ŚLEDZTWA RUDEGO KOTA: Nie czytać przy kolacji!

Tomasz Fiałkowski

Może więc oswojenie z fizjologią, wzmocnione wrodzonym zamiłowaniem do makabry, sprawiło, że lubię oglądać seriale policyjne, w których prawdy o zbrodni dochodzi się w laboratoriach, a główną postacią jest antropolog policyjny, chemik albo patolog

Jeszcze 1 minuta czytania

Wychowałem się w domu lekarskim, ojciec-chirurg specjalizował się w operacjach jamy brzusznej i od dziecka osłuchany byłem z terminami w rodzaju „pęknięcie wyrostka robaczkowego”, „rozlane zapalenie otrzewnej”, „resekcja żołądka” czy „zator jelit”. O kamieniach żółciowych już nie wspomnę; tato miał ich sporą kolekcję, skatalogowaną wedle nazwisk pacjentów i dat operacji. Lakierowana na biało szafka w jego szpitalnym gabinecie pełna była słoiczków z tymi dziwnymi tworami o zdumiewających czasem barwach.

Może więc oswojenie z fizjologią, wzmocnione wrodzonym zamiłowaniem do makabry, sprawiło, że lubię oglądać seriale policyjne, w których prawdy o zbrodni dochodzi się w laboratoriach, a główną postacią jest antropolog policyjny, chemik albo patolog. Odcinki „Kości” czy też rozmaitych serii „CSI”, tych z Miami czy z Las Vegas, przynoszą kolejne odsłony tej samej opowieści. Najważniejszy nie jest już umysł detektywa, ale badania DNA i mikrośladów, efektownie pieniące się odczynniki czy jeszcze efektowniejsze wizualizacje komputerowe.

Nie trzeba jednak być szczególnie znieczulonym na cielesność, by te seriale oglądać nawet i przy kolacji. Ciało ofiary – obojętne, w całości czy w kawałkach – przeniesione na stół laboratoryjny staje się sterylnym przedmiotem, poddawanym tajemniczym zabiegom przez młodych, urodziwych i schludnych Amerykanów płci obojga. Nawet jeśli zbadać trzeba treść pokarmową, zwymiotowaną właśnie przez podejrzanego, pojawia się ona w eleganckim woreczku z przezroczystego plastiku, a potem szybko przeistacza się w zbiór niegroźnie wyglądających substancji. I cóż z tego, że znalazł się wśród nich strzęp ludzkiej skóry? („powiedz, że to kurczak!”). Najważniejsze, że nie czujemy zapachu...

„Ostatnia noc jej życia” – pierwsza z serii powieści o detektywie Williamie Murdochu, napisanych przez Maureen Jennings – nie bardzo się natomiast nadaje do czytania przy kolacji czy jakimkolwiek innym posiłku. Trochę to dziwne: chodzi przecież o niegroźny i skonwencjonalizowany gatunek, jakim jest kryminał historyczny. Akcja toczy się w kanadyjskim Toronto u schyłku epoki wiktoriańskiej, a detektyw Murdoch rozwiązuje zagadkę śmierci nastoletniej służącej, francuskiej Kanadyjki, która mroźną lutową nocą uciekła od swoich chlebodawców. Jej nagie ciało znaleziono w śniegu na poboczu ulicy.

Powieść, wydana w 1997 roku, skrojona jest całkiem zgrabnie i z dbałością o historyczne szczegóły. Seria, której „Ostatnia noc...” dała początek, zdobyła popularność i została zekranizowana. Autorka, urodzona i wychowana w Anglii, mieszkająca jednak od dawna w Kanadzie, z wykształcenia psycholożka i terapeutka, prócz pisania trudni się teraz oprowadzaniem miłośników Murdocha po Toronto – w strojach z epoki. Dlaczego więc lektura „Ostatniej nocy jej życia”, choć godna polecenia, nie pobudza – delikatnie mówiąc – apetytu?

Otóż w chwalebnym zamiłowaniu do odtwarzania realiów epoki, Maureen Jennings z pasją skupia się na wrażeniach węchowych oraz rozmaitych wydzielinach ludzkiego ciała. Mamy więc „zwykły kwaśny odór nigdy niepranych albo niezdejmowanych ubrań” i „nieprzyjemny zapach zajętych gruźlicą płuc” (sympatyczny właściciel mieszkania, w którym Murdoch wynajmuje pokój, jest gruźlikiem), a na deser – sekcję zwłok starej gruźliczki, ze szczegółowym opisem rozmiękłej masy, w jaką zamieniły się jej płuca. Duszne, niewietrzone nory, zatłuszczone koce, pełne nocniki. Zwykłe spluwaczki, a także blaszane kubki, do których odpluwa się flegmę, by sprawdzić, czy nie ma w niej krwi.

Na podłodze gospody „świeżo rozrzucone trociny wymieszały się z zabarwioną tytoniem śliną, topniejącym śniegiem i flegmą, tworząc grudy”. Gdy morderca zdejmuje kolejnej ofierze, prostytutce Alice, buty, powóz, którym jadą, wypełnia „zjełczały smród jej brudnych skarpet”. Mnóstwo jest potu, przetłuszczonych włosów i zepsutych, a przynajmniej pożółkłych zębów. Napór zmysłowych wrażeń jest tak gwałtowny, że jedynym ratunkiem pozostaje gin, a jeszcze lepiej opium – lekarstwo, które może być też trucizną... O kolacji nie ma mowy.

Podczas lektury wyczuwałem perwersyjną fascynację autorki – nieodrodnego dziecka wieku higieny, dezodorantów, środków czyszczących i dezynfekujących – epoką, w której wprowadzane od XVIII wieku „strategie dezodoryzacji”, jak je nazywa Alain Corbin w swojej pracy „We władzy wstrętu”, nie objęły jeszcze warstw niższych. Fascynacja ta sprawia, że datę powstania powieści łatwo ustalić, nawet gdyby się jej nie znało – pisarz wiktoriański nie zwracałby takiej uwagi na codzienne smrody i odory. Dziś dezodoryzacja objęła nawet narrację poświęconą zbrodni, śmierci i rozkładowi, czego dowodem wspomniane na początku seriale policyjne. A Maureen Jennings, oprowadzając czytelników swoich powieści po Toronto, nawet jeśli przebierze się w historyczny strój, tamtych (dosyć koszmarnych) zapachów już nie wskrzesi. Może je tylko opisać – co zresztą czyni całkiem udatnie.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.