ŚLEDZTWA RUDEGO KOTA:  Duńskie rodzeństwo

ŚLEDZTWA RUDEGO KOTA:
Duńskie rodzeństwo

Tomasz Fiałkowski

Bohater powieści rodzeństwa Hammer, komisarz Konrad Simonsen, musi zmierzyć się nie tylko z wyrafinowaną inteligencją pomysłodawcy zbrodni na pedofilach, ale i z nastrojami społecznymi, podgrzewanymi przez demagogię mediów

Jeszcze 2 minuty czytania

To było do przewidzenia – po Szwecji, Norwegii, Islandii i Finlandii przyszedł czas na Danię. Do dłuuugiej listy skandynawskich pisarzy kryminalnych dołączyło rodzeństwo Hammer z Frederiksvaerk, niewielkiego miasta na Zelandii, na północ od Kopenhagi.

Lotte, rocznik 1955, pielęgniarka, i jej brat Søren, rocznik 1952, nauczyciel, zadebiutowali późno, bo zaledwie dwa lata temu, i od razu odnieśli sukces: ich pierwsza powieść doczekała się już przekładów na kilkanaście języków. Tęga, zażywna pani w okularach i chudy pan o pociągłej, kościstej twarzy wydłużonej jeszcze kozią bródką, wyglądają niby poczciwie, ale też trochę niepokojąco. No i rzeczywiście, jest się czego obawiać...

Lotte Hammer, Søren Hammer,
„Niegodziwcy”
. Przeł. Sylwia Schab, Czarne,
Wołowiec, 496 stron, w księgarniach od lipca 2011
W poniedziałkowy ranek po jesiennych, tygodniowych feriach do szkoły w Bagsvaerd przychodzi dwoje uczniów. Przyszli bardzo wcześnie, w szkole nikogo jeszcze nie ma. Dziewczynka siada na ławeczce, by trochę poczytać, chłopiec biegnie z piłką na salę gimnastyczną. Za chwilę jednak wraca. „Nie mam gdzie grać” – skarży się. „Dlaczego nie?”. „Bo tu wiszą jacyś panowie”...

Istotnie, na pięciu hakach wkręconych w sufit, precyzyjnie rozmieszczonych – cztery wyznaczają kwadrat, piąty znajduje się na przecięciu przekątnych – wiszą nagie ciała mężczyzn z obciętymi dłońmi, twarzami porozrywanymi na strzępy piłą motorową i okaleczonymi genitaliami. Patolog stwierdza, że przed powieszeniem częściowo znieczulono ich podanym dożylnie środkiem uspokajającym, i że okaleczono ich już po śmierci. A śmierć nastąpiła kilka dni wcześniej.

Pierwszym i najbardziej oczywistym podejrzanym staje się szkolny woźny, który nie tylko nie jest w najmniejszym stopniu przejęty zbrodnią, ale w dodatku udziela fałszywych lub absurdalnych odpowiedzi na najprostsze pytania. Wkrótce jednak woźny znika – odnajdzie się już tylko jego ciało – a wydarzenia gwałtownie przyspieszają. Ofiary dziwnej, jakby rytualnej egzekucji okazują się pedofilami, a ich zabójstwo to tylko część starannie zaplanowanej akcji, równie precyzyjnej jak rozmieszczenie haków z wisielcami. Pojawiają się filmy nakręcone przez zabójców, w internecie krążą rozsyłane przez nich informacje i teksty wyjaśniające ich intencje, sprawa trafia oczywiście na czołówki telewizyjnych newsów i pierwsze strony gazet, a dziennikarka pewnego brukowca z premedytacją podgrzewa atmosferę.

Podgrzać ją nietrudno. Wszystko wskazuje, że ofiary zbrodni istotnie miały na sumieniu czyny wyjątkowo obrzydliwe, większe współczucie zdają się budzić ich kaci (bo było ich kilkoro), trop prowadzi zresztą w stronę pewnej grupy terapeutycznej dla ofiar molestowania seksualnego. Policyjne śledztwo napotyka liczne przeszkody, prawie nikt nie chce odnalezienia sprawców, współpracy odmawiają nawet lokalni urzędnicy. Mnożą się samosądy – bo kartoteka pedofilów także została opublikowana w internecie. Parlament już obraduje nad zaostrzeniem prawa...

Pedofilia, której rzeczywisty zasięg dopiero od niedawna poznajemy, jest tematem tyleż nośnym, ile niebezpiecznym i łatwo dającym się instrumentalizować, także politycznie – wystarczy wspomnieć niefortunne wypowiedzi premiera Tuska o „kastracji chemicznej”. Wybitny psychiatra prof. Jacek Bomba zauważył niedawno, że pedofil stał się współczesną odmianą kozła ofiarnego – kimś w gruncie rzeczy wyjętym spod prawa. Słuszne obrzydzenie, jakie budzą pedofilskie czyny, i równie słuszne współczucie, jakie wywołuje świadomość nieusuwalnej traumy obciążającej molestowane dzieci, łatwo przekładają się na niekontrolowaną nienawiść, którą chętnie wykorzystują populiści.

„Wszyscy stali z zadartymi głowami i wbijali nieprzyjazny wzrok w mężczyznę na piątym piętrze, który pół siedział, pół stał w oknie. Jedną ręką trzymał się poprzeczki oddzielającej dolne szyby od górnych i płakał... Kobieta w średnim wieku krzyczała wzburzona: – No, skacz, ty bydlaku! No, dalej skacz, nie będę czekać w nieskończoność!”. Nawet policjantka negocjująca z samobójcą przypomina sobie obejrzane niedawno wideo z pedofilem wybierającym ofiarę i pod wpływem impulsu mówi: „Skacz albo wejdź do środka. Mi jest w sumie wszystko jedno”. Po czym mężczyzna puszcza poprzeczkę.

Bohater powieści rodzeństwa Hammer, komisarz Konrad Simonsen, musi więc zmierzyć się nie tylko z wyrafinowaną inteligencją pomysłodawcy zbrodni, ale i z nastrojami społecznymi, podgrzewanymi przez demagogię mediów. I sam ucieka się do metod nie zawsze czystych, zastawiając na przykład pułapkę na antypatyczną skądinąd dziennikarkę. By zaś obraz jeszcze bardziej skomplikować, Simonsen, choć występuje jako wolny od osobistych emocji obrońca porządku społecznego, ma jednak prywatną motywację – główny architekt zbrodni próbował wywrzeć na niego nacisk, sugerując możliwość zaatakowania ukochanej córki.

Mamy więc kryminał ze sporymi ambicjami, portretujący świat nieoczywisty, gdzie racje są podzielone, a potrzeba sprawiedliwości łatwo wyrodnieje. Ambicjom towarzyszy nie tylko zamiłowanie do makabry, ale i odrobina konstrukcyjnego chaosu. Podobno pierwotny manuskrypt zaniesiony przez Hammerów do wydawcy liczył tysiąc stron – może należało go jeszcze przyciąć? I jeszcze jedno. Tytuł oryginału brzmi „Svinehunde”; nie znam duńskiego, wiem natomiast, że użyte w niemieckim przekładzie określenie „Schweinehunde” jest i mocniejsze, i wulgarniejsze niż „Niegodziwcy”...


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.