Ta pustka wciąga
Robyn w 2008 roku, fot. Lewis Chaplin, CC BY 2.0

9 minut czytania

/ Muzyka

Ta pustka wciąga

Borys Dejnarowicz

Robyn po raz kolejny udowodniła, że działa w popowym mainstreamie na ustalonych przez siebie zasadach. Jej nowa płyta „Honey” nie jest produktem o natychmiastowym działaniu, ale hipnotyzuje i powoli uwodzi

Jeszcze 2 minuty czytania

Robin Carlsson to wyjątkowa gwiazda pop z wielu powodów. Tym najważniejszym wydaje się trajektoria jej kariery, która nie przypomina żadnego szablonu, z jakim zetknęlibyśmy się wcześniej. Talent nastoletniej Szwedki odkryła na początku lat 90. jej krajanka Meja (która potem doczekała się one-hit wondera o ogólnoeuropejskim zasięgu w postaci „All 'Bout the Money”), wówczas działająca w ramach dance'owego projektu Legacy of Sound. Doprowadziło to do podpisania kotraktu z dużą firmą BMG. Epizod ten bywa często niesłusznie marginalizowany w biografiach Robyn jako zaledwie juwenilia. A przecież już wybornym debiutanckim albumem „Robyn Is Here” z 1995 roku, wyprodukowanym przez duet Ghost ze wsparciem Maxa Martina, Christiana Falka czy Denniza Popa, młodziutka wokalistka wywracała do góry nogami formułę teen-popu. Skandynawska wariacja na motywach tanecznego amerykańskiego R&B tamtej epoki bezpośrednio zaispirowała Martina oraz Britney Spears do stworzenia epokowego singla „Baby One More Time”. Zresztą wytwórnia Jive zaproponowała Robyn kontrakt, ale pioenkarka odmówiła, w wywiadach podkreślając, że nie pozwoli, aby wielka wytwórnia zrobiła z niej produkt.

Po dwóch kolejnych, mniej udanych longplayach Carlsson w 2004 roku „wykupiła się” z kontraktu z majorsem i wzięła sprawy w swoje ręce. Pod wpływem spotkania z rodzinnym tandemem The Knife założyła własną oficynę o nazwie Konichiwa. Wydany jej sumptem w 2005 roku krążek zatytułowany po prostu „Robyn”, wyprodukowany przez doborową stawkę rodaków (bracia Åhlund z formacji Teddybears, Kleerup czy właśnie The Knife), zaprezentował artystkę w nowej, „poptymistycznej” odsłonie „fluxpopu”, czyli alternatywnie zabarwionego, nowoczesnego popu, który podbił zarówno serca rozkapryszonych blogerów, jak i listy przebojów w Wielkiej Brytanii (hit „With Every Heartbeat”).


Przy okazji kolejnego longplaya „Body Talk” z 2010 roku przyszedł międzynarodowy triumf krytyczny i komercyjny, a wiodący przebój „Dancing on My Own” zagościł w słynnym serialu „Girls”. Wszystko to razem utorowało Robyn drogę do sporej rozpoznawalności w Stanach Zjednoczonych. A to z kolei zaowocowało w ostatnich sezonach mocno akcentowanym przez dziennikarzy wpływem na styl wielu popowych celebrytek, od Rihanny i Ariany Grande, aż po Charli XCX, Carly Rae Jepsen i Lorde.

Pomijając remiksy, kolaboracje i występy gościnne, Robyn kazała fanom czekać na swój pełnoprawny powrót aż osiem długich lat – zupełnie wbrew obowiązującym zasadom podtrzymywania zainteresowania w dobie zaawansowanego streamingu i dyktatury mediów społecznościowych. Przerwa spowodowana była komplikacjami w życiu osobistym solistki, która dotąd nie mieszała muzycznej działalności ze sferą prywatną. Jednak tym razem ten kontekst wydaje się fundamentalny również dla klimatu samych utworów. Odejście bliskiego przyjaciela (wspomnianego producenta Christiana Falka) i rozstanie z wieloletnim partnerem (filmowcem Maxem Vitalim) wpędziło Robyn w tak poważną depresję, że na pewnym etapie zastanawiała się, czy będzie w stanie kontynuować muzyczną aktywność. Dopiero terapia i ponowne zejście z Vitalim pozwoliły jej zmienić optykę. Zaczęła pracę nad kolejnym materiałem, finalnie nazwanym „Honey”.

Ale powrót do tradycyjnych piosenek nie był już możliwy. Blondwłosa wizjonerka przyznaje, że szukała formy, która nie ma ani początku, ani zakończenia. Pomna lekcji odebranej przy współpracy z norweskim duetem Röyksopp i zainspirowana deep-house'owym nagraniem „XTC” niemieckiego producenta DJ Koze, wniknęła w meandry estetyki klubowej tak wnikliwie, jak nigdy przedtem. Niezmienny w przypadku Robyn pozostał demonstracyjny eklektyzm. Jej playlista na Spotify, ujawniająca bezpośrednie inspiracje przy pracy nad albumem, tasuje sonatę fortepianową Mozarta z soulowym, predyskotekowym „Rock Your Baby” George'a McRae. Tuż za fiftisową, proto-barok-popową winietką „I Only Have Eyes for You” Flamingos jest tam elektroniczna instytucja Aphex Twin z fragmentem EP-ki Cheetah. Sesje nagraniowe w Sztokholmie, Paryżu, Los Angeles i na Ibizie przeplatane były intensywnymi sesjami psychoanalizy i równie istotnymi dla złapania równowagi nocnymi eskapadami imprezowymi.

Tracklista „Honey” została ułożona jak rodzaj pamiętnika – w takiej kolejności, w jakiej piosenki zostały napisane. Pierwszy singiel „Missing U” oraz najważniejszy w zestawie song „Because It's In the Music” dla leniwego słuchacza mogą sprawiać wrażenie autoplagiatu lub co najmniej wiernej kontynuacji formatu, w którym Robyn się wyspecjalizowała – porozstaniowego „smutnego disco” z przejętym śpiewem na granicy wybuchnięcia płaczem. A jednak przy bliższym oglądzie oba te kawałki okazują się mrocznym rewersem „Dancing on My Own” i wielu innych nagrań dawnej Robyn. Tym razem nie idzie ona dziarsko przed siebie, tylko medytuje – bez perspektywy ratunku, oczyszczenia i zbawienia. Ten mały detal urasta do rangi interpretacyjnego klucza dla całej reszty materiału. Dominuje w nim skrzętnie maskowany nastrój rezygnacji i rozpadu, a poszczególne elementy aranżacji są zdekonstruowane – nic do siebie nie pasuje i nie zazębia się, „nie zażera”. Zamiast wprowadzonej na „Body Talk” figury „Fembota” – mamy bezsilnego i pogodzonego z losem człowieka (vide tytuł „Human Being”), który nie potrafi przemienić straty w mądrość czy pozytywną energię. Cytując zespół Kombii:„zostanie żal, zostanie ból”.

Robyn, Honey, Konichiwa 2018Robyn, Honey”,
Konichiwa 2018
Zadziwia koloryt i bogactwo tropów w obrębie tak naszkicowanych ram, uzyskane z producencką pomocą Josepha Mounta z formacji Metronomy, Adama Bainbridge'a (aka Kindness), Mr. Tophata i ponownie Klasa Åhlunda. W „Baby Forgive Me” wokalistka brzmi jak ejtisowy Prince na środkach uspokajających, a kiedy utwór płynnie, niczym w suicie prog-rockowej, przechodzi w „Send to Robin Immediately”, jej powtarzana prośba nabiera cech modlitwy, całkiem podobnie do sławnego breakdownu w  „One More Time” Daft Punk. „Send...” wykorzystuje sample z jednego z pierwszych powszechnie znanych szlagierów house'owych, czyli „French Kiss” Lil Louisa z 1989 roku, zaś sama Robyn po raz kolejny nawiązuje do Kate Bush – nie tylko w głównej ścieżce wokalowej, ale i w chórkach. Wątek jazz-house'u z pierwszej połowy lat 90. zostaje rozwinięty w „Between the Lines”, otwartym spadkobiercy „Gypsy Woman” Crystal Waters, „Beautiful People” Barbary Tucker, a także dokonań grupy Dee-Lite czy Larry'ego Hearda aka Mr. Fingers. Jeszcze barwniejszy wydaje się tropikalny ukłon w stronę electro-samby w „Beach2k20”, upstrzony vaporwave'owym w posmaku odgłosem wiadomości komunikatora iMessage. Jak widać, taneczny kurs samby, który odbyła w miedzyczasie Szwedka, nie poszedł na marne.


Nietrudno było przewidzieć, że na Robyn po raz kolejny spadnie grad komplementów, owacji i zachwytów – w końcu niemal od zawsze była ulubienicą recenzentów. Ciekawe jest jednak to, że przy okazji „Honey” pochwały zgarnia za coś trochę innego niż zwykle. Poza „Missing U” brak tu ewidentnych przebojów. To nie jest płyta o  natychmiastowym działaniu – rytmy downtempo, minimalistyczna paleta dźwiękowa i odrobinę rachityczne miksy pozostawiają wrażenie czegoś niekompletnego. Ale ta pustka wciąga, uwodzi, hipnotyzuje, by ostatecznie sowicie słuchacza wynagrodzić. Ten rzecz jasna całkowicie świadomy zabieg artystka sama określiła mianem „miękkiej ekstazy”. Urzeka fakt, że tak stłumiona, dyskretna, nienachalna fuzja głębokiej klubowości z popową melodyką znajduje wielomilionową publikę.

Podczas gdy w show-biznesie szuka się nastoletnich idoli, Robyn w przyszłym roku skończy 40 lat, a jej fani to często dzieciaki, których nie było na świecie, gdy debiutowała. Po raz kolejny widać więc, że piosenkarka działa w mainstreamie na ustalonych przez siebie zasadach. Jednak w przypadku „Honey” główne pytanie nie dotyczy ani kontekstu polityczno-społecznego, ani też specyficznej relacji artystki z wielką machiną przemysłu muzycznego. Brzmi ono raczej tak: czy tych dziewięć starannie wyselekcjonowanych, pozbawionych wypełniaczy nagrań spełni dla odbiorców funkcję katartyczną? Z pewnością szeroki wachlarz dotkliwie ludzkich emocji i doświadczeń, którymi dzieli się z nami Carlsson, nadal musi imponować.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)