Ostatni międzynarodowy playboy
Fot. Caligvla / Wikimedia Commons CC-BY-2.5

Ostatni międzynarodowy playboy

Kazimierz Rajnerowicz

Jego solowe albumy są jak kościoły i supermarkety – wszystkie takie same, ale każdy inny. Morrissey istnieje wyłącznie jako duch uwięziony na płytach, który czasami przejmuje kontrolę nad zakompleksionym i autystycznym człowiekiem

Jeszcze 5 minut czytania

W jednym z mniej znanych, albo raczej jeszcze mniej znanych, kawałków zespołu Cool Kids of Death jest sobie taki fragment: „Zobacz, taki Morrissey napisał tak dużo piosenek i nagrał tak dużo płyt/Jeden człowiek miał do powiedzenia aż tyle/A ja powiedziałem ci już wszystko i do dodania nie mam nic”. Utwór pochodzi z 2002 roku. I wiecie co? Cool Kids of Death niedawno skapitulowali, natomiast Morrissey od 2002 nagrał jeszcze trzy wyśmienite płyty. Kolejna, zatytułowana „World Peace Is None of Your Business” właśnie się ukazała.

Ktoś mógłby już teraz machnąć ręką i stwierdzić, że właściwie nie ma się czym ekscytować. No cóż, powiedzmy to sobie uczciwie: nowa płyta Morrisseya nie wywróci świata muzyki do góry nogami. Ale przecież nie o to chodzi. Artystom o tym statusie i przebiegu wydawanie płyt służy już tylko do odmierzania czasu, do cementowania więzi z fanami i, w gruncie rzeczy, celebrowania własnej kariery. Równie dobrze możemy traktować ją jako gadżet okolicznościowy i prezent, który Morrissey sprawia sobie i słuchaczom z okazji pięćdziesiątych piątych urodzin. Przy okazji robi trochę zamieszania, by przyciągnąć i zdemoralizować swoją muzyką kolejne pokolenie smutnych licealistów.

Czy w takim razie Morrissey jest podstarzałym amantem, który nie wie kiedy ze sceny zejść i odcina kupony? Bynajmniej. Chociaż nowe płyty bywają nierówne (bywają również momentami nieprzyzwoicie dobre), to mamy tu do czynienia z solidną marką, i to bez stagnacji i recyklingu pomysłów.

Jeśli sparafrazować słowa z filmu „Głośniej od bomb” Przemysława Wojcieszka, solowe albumy Morrisseya są jak kościoły i supermarkety – wszystkie są takie same, ale każdy jest inny. Jego blask zdaje się nigdy nie gasnąć. Piosenkarz daje zaskakująco dobre koncerty. Rok temu wydał kąśliwą autobiografię (prawdopodobnie niektórym jeszcze nie zdążyło opaść ciśnienie). Tradycyjnie wywołuje skandale, pisze debiutancką powieść właściwą i odwołuje trasy, jak przystało na rasową primadonnę. Wciąż wszyscy go kochają za to, że jest sceniczną bestią i najlepszym tekściarzem świata, oraz nienawidzą za to, że jest pretensjonalnym, pompatycznym bucem i niereformowalnym mąciwodą. Albo na odwrót. Tak czy siak, Morrissey w przeciwieństwie do na przykład polskiej reprezentacji piłki nożnej na arenie międzynarodowej się liczy i dlatego fajnie się mu kibicuje.

Kolekcja klasyki, zapraszam i polecam…

„Autobiografia” Morrisseya została opublikowana przez wydawnictwo Penguin w 2013 roku. Autor dla zgrywy zaproponował, że wyda właśnie u nich, jeśli ukaże się jako klasyk literatury (w imprincie Penguin Classics). Wydawca dla zgrywy się zgodził. Zrobiła się z tego afera, która całkiem nieźle zatrzęsła brytyjskim rynkiem wydawniczym i światkiem literackim. W brytyjskiej telewizji śniadaniowej poważni ludzie w tweedowych marynarkach pytali z oburzeniem, kto to jest ten cały Morrissey i z jakiej racji „jakiś piosenkarz” jest w katalogu Penguin Classics między Miltonem i Nabokovem. U nas się tego typu rzeczy i tego typu dyskusji niestety nie uświadczy. Niedawno mieliśmy jednak analogiczny sprzeciw ludu, który dopytywał się, kto to w ogóle jest ta cała Masłowska i co u niej robi Anja Rubik. Zaiste intrygujące są niebezpieczeństwa wynikające z  mieszania kariery muzycznej z literacką.

Decyzja o wydaniu książki pod szyldem Penguin Classics to typowy przejaw Morrisseyowskiego ekscentryzmu i quasi-dziecięcej naiwności. Morrissey ma na przykład w zwyczaju spontanicznie podpisywać kontrakty z wytwórniami na podstawie tego, że ćwierć wieku temu wydały singiel wykonawcy, wobec którego czuje sentyment. W związku z tym z manuskryptem książki idzie do wydawnictwa, które wydaje Oscara Wilde'a, jego ulubionego pisarza. Logiczne, nieprawdaż?

Belle & Sebastian & Steven

Jak pisał wspomniany wyżej klasyk, wielcy twórcy umieją wyrazić siebie tylko poprzez własną sztukę – w rezultacie sami w sobie są nudziarzami. Morrissey również zdaje się istnieć tylko i wyłącznie jako artystyczna kreacja i duch uwięziony na płytach, czasami przejmujący kontrolę nad zakompleksionym, samotnym i lekko autystycznym człowiekiem, który stworzył dla siebie pozę-pancerz (zlepiony z gwiazd kina i muzyki rockowej).

Morrissey wspomina, że od małego czuł się wyrzutkiem, nie pasującym ani do swojej rodziny, ani kolegów ze szkoły i podwórka. Istnieją na szczęście powszechne i względnie akceptowane formy ucieczki od rzeczywistości, takie jak telewizja i muzyka. Pierwsza część autobiografii zlewa się w obraz chłopca zanurzonego w świecie winyli, który siedzi w swojej sypialni i jak w transie patrzy całymi dniami w obracające się czarne krążki lub ekran telewizora. Krewni uważali go za dziwaka, natomiast jego zainteresowania traktowane było jako nieprzystające, ale chyba lepsze niż chuligańskie wybryki jego rówieśników. Morrissey, który nie potrafi znaleźć sobie miejsca w robotniczym Manchesterze, marzy o życiu w świecie, w którym żyją bohaterowie francuskiego serialu młodzieżowego „Belle & Sebastian”.

Wkrótce rodzi się w nim prawdziwa obsesja popkulturowa. Najlepszym tego świadectwem jest poetyka jego wypowiedzi i prozy, w których tak chętnie ucieka się do dywagacji na temat ulubionych aktorów i piosenkarzy. W jednym zdaniu Morrissey potrafi mimochodem rzucać nawiązaniami do trzech filmów, dwóch programów telewizyjnych i jednego dzieła literackiego. W jego przypadku jest to jednak erudycja, której ceną jest absolutny brak życia towarzyskiego. To właśnie dlatego Morrissey tak łatwo znajduje wspólny język, czy raczej kod komunikacyjny, ze wszystkimi samotnymi melancholikami, którzy spędzili stanowczo zbyt dużo czasu na słuchaniu starej muzyki i oglądaniu starych filmów (bo wszystkie „nowości” już dawno przerobili). Jego twórczość to idealna muzyka rozrywkowa dla wrażliwych kujonów i outsiderów z inklinacjami artystycznymi.

Interesującym wątkiem jest narcyzm Morrisseya i projekcje jego seksualnych obsesji. Kedy pisze o nauczycielach, pojawiają się wątki na wpół erotyczne. Rozpisuje się o karach cielesnych wymierzanych przez dyrektora, który miał być sadystycznym krypto-gejem, o wuefiście krypto-geju, który miał w zwyczaju wpadać pod prysznic, przerywać uczniom kąpiel pod najróżniejszymi pretekstami i zmuszać ich do paradowania nago, nie wspominając o krypto-geju panie Sweeneyu, który raz miał Morrisseyowi rzekomo „zalotnie” rozmasowywać obtłuczony nadgarstek. Wszystkie te incydenty wyliczane są z nieskrywaną dumą. Wątek „wykorzystania”, czy może raczej paranoiczne pragnienie bycia wykorzystanym i zarazem lęk przed byciem wykorzystanym towarzyszą mu przez całe życie i sprawiają, że Morrissey ciągle postrzega się w roli ofiary — ostatniego sprawiedliwego, przeciwko któremu uknuto spisek.

Morrissey, „Autobiography”,
Penguin Books 2013
Nie ma, paradoksalnie, w autobiografii Morrisseya zbyt wiele o nim samym. Najważniejsze wydarzenia w jego życiu zaserwowane są z lotu ptaka. Natomiast przez wiele stron potrafi rozwodzić się przykładowo na temat mimiki piosenkarek podczas scenicznych występów. Co ciekawe, właśnie te fragmenty są najlepsze – tyle że zapominamy wtedy, że ich autorem jest ex-wokalista The Smiths. Momentami mamy do czynienia z osobistą historią brytyjskiej muzyki rozrywkowej opowiedzianą przez pryzmat zmieniającego się gustu dorastającego nastolatka. Okazuje się na przykład, że jednym z najukochańszych zespołów Morrisseya byli Sparks. Kilka dekad później wyszło natomiast, że jest to admiracja wzajemna, ponieważ Sparksi złożyli mu hołd w postaci utworu „Lighten Up, Morrissey” czyli „Rozchmurz się, panie Morrissey”. Z perspektywy czysto historycznej autobiografia Morrisseya jest cennym źródłem wiedzy o popkulturze. Na tym polu Morrissey posiada zresztą spore doświadczenie – jeszcze zanim jego kariera muzyczna ruszyła na dobre, napisał książkę o New York Dolls oraz biografię Jamesa Deana („James Dead is not Dean”, co niestety jakiś pismak z redakcji niedoceniający gier słownych poprawił na „James Dean is not Dead”).

Represjonowany, choć świetnie ubrany

Morrissey i David Bowie spotykają się po raz pierwszy podczas prywatnej rozmowy. Ma miejsce następująca wymiana zdań:

Bowie: Wiesz co? W moim życiu było tak dużo seksu i narkotyków, że nie mogę uwierzyć w to, że jeszcze żyję.
Morrissey: Wiesz co? W moim życiu było TAK MAŁO seksu i narkotyków, że nie mogę uwierzyć w to, że jeszcze żyję.

Anegdota brzmi nieco zbyt idealnie, żeby była prawdziwa, ale nie ulega wątpliwości, że postać frontmana The Smiths była wywróceniem rockandrollowego etosu do góry nogami. Kiedy w muzycznej audycji radiowej nazywano ich po raz pierwszy „niegrzecznymi chłopcami”, to Morrisseyowi ze zdziwienia mało z ręki George Eliot nie wypadła. Zdecydowanie mieliśmy tu zderzenie dwóch przeciwstawnych żywiołów. Bo z tym całym śpiewaniem to było trochę tak, jakby Morrissey był umówiony na rozmowę kwalifikacyjną w celu objęcia posady pod tytułem „ekscentryczny-staroświecki-ale-trochę-przegięty-pisarz/publicysta” (patrz Jacek Dehnel), ale niechcący skręcił w zły korytarz i trafił na casting do zespołu rockowego.

Może właśnie dzięki pewnej pokraczności i licencji na dziwaczność The Smiths mogli sobie pozwolić na to, by o wiele częściej niż inne zespoły alternatywne sięgać po nietypowe inspiracje takie jak folk, country, rockabilly czy funk. Grali bez modnych w latach 80. syntezatorów, a jeśli pojawiały się silnie przetworzone gitary, to dla estetycznej równowagi pulsowały w rytmie Bo Diddleya. Hasłem przewodnim był powrót do korzeni i autentyzmu, ale z nutką finezji i dekadencji – punkowy szkielet (nowofalowa sekcja rytmiczna), ale odziany w barokowe ozdobniki (finezyjna gra Marra i bizantyjski przepych wokalny Morrisseya).

Warto rozprawić się z pewnym mitem. Otóż The Smiths wcale nie było zespołem sławnym. Zaczęli zyskiwać jako taką popularność akurat kiedy się rozpadli. Pamiętacie ten kawałek o wieszaniu didżejów, którzy puszczają muzykę, która nic nam nie mówi o naszym życiu? Tak naprawdę odnosiło się do bardzo konkretnej sytuacji – nikt nie puszczał The Smiths w radio i dyskotekach. Ta muzyka zresztą niespecjalnie się do takich celów nadawała. Morrissey miał jednak wyraźny żal do brytyjskich dziennikarzy muzycznych, prezenterów radiowych i telewizyjnych, którzy nie poświęcali im wystarczającej uwagi. Poniekąd sami byli sobie winni, podpisując kontrakt z Rough Trade, niezależną acz mało profesjonalną wytwórnią.

Pamiętacie tę scenę z „Zoolandera”? Główny bohater, widząc makietę budynku, krzyczy z oburzeniem: „Co to ma być? Szkoła dla mrówek?”. W nieco podobnym duchu eksperci z Rough Trade mówili, że zdjęcie, które Morrissey wybrał na okładkę jednej z płyt, nie zmieści się na okładkę CD, bo płyta kompaktowa ma mniejsze opakowanie niż winyl. W jakiś sposób podsumowuje to ich ogólny brak kompetencji i partactwo – trudno się spodziewać, by mogli zająć się odpowiednią promocją zespołu, skoro przerastały ich nawet najprostsze z nowych sytuacji. Nie byli przygotowani na taką popularność artystów ze swojej stajni, jaką zaczynali osiągać The Smiths. Poniekąd było to jednak szczęście w nieszczęściu, bo dzięki temu zespół stał się „kultowy” i obrósł w aurę autentyzmu. Jak R.E.M. po drugiej stronie Atlantyku.

Podbój Ameryk

Konflikty i spięcia pomiędzy członkami The Smiths to temat na osobny artykuł. Przyjmijmy, że pod koniec lat 80. Marr zmienił się w gitarowego misjonarza, a Morrissey nagle stał się gwiazdą. Jeśli debiutancka płyta New Order jest w gruncie rzeczy trzecią płytą Joy Division z Bernardem pełniącym zastępstwo za Iana Curtisa, łącznie z naśladowaniem jego maniery wokalnej, to „Viva Hate” Morrisseya (i ogółem wczesna twórczość solowa) jest próbą zrekonstruowania brzmienia The Smiths. Materiał częściowo powstał z myślą o następnej płycie zespołu, a potem próbowano go ratować. Morrissey, nowi muzycy oraz dawny producent dwoją się i troją, żeby było jak dawniej i pod wieloma względami mamy do czynienia z podróbą brzmiącą bardziej smithsowsko niż prawdziwi The Smiths – karykaturą wyolbrzymiającą każdą cechę. Nigdy nie zdarzyło wam się szukać „Suedehead” na „Louder Than Bombs”?

Ktoś gdzieś dopytywał się, czy aby The Smiths nie są zespołem przereklamowanym, bo kogo oni tak właściwie zainspirowali? Podejrzewam, że ta osoba nudziłaby się również na sztukach Szekspira i mówiła, że nie rozumie, czemu jest z nimi takie wielkie halo, skoro np. „Hamlet” to tylko jedno słynne powiedzenie za drugim. Jak wspominałem, popularność The Smiths jest nieco retroaktywna i właściwie dopiero przełom lat 80. i 90. oraz eksplozja britpopu miały przynieść Morrisseyowi sławę, pieniądze i status żywej legendy. Poniekąd to właśnie od niego przecież to wszystko się zaczęło.

Na początku lat 90., gdy za oceanem muzyka alternatywna przebiła się do mainstreamu, przywitano Morrisseya jak zmartwychwstałego Lennona. Podczas jednego z pierwszych koncertów inaugurujących trasę doszło do zamieszek wywołanych ekstazą rozochoconego tłumu. Warto nadmienić, że doszło do nich podczas wykonywania piosenki „You’re the One for Me Fatty” („Pragnę Właśnie Ciebie Tłuścioszku”), co oczywiście jednoznacznie wskazuje na to, że koncert miał miejsce w USA.

Wyjątkowo oddanych fanów Morrissey odnajduje też wśród społeczności meksykańskiej oraz latynoskiej i to wcale nie takiej z kampusu studenckiego. Jeśli ktoś odważy się ich spytać, to zakapiory wyglądające jak kuzyni Danny’ego Trejo wytłumaczą, że mają podobiznę El Moza na skórzanych kurtkach obitych ćwiekami oraz tatuażach, bo Morrissey „śpiewa prosto, kurwa, z serca”. I właśnie za to ma szacun na dzielni. Za piosenki o życiu i miłości, a nie strojenie głupich min i pajacowanie. Oczywiście kwestię o szczerości w śpiewie Morrisseya wypowiadaną ustami członka gangu motocyklowego handlującego narkotykami należy sobie wyobrazić koniecznie z odpowiednim akcentem i gestykulacją. Najlepiej, żeby jeszcze pochwalił się tymi tatuażami i pokazał, że tu ma wizerunek „Hesusa”, tu serce obwiązane drutem kolczastym i przebite nożem sprężynowym, a tu Morrissey udekorowany różami. Idealnie to ze sobą konweniuje.

Historia Pewnego Szalika

7 grudnia 2003 roku gościem w programie Kuby Wojewódzkiego był Krzysztof Materna. Na koniec programu miała miejsce taka rozmowa:

Kuba Wojewódzki: „Krzysiu, mam dla twoich dzieci prezenty – ubrania od firmy The Smiths”.
Krzysztof Materna : „A nie od zespołu?”.

To był pierwszy raz, kiedy dane mi było doświadczyć nawiązania do zespołu w „polskiej telewizji właściwej”. Bo The Smiths i Morrissey mieszkali u mnie w telewizorze tylko na kanale MTV Classic. Kiedy więc prowadzący w telewizji Polsat niejako potwierdzili, że zamieszkują to samo uniwersum, doznałem czegoś w rodzaju dysonansu. Tak jakby w filmie o Supermanie ktoś wspomniał o Spidermanie. Już wcześniej pojawiły się zresztą sygnały i przesłanki, że The Smiths wyjdą z niszy, gdy niezwykle popularne u nas rosyjskie lolitki z t.A.T.u. nagrały swoją wersję „How Soon Is Now?”. Producent Iwan Szapowałow doradził bawiącym się lesbijskim image'em dziewczynom, żeby włączyły do swojego repertuaru sztandarową piosenkę o nieprzystosowaniu.

Przez ponad dekadę The Smiths i Morrissey byli w Polsce normalnymi elementami krajobrazu. Może nie byli zbyt popularni wśród czytelników „Teraz Rock” (wcześniej „Tylko Rock”), ale mieli swoją niszę. Chociaż mechaników z filmu „Głośniej od bomb”, którzy kochaliby The Smiths i filmy z Jamesem Deanem, nie było w Polsce zbyt wielu.  

The Smiths musiał słuchać namiętnie Kukiz. W jednym z wczesnych kawałków Aya RL „Nie zostawię” mamy do czynienia z idealną imitacją stylu tej grupy. Pełnoetatowym polskim The Smiths stał się z kolei skądinąd rewelacyjny zespół Bielizna. Problem jednak polega na tym, że w Polsce zasadniczo nie ma prawa istnieć coś takiego jak wit i coś co jest witty – zabawne, prowokujące, ironiczne (patrz Szekspir, Oscar Wilde). Pomimo starań Doktora Granata, by pisać piosenki zaangażowane, ale pełne humoru, Bielizna pod względem tekstów zbacza w stronę kabaretu. Pewne rzeczy da się powiedzieć tylko w określonym języku i określonym kontekście kulturowym.

Morrisseyowską wrażliwość i podobny zestaw fascynacji (minus humor) możemy za to zauważyć u najlepszego polskiego tekściarza rockowego, czyli Lesława z Partii/Komet. Osobną kategorią są wspomniani już wcześniej Cool Kids of Death, u których nawiązania do twórczości mizantropa z Manchesteru pojawiają się taśmowo — od „Rozejrzyj się dookoła tu nie zmienia się nic/Te melodie, które słyszysz to piosenki The Smiths” po „Uwiera mnie, mnie, mnie/Tatuaż Viva Hate”.

Ostatecznym potwierdzeniem, że Morrissey i Polska istnieją w tym samym uniwersum czasoprzestrzennym było to, gdy podczas koncertu w Berlinie w 2006 roku piosenkarz owinął się biało-czerwonym szalikiem z napisem „Polska”, który rzucił mu ktoś z publiczności. Powiedział nawet coś w stylu: „Nie wiedziałem, że jesteśmy w Warszawie”. To był piękny dzień. Na wspomnienie o nim mojemu znajomemu do dziś stają łzy w oczach.

Piękny chuligan

Morrisseyowi dwa razy udała się ta sama sztuczka – załapał się, w charakterze chodzącej ikony muzyki niezależnej, zarówno na britpopowo/grunge’ową eksplozję lat 90., jak i indie-rockowy revival z początku pierwszej dekady dwudziestego pierwszego wieku. Młodzież z odtwarzaczami mp3 słuchała „You Are The Quarry” pomiędzy The KillersFranzem Ferdinandem i zaakceptowała Morrisseya jako ojca chrzestnego indie-rocka (i arbitra elegancji). Nawet wizualnie się to zgadzało, bo na okładce wymachuje karabinem maszynowym Thompson.

Karabin też był zresztą przyczynkiem do kolejnego skandalu. Morrisseya posądzono o używanie broni palnej. Trzeba było zrobić alternatywne wersje okładki. Każdy inteligentny człowiek widzi, że ewidentnie karabin występuje tu jedynie jako dodatek do garnituru. Biedny Morrissey całe życie musi się borykać z tego typu kretynizmami. Jak nie ścigają go za to, że chciał ściąć głowę Margaret Thatcher, to obrażą się za to, że z flirtuje z nacjonalizmem. A przecież każdy wie, że nie z nacjonalizmem, tylko ze skinheadami i „flirtuje” w dosłownym tego słowa znaczeniu. Postać skina to w Morrisseyowskiej mitologii to samo co luj u Witkowskiego. Kłopotów przysparza mu także jego wojowniczy wegetarianizm – żeby daleko nie szukać, podczas ostatniego koncertu w Warszawie powiedział, że morderstwa Breivika na wyspie Utoya to nic w porównaniu do zbrodni jakich dopuszcza się McDonald’s na krowach i kurczakach.

Morrissey to osoba zarówno tragiczna, jak i komiczna, jego życie pełne jest dramatów i melodramatów, a mimo tych wszystkich wewnętrznych sprzeczności tworzy coś zupełnie autorskiego i niemożliwego do podrobienia. W książce Irvina Welsha „Trainspotting” pojawia się stwierdzenie: „Morrissey's sad voice summed up his feelings” (smutny głos Morrisseya stanowił idealne „podsumowanie” albo nawet „wyrażenie” nastroju jednego z bohaterów). I właśnie to przekłada się na popularność jego piosenek. Pozwalają przeżywać, bo można się z nimi bardzo łatwo identyfikować. Są „o czymś”. Niby tak niewiele, a okazuje się, że właśnie te kryteria są kluczowe, by wykonawca posiadał wiernych fanów, a nie tylko przelotnych słuchaczy. Pod tym względem Morrissey ma maniakalnie wręcz oddaną publiczność.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.