Na komunalnym basenie gdzieś w Amsterdamie chłodna holenderska piękność (Sammy Boonstra) łakomie kontempluje wdzięki gorącej marokańskiej piękności (Imaan Hamman). Naturalnie, tylko z pozoru tak samo nagiej, bo dodatkowo „rozebranej” z zasłon religijnej pruderii. Uwolnione spod hidżabu bujne loki młodej muzułmanki oplatają pieszczotliwe strumienie (lejącej się bez ograniczeń) wody, która w zwolnionym tempie, majestatycznymi kaskadami spływa po ciałach nastolatek.
Damska łaźnia, seksualnie rozbudzone dziewczyny, obyczajowe tabu – czy może być gorętszy erotycznie temat? Reżyserka Urszula Antoniak wyławia z niego tylko destylat flirtu; w scenach między dziewczynami chodzi raczej o zaczepkę niż o zmysłową konfrontację. Erotyzm obrazów jest ostrożny, by nie powiedzieć powściągliwy. Błękitnoszarym, harmonijnym kadrom operatora Piotra Sobocińskiego Jr. towarzyszą chłodne motywy muzyki Pawła Mykietyna i Ethana Rose’a. Co prawda z basenu przenosimy się do autobusu, restauracji czy na ulice miasta, ale akcja, pozbawiona linearnego porządku, ułożona w poetycko zatytułowane segmenty na literę „l” (jak „love”) – languor, labour, leisure, limit i tak dalej – rozegrana jest konsekwentnie w kameralnej wymianie spojrzeń pomiędzy bohaterkami. Bez dialogów, a nawet bez imion.
Niełatwo wziąć się za bary z filmem, którego kartą przetargową jest subtelne niedopowiedzenie. „Strefa nagości” nie epatuje golizną ani wyuzdaniem, przeciwnie – tu szept ma odgrywać rolę erotycznego krzyku. Owszem, fabularny i inscenizacyjny minimalizm równoważy kilka poziomów, na których ta oszczędna gra się toczy. Po pierwsze, nie wiemy, czy flirt dzieje się naprawdę, czy tylko w głowie zakochanej nastolatki – kontrujęcia dyskretnie kwestionują się nawzajem, a kadry często dublują wizerunki dziewcząt w lustrach i szybach, sugerując iluzoryczność romansowego marzenia. Po drugie, pomiędzy bohaterkami rozgrywa się nie tylko flirt, lecz także – jak to zwykle w romansach bywa – niejednoznaczne akty prowokacji, odrzucenia, a nawet zemsty: a to zalotna wymiana spojrzeń z chłopakiem na oczach zakochanej, a to „przypadkowe” rozlanie zupy na plecy Marokanki. Z humorem, subtelnie ukrytym pomiędzy miłosnymi kadrami, rejestruje Antoniak typowo nastoletnie zacietrzewienie i skłonność do dramatyzowania.
„Strefa nagości”, reż. Urszula Antoniak. Holandia, Polska 2014, w kinach od 12 czerwca 2015Po trzecie wreszcie, gra toczy się również, a może przede wszystkim, o hegemonię spojrzenia. Bo nawet tą wyzwoloną obyczajowo historią lesbijskiej fascynacji rządzi klasyczna dysproporcja pomiędzy dominującym podmiotem a pasywnym, milczącym przedmiotem miłości. To biała, pochodząca z zamożnego domu, wystylizowana dziewczyna obserwuje i uwodzi dorabiającą w restauracji arabską piękność i jest filmowym podmiotem pożądania – co prawda wbrew patriarchalnemu stereotypowi, w którym to mężczyzna patrzy, a kobieta wije się pod jego spojrzeniem, ale też w zgodzie z zachodniocentryczną perspektywą. To Zachód spogląda i kontempluje, wyposażony w intelektualne i kulturowe narzędzia percepcji; „Zachód” mości się w fotelu luksusowej restauracji, gapiąc się na personel, albo w pięknym, mieszczańskim domu Holenderki, w którym jak w bibliofilskiej twierdzy ściany obłożone są książkami, a z okien rozpościera się widok na idylliczny park ze scenkami rodzajowymi jak z klasyki europejskiego malarstwa. Cóż jednak z tego, zdaje się mówić autorka, skoro uwięzieni w naszej kulturowej twierdzy, możemy jedynie podziwiać piękno uwolnione na zewnątrz? Przewrotnie pointuje to gorzkie zakończenie filmu.
Tymczasem ja, uwięziona we własnej kulturowej twierdzy, chętnie podziwiam niuanse, relatywizm i estetyczną dokonałość „Strefy nagości” – nie mogąc jednak uwolnić się od wrażenia, że jest to film nieudany. Antoniak i współpracująca z nią ekipa (w większości polska) mają pełną kontrolę nad bohaterkami, zdarzeniami i obrazami, co daje imponujące wizualnie efekty, ale jak każdy sterylny destylat, pozbawia opowieść niekoniecznie pachnących aromatów prawdziwego życia. Bohaterki jakby poruszały się w osobnych czasoprzestrzennych tunelach – przy całej relatywizacji ich spotkania, a także powtarzających się ujęciach i scenach, w końcu wywołuje to obojętność. Dystansuje tytuł filmu, brzmiący jak tytuł antropologicznej dysertacji; całość pointuje aż nadto wymowne motto, zaczerpnięte z Rolanda Barthes'a: „Zauroczony kochanek mówi wyłącznie za siebie, konfrontując się z milczącym przedmiotem miłości”. Zapewne znajdą się widzowie, których „Strefa nagości” zmysłowo pobudzi – dla mnie erotyczne napięcie filmu pada ofiarą jego wyrafinowania. Ostatecznie czuję się tak, jakbym podróżowała z pięknymi amsterdamkami wspólnym autobusem, po czym nagle zdała sobie sprawę, że one już dawno wysiadły. O ile w ogóle ktoś tu ze mną jechał.