwą osobę. A potem ten sam 19-latek bulwersował organa ścigania i dziennikarzy kompletnym brakiem empatii i moralnej refleksji, zaś podczas wizji lokalnych z uśmiechem pozował do zdjęć. Z Kotem szereg rozmów przeprowadził Bogusław Sygit, a jego książką „Kto zabija człowieka” zainspirowała się Marta Szreder, pisząc „Lolo” – pierwowzór scenariusza „Czerwonego pająka”. Również w latach 60. zrodził się mit innego seryjnego „kuby rozpruwacza” Lucjana Staniaka, znanego właśnie jako Czerwony Pająk, bo atramentem w takim kolorze pisywał do mediów rzekome listy z przechwałkami – monstrualnej postaci, wokół której z czasem narosło mnóstwo legend, a która w końcu okazała się tworem całkowicie fikcyjnym.
W rzeczywistości – a jeszcze bardziej na mentalnych wyspach naszej zbiorowej pamięci – zakotwiczona jest także plastyczna wizja filmu, w której scenografka Magdalena Dipont zdołała odkurzyć z mroków zapomnienia intrygujące wizualnie detale, wywołując déjà vu nie mniej silne, choć znacznie mniej euforyczne niż w innych filmowych retro-wycieczkach do PRL-u. Pamiętacie te niezgrabne autobusy toczące się po zbyt wąskich miejskich i podmiejskich drogach, te specyficznie bezbarwne stroje z nietwarzowymi beretami, przeróżne ponure przedmioty, jak klej z czarnym gumowym aplikatorem? Kanapki z mortadelą i pojedynczym – a jakże – plasterkiem ogórka? Dipont zagęszcza detale, ale i uważnie je selekcjonuje, by przez atmosferę stłumienia i izolacji nie przebiły się wyrazistością czy urodą. Nawet jeśli są przedwojennym serwisem do herbaty pani Kremer.
Koszałka, znany z obsesyjnego zainteresowania tematem śmierci, nie oddał się jednak katalogowaniu prawdziwych zbrodni Kota ani zmyślonych Staniaka. Z obu tych mitycznych już dziś biografii wydobył ich swoisty rewers: opowiedział o wchodzącym w dorosłość, niewinnym mężczyźnie (chłopięcy Filip Pławiak jako Karol Kremer), z niejasnych powodów zafascynowanym zbrodnią i pragnącym wejść w skórę mordercy (Adam Woronowicz). „Najlepszego w Krakowie” skoczka, młodziutkiego studenta medycyny pochodzącego z inteligenckiego domu, poznajemy podczas zawodów sportowych: Karol wykonuje efektowny skok do wody, z impetem dobijając aż do dna głębokiego basenu... jakby testując własną determinację. Chwilę później, gdy w drodze do domu zahacza o przyjezdny lunapark, staje się nieomal świadkiem zbrodni. Mimo iż PRL-owski seryjny morderca Anno Domini 1967 jest w wykonaniu Woronowicza ideałem nijakości, bezdzietnym weterynarzem o łagodnym głosie i łysinie przykrytej tupecikiem, do odnalezienia którego bezskutecznie zwerbowano połowę lokalnych organów ścigania – Karolowi udaje się zidentyfikować zabójcę nadzwyczaj łatwo. Czy nie dlatego, że – pełen determinacji właśnie – potrafi wejść w jego skórę?
To „rozrzedzenie” portretu zabójcy, gdy psychopacie przyglądamy się nie bezpośrednio, lecz oczami jego zaskakującego, być może nie mniej psychopatycznego naśladowcy, idzie w parze z podziwu godną wstrzemięźliwością Koszałki w epatowaniu makabrą. Owszem, „Czerwony pająk” jest filmem mrocznym i ponurym, niestroniącym od brzydkich szczegółów zbrodni, ale też nieszokującym krwawą eskalacją. Na skrytobójstwo, które ma w tym filmie nieodgadnioną twarz Adama Woronowicza, patrzymy przez dziwnie nieostry filtr, jakby w ponurym dramacie obyczajowym ktoś ukradkiem przemycał wątek kryminalny. Niezwykle Koszałka swój film opowiedział, dystansując się nie tylko od reguł gatunkowych, ale i od samej zabawy z gatunkiem. Dlatego tak trudno zdefiniować grozę „Czerwonego pająka”: w grze pomiędzy mordercą a Karolem, w ryzykownym połączeniu zaufania i niedopowiedzenia, tkwi źródło zarówno napięcia, jak i dystansu, a chwilami może nawet dziwnie zakamuflowanego... humoru?
„Czerwony pająk”,
reż. Marcin Koszałka. Polska 2015,
w kinach od 27 listopada 2015Na najważniejsze pytania Koszałka nie udziela odpowiedzi, nawet dwuznacznych; nie udzielają jej również aktorzy, grając w sposób niezwykle powściągliwy. Nie znamy motywów bohatera ani nie rozumiemy jego psychiki. Być może chodzi o sławę seryjnego mordercy, co sugeruje ostatnia scena filmu. Ale może o coś zupełnie innego: mniejsze czy większe rodzinne patologie, latami tłumione i zamiatane pod mieszczański dywan, międzypokoleniowe niezrozumienie i brak ojcowskiego autorytetu, wszechogarniający nihilizm i brak wzorców?
Każdy z tych tropów jest możliwy, ale żaden nie interesuje reżysera jako motyw analizy mordercy. Bo, mam wrażenie, Koszałki wcale nie interesuje analiza, wręcz przeciwnie – on szuka syntezy. Nie chodzi o to, żebyśmy odnaleźli destylat zła, wyodrębnili jakieś wskaźniki i wytyczne, za pomocą których będzie się można od tego zła odgrodzić, mówiąc: ono jest tam, a bierze się stąd lub zowąd. Chodzi o to, że zło może w nas tkwić tak po prostu, bez specjalnego powodu i nadzwyczajnych wyróżników. Podobnie jak Karol Kot szokował publicystów swego czasu, mówiąc, że jego zabójstwa były usprawiedliwione, bo sprawiały mu przyjemność, tak też Koszałka szokuje, sugerując, że morderca jest możliwy bez powodu, czyli wszędzie. Jedną z najbardziej przerażających scen „Czerwonego pająka” jest konfrontacja mordercy z własną żoną, a właściwie brak tej konfrontacji: jedyną reakcją kobiety na widok opartych o lodówkę, zakrwawionych dłoni męża jest westchnięcie i wycofanie się. Niezależnie od tego, czy widzi ona w nich tylko niedbałość męża weterynarza wracającego z pracy bez mycia rąk, czy też rozumie, co naprawdę stało się przed chwilą – Koszałka z celnością chirurga onkologa pokazuje, jak zło rozmywa się, dając nieuchronne przerzuty: w braku na nie reakcji, w moralnym niezdecydowaniu otoczenia. Jak sylwetka Karola w kłębach pary w pierwszym ujęciu filmu.