Płyną śmieci, płyną
Barb CC BY 2.0

31 minut czytania

/ Ziemia

Płyną śmieci, płyną

Maciej Robert

Zły sen o zaśmieconych i zanieczyszczonych rzekach, sen utopków z groteskowej powieści Leszka Libery, spełnia się na naszych oczach

Jeszcze 8 minut czytania

1.

Rzeka zanieczyszczona czy zaśmiecona budzi w nas zrozumiałe uczucie niechęci, jakże odmienne od zachwytu, który wzbudza w nas naturalna, czysta rzeka, ale też od strachu, który odczuwamy wobec rzeki w czasie klęsk żywiołowych. Paweł Jokiel i Adam Bartnik, autorzy książki „Ner. Monografia hydrologiczna niekochanej rzeki” (z wyjątkowo paskudną okładką, konweniującą ze stanem wody w tej rzece), zauważają, że rzeka bywa groźna w czasie powodzi albo w czasie suszy, a więc zjawisk, które zazwyczaj przydarzają się naturalnie.

W podobny, bo zagrażający nam, sposób odbieramy również rzekę zanieczyszczoną lub zdewastowaną. Jest ona wtedy nie tylko obiektem groźnym, ale również wstydliwym, a przez to nielubianym i niechcianym, który najlepiej ukryć pod ziemią, a jeżeli to niemożliwe – przynajmniej o nim nie mówić i o nim nie pisać.

Wstyd, wstręt i strach (zanieczyszczona rzeka może wszak stwarzać zagrożenie epidemiologiczne) odczuwamy poniekąd nie tylko wobec rzeki, ale też wobec siebie samych jako gatunku ludzkiego. A przynajmniej, zdawałoby się, powinniśmy odczuwać. Tymczasem każdy nadrzeczny spacer łączy się nieodmiennie z koniecznością oglądania śmieci płynących z nurtem rzeki, leżących na dnie lub zaplątanych wśród nadrzecznych zarośli. Owszem, są tacy, którzy na ten widok wpadają w ekstazę – ale jest ona zarezerwowana wyłącznie dla „widzących więcej”: artystów, poetów, podejrzanych osobników, którzy potrafią zachwycić się brudnym liszajem na murze, ponieważ widzą w nim zarys profilu pięknej kobiety. Bohumil Hrabal i grafik Vladimír Boudník, bohaterowie autobiograficznej trylogii Hrabala (w której narratorką jest Eliszka, żona pisarza), tak właśnie postrzegają zaśmieconą Rokitkę, niewielką rzeczkę płynącą przez robotniczą praską dzielnicę Libeń. Podczas spaceru – jak relacjonuje Eliszka w „Vita nuova” – obaj zbiegali nad rzekę i „wszystko co tam znaleźli wyciągali na brzeg przynieśli na ścieżkę pod moje nogi stary połamany wózek dziecięcy z którego sączyła się woda znosili mi pod nogi garnki i skorupy wydobyte ze szlamu tego ohydnego potoku który jednak obu tych drabów wprawiał w zachwyt wszystko co tam znaleźli wszystko było dla nich sensacją i ten stary parasol wywrócony na drugą stronę tak samo jak pełna szlamu kurtka tak samo jak przemoczony siennik i materace Jedynie stary fotel tak opił się szlamu i wody że musieli go tam zostawić jak gdyby był z kamienia” (przeł. Piotr Godlewski) (brak interpunkcji w tej części trylogii Hrabala jest stylistycznym wyznacznikiem tej prozy, pędzącej naprzód, zachłannej, wartkiej – chciałoby się rzec: jak Rokitka, ale to by już jednak była przesada).

Tutaj dochodzimy do niewesołego spostrzeżenia. Rzeki – mimo że tak zwana wyobraźnia zbiorowa zestawia je automatycznie z pięknem, niewinnością, dzikością, potęgą natury – bywają brudne, niekiedy nikną wręcz pod zwałami śmieci. Przy czym istnieją dwie podstawowe kategorie brudnej rzeki. Pierwsza to rzeka zanieczyszczona ściekami, odpadami płynnymi z fabryk i obiektów przemysłowych czy pestycydami spływającymi z pól, plamami oleju unoszącymi się na powierzchni wody itp. Obcowanie z taką rzeką (a każdy z nas ma taką Smródkę na podorędziu) oswoiło nas z tym, że zbliżając się do niej, czujemy kanalizacyjny fetor. Kategoria druga (Rokitka i wiele innych, jeśli nie większość) to rzeka zaśmiecona. Jest jeszcze specjalna kategoria trzecia, najszersza, nazwijmy ją kategorią open – to rzeki zanieczyszczone i zaśmiecone jednocześnie. Bardzo interesująca jest kategoria druga, choćby dlatego, że najbliższa nam wszystkim. W zasadzie wszędzie na terenach zamieszkiwanych przez człowieka rzeki i ich brzegi traktowane są jak śmietnik. Poza miastami i ludzkimi skupiskami nie jest lepiej, ponieważ prąd rzeki unosi większość śmieci, o które rzeka wzbogaciła się w miastach i miasteczkach, i rozsiewa je wzdłuż brzegów w zasadzie na całej jej długości. W kategorii tej rezonuje zarówno teraźniejsze, ultranowoczesne zaczadzenie konsumpcyjną beztroską spod znaku jednorazowych produktów, połączone z brakiem ekologicznej świadomości, jak i apokaliptyczna wizja przyszłości, w której niebezpiecznie zwiększająca się liczba mieszkańców planety prowadzić będzie wojny o dostęp do czystej wody pitnej. Ale jest w niej też przeszłość. Wyrzucanie śmieci do rzeki nie jest bowiem – jak mogłoby się wydawać – wynalazkiem człowieka współczesnego, który z jednej strony ugina się pod nadmiarem odpadów, a z drugiej utracił naturalną, bezpośrednią więź z przyrodą, traktuje więc rzeki instrumentalnie. Śmieciliśmy zawsze, choć wieki temu były to odpadki niemal wyłącznie organiczne. Peter Ackroyd, autor „Londynu podziemnego”, przywołuje dawne literackie opisy londyńskiej rzeki Fleet, zwanej też Flood (obecnie na większości swego biegu płynącej podziemnym kanałem). Poeta Ben Jonson w wierszu „On the Famous Voyage” (1612) pisał o wędrowcach płynących łodzią po Fleet.

Oczy ich bagno to wstrętne ujrzały,
A gdy wiosła breję brudną zabełtały,
Zionęła wiatrem cuchnącym jak z wanien pomyje
zabierane co wieczór przez tłumną kołomyję
wózków kloacznych, co zaraz zrzucą swój kało-urynny fracht
(przeł. Tomasz Bieroń)

– co jest ledwie wstępem do bardziej szczegółowego opisu zawartości wód tej rzeki (mając na względzie wrażliwszych czytelników, odstąpię od dalszego cytowania). Sto lat później Jonathan Swift, obserwując wody, które płynęły pod Holborn Bridge, pisał w „A Description of a City Shower” (1710):

Resztki wymiecione z jatek, łajno, flaki i krew,
Utopione szczenięta, cuchnące szprotki, wszystko unurzane w błocie,
Zdechłe koty i obierki rzepy pędzą z nurtem rzeki Flood.
(przeł. Tomasz Bieroń) 

Litanię „peanów” na cześć Fleet uzupełnia Alexander Pope w „Duncjadzie” (1728), gdzie rzeka ta stanowi ponure tło dla satyry na londyńskie zepsucie i beznadzieję. Jej nurt niesie „do Tamizy wielki trybut zdechłych psów”. Na nieciekawą teraźniejszość, groźną przyszłość i smutną przeszłość nakłada się dodatkowo prehistoria. Można bowiem w zaśmieconej rzece widzieć pozostałości pierwotnego myślenia magicznego, zabobonnej wiary w to, że wszystko, co zostanie powierzone wodzie, przepada bez śladu, ginie bezpowrotnie oraz – nomen omen – po prostu się rozpływa. Zostawmy na boku wrzucane do wody trupy lub ginących w rzekach samobójców, ufających, że ich ciał nikt nigdy nie odnajdzie. To zupełnie inny rejestr, choć tanatyczno-eschatologiczna symbolika pewnych wyrażeń – trumiennego „zamknęła się nad nim woda”, głębinowego „pójść na dno” czy definitywnego „jak kamień w wodę” – ma swój ciężar. „Rzeka zamyka się szybko. Żadnych kręgów. Nic. Ładnie. Gładko. Wszystko cacy. Poszedł. Nie ma. Kamień w wodę” – to adekwatna wyliczanka z „Krótkiej wymiany ognia” Zyty Rudzkiej, powieści, w której rzeka rymuje się ze śmiercią: „Opowiadam Zuzannie, że co roku Mokra zabierała jakiegoś dzieciaka do siebie. Ale od tego chyba są wiejskie rzeczki”...

Wrzucając coś do wody, chcemy o tym zapomnieć, chcemy to (symbolicznie lub dosłownie) uśmiercić, chcemy się tego pozbyć, chcemy, aby zniknęło. Wszystkie śmieci rozwłóczone wzdłuż rzek są bolesnym powidokiem pierwotnego myślenia magicznego, które przetrwało do naszych czasów choćby w obyczaju topienia marzanny. Utopienie kukły symbolizującej zimę (ale też śmierć) było niczym innym jak przywołującym wiosnę (i życie) rytualnym obrzędem ofiarnym. To przejaw opisanej przez Jamesa Frazera w „Złotej gałęzi” (przeł. Henryk Krzeczkowski) magii homeopatycznej opartej na zasadzie podobieństwa – jeśli zatopimy zimę, na jej miejsce pojawi się wiosna. Rytuał ten przebiegał wedle ustalonych reguł – najpierw obchodzono z kukłą całą wieś, zaglądając z nią do każdego domu i po drodze podtapiając ją w każdej napotkanej kałuży, rowie czy stawie, by potem wynieść ją poza obręb wsi, w miarę daleko, i ostatecznie ją utopić. Najlepiej do tego celu nadawała się rzeka, która nie tylko pozwalała utopić marzannę, ale też zabierała ją ze sobą, wysyłała w daleką podróż („W Brynicy cię utopimy, do morza wyślemy” – śpiewano na Śląsku, topiąc marzanioka). Naczelna cecha rzeki i wywiedziony z niej filozoficzny aspekt (heraklitejskie panta rhei) służą parareligijnym rytuałom. W powieści Georgiego Gospodinowa „Fizyka smutku” (przeł. Magdalena Pytlak) dziadek głównego bohatera (a może i sam bohater, który wszak posiadł zdolność wnikania do wspomnień innych osób) jako dwunastolatek zaniemówił, co było efektem traumatycznej wizyty na pobliskim jarmarku. Znachorka, do której zaprowadzono chłopca, zaopiniowała, że dziecko „najadło się strachu”, a potem roztopiła ołów, który miał przybrać kształt tego, co przestraszyło chłopca. „Strach wchodzi w ołów. Potem śpisz z nim kilka nocy i musisz go wyrzucić do rzeki, do płynącej wody, żeby go zaniosła daleko”. To, co złe, musi odpłynąć wraz z rzeką – daleko, jak najdalej. Musi odpłynąć, musi się rozpłynąć, musi zniknąć – jak notatki wrzucone do katowickiej Rawy w „Ostatniej” Macieja Malickiego: „Po ostatnim egzaminie OB cisnęli do niej ponad sto stron notatek formatu a cztery. (...) Kartki w zetknięciu z wodą natychmiast czerniały, zwijały się i marszczyły, jak w ogniu”.

Problem w tym, że chłopski pragmatyzm nie nadąża za naukowymi egzegezami – to, co zostaje wrzucone do wody (o ile nie są to resztki lub odpady organiczne pozostawione na brzegu niczym w parodystycznym geście wotywnym dla wodnych bóstw), nie przepada bez śladu, tylko w dużej mierze zostaje, prędzej czy później, zwrócone. Co ciekawe – nie ma przy tym znaczenia wielkość rzeki. Zdawać by się przecież mogło, że im większa rzeka, tym – przepraszam za wyrażenie – głębsza wiara w to, że przyjmie ona i pochłonie to, co zostało jej powierzone. Nic bardziej błędnego, o czym przekonuje w „Srebrze ryb” Krzysztof Środa:

Najbardziej wzruszającą, ale i spektakularną manifestację tej wiary widziałem jednak w Polsce, gdzieś w Beskidzie, zdaje się Śląskim. Dwadzieścia lat temu? Podczas spaceru po lesie odkryłem w przecinającym go strumieniu, w wodzie sięgającej nie wyżej niż do połowy łydki, sporą lodówkę. Do najbliższych zabudowań było daleko. Ktoś ją tu przywiózł specjalnie traktorem z przyczepą albo furmanką. Mógł ją więc porzucić gdziekolwiek, na skraju lasu, w lesie, w jakichś zaroślach. Ale nie, zadał sobie dodatkowy trud, żeby zostawić ją właśnie tu, w wodzie. Może to jednak nie było całkiem niedorzeczne? – pomyślałem. Może liczył na to, że wiosną, kiedy zaczną się roztopy, strumień wystąpi z brzegów i zabierze lodówkę? Ale niby dokąd? Wszystko jedno dokąd, byle zniknęła. Przyjrzałem się jej raz jeszcze. Wyglądała tak, jakby spędziła już w tym miejscu wiosnę, co najmniej jedną. Jeśli więc na to liczył, jego rachuby okazały się mylne. Pewnie o tym nie wie. Nie zagląda tu przecież co roku, żeby sprawdzić, co się stało z lodówką. Powierzył ją strumieniowi. Wolno mu było o niej zapomnieć.

Tamten człowiek zapomniał, ale rzeka pamięta. Udajmy się raz jeszcze nad fikcyjną Mokrą z „Krótkiej wymiany ognia”, do której to rzeki (a może do swojej studziennej pamięci) zagląda matka bohaterki:

Kiedyś to leszcza z Mokrej wyciągałam, miałam. A teraz wędkę zarzucam i telewizor wyciągam. Rubin [...]. Lodówkę też wyłowiłam. Mińsk [...]. Teraz wszystko wyrzucone, potopione. Ale działa! Chodzi, aż rzeka burczy. Burczy mi ta Mokra jak kichy w brzuchu.

Znowu lodówka?! Czy naprawdę każda rzeczka jest obecnie punktem składowania wielkogabarytowych sprzętów AGD? Na to wygląda. Jakub Kornhauser pisze w „Premiach górskich najwyższej kategorii” o krakowskim strumieniu Sudół, który „nie jest może Donem ani Amurem, ale i tak nader przyjemnie płynie sobie przez Prądnik Biały, goszcząc kaczki i parę tylko butelek, telewizorów parę”. Sprzęt AGD i RTV, odpady budowlane, pozostałości po nadrzecznych popijawach („Dziś łowię tylko butelki / Po winie, wódce i piwie. / Tyle butelek znalazłem, / Ale nigdy rosyjskiej. / Bo Bug zaczyna się brudzić we Włodawie” – to fragment stworzonego na podstawie wypowiedzi pana Marka, nadbużańskiego rybaka, „poematu” „Budżysko”, który Adam Robiński przytacza w „Pałacach na wodzie”), wreszcie zwykłe śmieci – wszystko trafia nad rzekę. Jak w powieści Łukasza Barysa „Kości, które nosisz w kieszeni”:

Pabianiczanie pakowali w worki to, co skonsumowali w ciągu tygodnia, i pod osłoną nocy wieźli na pola, wyrzucali gdzie popadnie, na sarnich ścieżkach i jeżowych legowiskach, wzdłuż koryta Pabianki, która mogła teraz udawać wielką morską panią, skoro była tak samo zaśmiecona.

Chłopski „spryt”, oszczędność połączona z dreszczykiem emocji wynikającym z łamania odgórnych zakazów, wreszcie nieuświadomione strzępy myślenia magicznego – oto skrócony przepis na zaśmiecone rzeki. Przy czym ich wielkość nie ma tutaj znaczenia. I Środa, i Barys pokazują, że malutkie rzeki nadają się na wysypisko w równym stopniu co rzeki wielkie. Proponuję zresztą przejść się wzdłuż najbliższej malutkiej miejskiej rzeki, najlepiej takiej, która trzyma się na odpowiedni dystans od osiedli, płynie opłotkami, ledwie zahacza o tereny przemysłowe, jest ukryta gdzieś za betonowym murem. Jej niepozorność, jej nieostentacyjna obecność, jej nierzucanie się w oczy są dla niej przekleństwem. Jest bowiem na tyle blisko, żeby dotargać do niej starą pralkę czy lodówkę, a jednocześnie na tyle daleko, że może nikt tego targania nie zauważy (ten argument przemawia za tym, że istnieją jeszcze w narodzie resztki wstydu, choć raczej może tylko strachu przed mandatem). Dlatego łódzka Olechówka (czy co tam macie w zasięgu krótkiego spaceru) jest dosłownie zawalona śmieciami różnego rodzaju, nieraz na tyle dużymi lub na tyle licznymi, że nurt musi co chwila występować z betonowej doliny, żeby jakoś opłynąć przeszkodę i z bezsensownym uporem wrócić do koryta. Hrabal z Boudníkiem byliby zachwyceni.

fot. Kevin Gessner, CC BY 2.0fot. Kevin Gessner, CC BY 2.0

2.

Można w zasadzie przyjąć, że rzeka (oraz jej brzegi) to naturalny wybór, jeśli chodzi o miejsce składowania odpadów. Świetnie zaświadcza o tym scena z „Utopka” Leszka Libery (przeł. Sława Lisiecka), w której miejscy radni zastanawiają się, gdzie wywieźć zwały gruzu nagromadzone podczas prac związanych z dźwiganiem miasta z ruin (akcja powieści rozgrywa się tuż po wyzwoleniu Raciborza przez Armię Czerwoną). Kiedy podczas posiedzenia rady pada pytanie, gdzie pozbyć się hałd z rumowisk, odpowiedź pojawia się od razu: „Do Psiny z tym gruzem”. Jedynej osobie, która wyraziła sprzeciw (może nie tyle sprzeciw, ile zaciekawienie, dlaczego akurat tam), rajcy udzielili wyczerpującego wyjaśnienia:

Mamy trzy takie miejsca w naszym mieście. Jedno nazywa się Odra, drugie nazywa się Cyna, dawniej zwana Zinną, a trzecie nazywa się Psina. Z tego wynikają rzeczy następujące: Odry nie można zasypać, bo jest to rzeka pokoju. Nie można zasypanej gruzem Odrze narzucić historii. Ani Cynie, bo płynie zbyt daleko od centrum miasta. Pozostaje nam więc tylko trzecia rzeka, czyli Psina.

Nam pozostaje natomiast wyjaśnić, że wkradł się tutaj nie lada chaos. Odra (albo Oder, jako że śląski Racibórz był miastem przygranicznym w III Rzeszy) stała się rzeką pokoju po przesunięciu polsko-niemieckiej granicy na zachód – to fakt. Ale Cyna to tak naprawdę Psina (dawniej Psinna), a Psina – dla porządku zwana też Cyną lub Psinką – to w istocie kanał zaopatrujący miasto w wodę (odprowadzający ją z prawdziwej Psiny, czyli powieściowej Cyny).

Zagmatwane? Tak jak sama powieść – napisana po niemiecku przez Polaka – w której mieszają się języki, narody i grupy etniczne (Ślązacy, Niemcy, Polacy, Czesi, Rosjanie i „untermensze”, czyli przesiedleńcy zza Buga), ale też gatunki literackie. Rozchwiany jest także status świata przedstawionego – rzeczywistość jest u Libery groteskowo wykoślawiona, a wśród zwyczajnych postaci pojawiają się bohaterowie rodem z baśni i ludowego folkloru. Jednym z nich jest Buks Molenda, tytułowy utopek, reprezentant występujących w śląskich legendach złośliwych wodnych stworów, które rodzą się zazwyczaj ze zwłok topielców lub spędzonych płodów. Każdy utopek może przybrać ludzką postać – w powieści Libery jest nią dziesięcioletni Buks (w drugiej części powieści, zatytułowanej personalnie „Buks Molenda”, nasz utopek wkracza w wiek nastoletni, co przysparza mu dodatkowych zmartwień, ale też podniet), chłopak mieszkający wraz z matką, „podłą babą”, i – jako że środowiskiem naturalnym utopków są miejsca mokre – nader często wylegujący się w beczce z kiszoną kapustą, skąd snuje swoją opowieść: gniewną, łobuzerską, ironiczną, sprośną.

Jest to gawęda o przetrąconym powojennym świecie, niemal postapokaliptycznym, w którym – zwłaszcza jeżeli mieszka się na terenie brutalnie naznaczonym przez historię – trzeba nauczyć się żyć na nowo. Utopki mają jednak swoje zmartwienia: „Widziało się kupę martwych Rusków, których wybrzuszone trupy pływały w Odrze i w potoku Psinna, gdzie denerwowały utopków”. Odra, Psina i Cyna – jako habitat utopków z okolic Raciborza – pełnią w cyklu powieściowym Libery ważną funkcję, można wręcz powiedzieć, że są jego ważnymi bohaterami. Niestety negatywnymi. Odstręczające opisy Odry układają się w swego rodzaju hymn negacyjny: „Odra płynęła śmierdziała pieniła się żółtawo”, „Odra śmierdziała, jakby wszyscy czarci cierpieli na sraczkę”, „Odra parowała żółtawo ziała trucizną na mróz, Odra nigdy nie zamarzała, bo trucizna nigdy nie zamarza”, „Odra chuchała na mnie swoim trującym odorem”, „Odra we wzmożony sposób wydala z siebie trucizny” (co jest w powieści ostateczną oznaką nadejścia wiosny). Bywa, że opis taki rozbity jest na wersy, by w ten poetycki sposób zmaksymalizować nieprzyjemne doznania:

Z przeciwka doleciał do mnie fatalny odór Odry,
syczał i merdał bezkresnym ogonem,
cieszył się,
że będzie mógł wniknąć w moje płuca,
lizał mnie po twarzy,
obrzydliwie wierny pies.

„Odór Odry” nie chce się – jak obrzydliwie wierny pies – odczepić od bohaterów, Libera z upodobaniem bawi się tą aliteracyjną frazą, w której słychać fonetyczne podobieństwo tego rzeczownika i nazwy rzeki. Odór Odry jest tak dojmujący, że wystarczy zanurzyć się w rzece, by już nie wyjść z niej żywym. Spotyka to jednego z bohaterów, Helmuta Frietschke, pragnącego – wraz z grupą śląskich Niemców, którzy gorliwie wypierają się swojej niemieckości i podlizują się nowej władzy, by uniknąć wysiedlenia (Anton Pijafka zmienił nawet imiona swoich psów z Psinna i Oder na Lenin i Stalin) – wydobyć zatopiony pomnik niemieckiego poety romantycznego, pochodzącego z Łubowic pod Raciborzem Josepha von Eichendorffa. Utopek Buks, który w napadzie melancholii rozmyśla o rzuceniu się do rzeki, w ostatniej chwili przypomina sobie o jej trujących wodach:

Ale nie mogłem skoczyć, żeby znaleźć śmierć w wirach spienionej trucizny. Chętnie wskoczyłbym do czystej rzeki i doświadczyłbym czystej śmierci. A nie takiej brudnej i śmierdzącej jak piekło.

Utopki mają swoją teorię dotyczącą stanu wody w Odrze.

Jeszcze po czeskiej stronie wpłynęły do Odry ryby i ćwiczyły pływanie w stylu grzbietowym, białe żółte wzdęte brzuchy karpi karasi płoci, trujące gazy pęczniały w ich wnętrznościach. W Odrze można było zobaczyć tylko martwe ryby, ponieważ Odra była trująca, od kiedy pracowici Niemcy w dziewiętnastym wieku i na początku dwudziestego zbudowali u nas wiele fabryk. Wynalazczy Niemcy wynaleźli wtedy najróżniejsze trucizny, które Odra musiała przyjmować do swojego koryta, potem jednak również Polacy zaczęli ich gorliwie naśladować w dalszym zatruwaniu Odry, gdyż nader chętnie małpują Niemców, chociaż ich nie lubią.

Okazuje się jednak, że pod tym względem Odra nie różni się od innych rzek, także zagranicznych. Oto naczelny utopek Fizioł – który przybrał ludzką postać jako kierownik mleczarni pan Brzytki i został oskarżony o sabotaż, a potem brutalnie pobity podczas przesłuchania przez UB – emigruje na Zastępczy Śląsk, czyli do Niemiec.

Wskoczył z pluskiem do wody i natychmiast wyruszył w podróż, przy czym początkowo musiał unikać Odry, która tutaj jest zatruta i zabójcza dla ludzi zwierząt oraz potworów i dopiero od Opola staje się do pewnego stopnia użyteczna dla istot żywych.

Po czym zdaje swoim pobratymcom ponure sprawozdanie:

Trudno jest tu jednak znaleźć czyste wody [...]. Wielkie rzeki są tak samo zanieczyszczone jak u nas. W Renie nie mogłem wytrzymać nawet godziny, bo jest zatruty przez odpady z fabryki aspiryny. W Ruhrze w ogóle nie widać żywych istot.

Warto zrobić w tym miejscu dwa dopowiedzenia. Pierwsze – odrzańska ucieczka Fizioła z Raciborza może przypominać eskapadę Eichendorffa, który w poszukiwaniu dostatniejszego życia wyruszył łódką do Berlina. Podróż tę – od razu dodajmy, że nieudaną – opisał w dzienniku „Tagebuchaufzeichnungen”, cytowanym w antologii „Die Oder. Geliebt und unvergessen” zredagowanej przez mieszkającego w młodości w Raciborzu wiceprezesa niemieckiego Związku Wypędzonych Huberta Hupkę (którego, notabene, Libera w swojej powieści często ukazuje w krzywym zwierciadle). Jak zauważa Uwe Rada, autor „Odry. Życiorysu pewnej rzeki” (przeł. Zdzisław Owczarek), zawiedziony fiaskiem rzecznej podróży Eichendorff staje w jednym szeregu z urodzonymi i wychowanymi nad Odrą autorami, w których twórczości Odra nie jest reprezentowana tak, jak powinna. Przykre wydarzenia, których Eichendorff był uczestnikiem w trakcie podróży, zrobiły swoje. „Od tamtej pory – pisze Rada – Odra nie odgrywała w jego dziele już żadnej istotnej roli”. I dopowiedzenie drugie – w innej nadodrzańskiej powieści („Niskie Łąki” Piotra Siemiona), której akcja rozgrywa się w roku 1983, a więc trzydzieści lat po wydarzeniach opisanych w „Buksie Molendzie”, niewiele się w kwestii czystości Odry zmieniło. W pierwszej scenie tej powieści pewien Anglik przybywający do Wrocławia ma wątpliwą przyjemność doświadczyć tego na swojej skórze („Nocna woda cuchnęła fenolem”), w scenie finałowej znów znajduje się w rzece („Marcowa woda była okropnie zimna i śmierdząca”), a wcześniej rzuci jeszcze parę odrzańskich uwag („Kraty przy jazach często zatrzymują zwłoki, ciała o pojaśniałej skórze i włosach zlepionych tłustą wodą”). Swoją drogą warto pomyśleć o antologii literackich topielców – materiału jest aż nadto.

No dobrze, ale co z Psiną? Czy raciborskie zwały gruzu przykryły rzekę? W powieści do zasypania Psiny nie doszło, ponieważ radni, jeden po drugim, zaczęli tonąć w tej rzece – był to bunt utopków walczących o swoje lokum – i tonęli dopóty, dopóki władze miasta nie odstąpiły od swojego pomysłu. W rzeczywistości Psina – a w zasadzie Psinka – została zasypana w 1969 roku. Kanał ten, uznawany za pierwszy potwierdzony źródłowo wodociąg na Górnym Śląsku, przestał odgrywać swoją rolę wraz z rozwojem miasta w drugiej połowie XX wieku.

fot. Water Alternatives Photos, domena publicznafot. Water Alternatives Photos, domena publiczna

3.

Sierpień 2022 roku dopisał do dziejów Odry tragiczny apendyks. Niemal osiemdziesiąt lat po tym, gdy Buks odmówił wskoczenia do brudnych wód Odry, sytuacja się powtórzyła. Stało się tak, jak mówił Utopek: „W Odrze można było zobaczyć tylko martwe ryby”. Przez kilkanaście dni od momentu pojawienia się pierwszych informacji o śniętych rybach doniesienia medialne na temat katastrofy – pełne absurdalnych przypuszczeń, niesprawdzonych doniesień, przykładów niekompetencji na wszystkich szczeblach administracji, a także politycznych wojenek – jako żywo przypominały opowieść snutą przez Buksa z wnętrza beczki z kapustą. Leszek Libera miałby gotowy materiał na część czwartą – po „Utopku”, „Buksie Molendzie” i „Testamencie Utopka” – opowieści o złośliwych wodnikach, którzy mogą przybierać ludzką postać. Byłaby to – mimo wielu akcentów komediowych – najsmutniejsza część cyklu.

W pierwszej połowie upalnego sierpnia cała Polska śledziła doniesienia znad Odry. Rozmiar katastrofy nieco przysłonił podobne informacje z innych regionów Polski. 13 sierpnia pojawiła się informacja o śniętych rybach w Nerze, 17 sierpnia o zatruciu łódzkiego Jasienia, 22 sierpnia o domniemanych toksycznych roślinach w Rabie. Ta zadziwiająca kumulacja wiadomości o niepokojących zdarzeniach w polskich rzekach wynika po części z dmuchania na zimne: po zarządczym festiwalu indolencji, który obserwowaliśmy przy okazji katastrofy odrzańskiej, wahadło wychyliło się w przeciwną stronę i starano się nie bagatelizować żadnych doniesień. A przecież do podobnych sytuacji dochodzi (aczkolwiek na mniejszą skalę) niemal codziennie, i to nie od dzisiaj. Pospieszne śledztwa, które przeprowadzono – w próżnym poniewczasie – w związku z zatruciem Odry, nie przyniosły żadnych nowych informacji poza tymi, o których wiedzą rzeczni pasjonaci. Że ścieki i wody opadowe odprowadza się do rzek nielegalnie.

Że robią to mieszkańcy okolic nadrzecznych, ale też wielkie zakłady.
Że kontrole są wybiórcze i niewydajne.
Że brakuje stałego monitoringu rzek.
Że dotyczące zanieczyszczania rzek sprawy zgłaszane przez wędkarzy i aktywistów są umarzane.
Że badania próbek wody ciągną się w nieskończoność.
Że dowody przestępstwa giną lub są niszczone.
Że nadzór nad rzekami sprawowany jest przez kilka instytucji, których obszar działań jest niedookreślony.
Że panuje chaos kompetencyjny i brak systemowej koordynacji.
Że nawet przy tak katastrofalnej sytuacji prowadzone są polityczne wojenki.
Że kanalizowanie rzek i prostowanie ich biegu jest zabójcze dla rzecznego ekosystemu.
Że nie można zrzucać winy na przyrodę, bo jej katastrofalny stan jest w ogromnej mierze wynikiem działań człowieka.

Wszystko niby wiadomo, ale skala odrzańskiej katastrofy spowodowała, że ta wiedza, dostępna wcześniej jedynie zainteresowanym, stała się nagle przedmiotem ogólnopolskiej debaty. Tony śniętych ryb, zakaz wchodzenia do rzeki, sławetny „odór Odry” z powieści Libery, który nieoczekiwanie zmaterializował się w nadrzecznych okolicach bieżącego lata (a wszystko to połączone z ogromną tego roku skalą wysychania rzek) – spowodują być może, że polskie rzeki nie staną się ostatecznie rzekami, których nie ma, że nie zginą pod warstwami ścieków i toksycznych odpadów płynnych, pod zwałami śmieci i tonami rybiego truchła.

Z tą myślą wracam nad Ner. Zaalarmowany doniesieniami z powiatów poddębickiego i łęczyckiego, gdzie w kilku wsiach zaobserwowano na brzegu rzeki śnięte ryby, próbuję skontaktować się z osobami odpowiedzialnymi za nadzór nad rzeką. Scenariusz jest taki sam jak z Odrą: nikt nic nie wie albo powiedzieć nie chce. Zdaje się, że szybka decyzja wojewody łódzkiego, który zorganizował posiedzenie sztabu kryzysowego, a także wydanie alertu RCB („Zanieczyszczona woda w Nerze. Nie wchodź do wody i nie korzystaj z niej. Nie jedz i nie łów ryb. Śledź komunikaty”) wywołały w urzędnikach popłoch, dodatkowo spotęgowany faktem, że na rządowych stronach pomylono powiat łęczycki z łowickim. W Nadzorze Wodnym w Poddębicach, lokalnej jednostce Wód Polskich, nie ma chętnych do zabrania głosu, dopóki nie będzie oficjalnych wyników badania wody z rzeki. Natomiast w Urzędzie Miejskim osoba nadzorująca odpowiedni dla sprawy referat znajduje się na urlopie. Udało mi się porozmawiać dopiero z członkiem poddębickiego oddziału Polskiego Związku Wędkarskiego, który od razu zaczął narzekać.

– Pod Poddębicami się nie łowi. Ner jest tu w zasadzie kanałem. Dopiero pod Chełmnem można coś wyrwać, przy stawach.
– Jak pan myśli, skąd te śnięte ryby?
– Przyducha jak nic. Niski stan, woda aż się gotuje. To się powtarza co jakiś czas.
– Czyli nie zanieczyszczenie?
– To swoją drogą. Ale raczej nie tutaj. U nas rzeka po łąkach płynie, większych zakładów nie ma. Ale mieszkańcy spuszczają zawartość szamb na okoliczne pola, na tereny nadrzeczne i zalewowe, to wszystko potem przesiąka do rzeki. A ci, co mieszkają nad rzeką, instalują systemy kanalizacyjne i upuszczają ścieki bezpośrednio do Neru. Nikt tego nie kontroluje. Do tego dochodzi nawóz zwierzęcy, choć to akurat coraz rzadziej, bo mniej jest zwierząt hodowlanych. Oczyszczalnie i zakłady też mają dużo za uszami.

Przypominam sobie Ner z czasów mojego dzieciństwa. Był największą rzeką w pobliżu, ale się nad niego nie chodziło. Śmierdział z daleka.

W połowie lat 80. Ner był już całkowicie pozbawiony cech cieku naturalnego, a wody płynące korytem nie nadawały się do żadnych zastosowań gospodarczych, nawet do nawodnień. Skład fizykochemiczny wody na odcinku poniżej ujścia Dobrzynki i kolektora ze starej oczyszczalni na Lublinku był typowy dla silnie zanieczyszczonych ścieków, a mikrobiologicznie Ner był skażony w stopniu charakteryzującym ścieki surowe. […] Życie biologiczne w rzece praktycznie nie istniało

– piszą Jokiel i Bartnik, prezentując przy okazji niemal całą tablicę Mendelejewa obecną w Nerze w stopniu o wiele większym niż w rzekach z innych części Polski. Dziedzictwo pokoleń łódzkich fabrykantów dawało o sobie znać. Woda w Nerze była szkodliwa nie tylko dla przyrody, ale też dla budynków hydrotechnicznych, które korodowały w niespotykanie szybkim tempie. Sytuacja była zła, a czasem wręcz absurdalna. Autorzy „Neru” pisali:

Założony na początku sposób dezaktywacji ścieków z Łodzi poprzez ich rozcieńczanie w wodach Neru brzmiał w ostatnim okresie niemal anegdotycznie, gdyż biorąc pod uwagę objętości wody i ścieków, to raczej wodę Neru rozcieńczano w łódzkich ściekach.

Sytuacja poprawiła się po oddaniu do użytku w latach dziewięćdziesiątych Grupowej Oczyszczalni Ścieków w Łodzi – klasa czystości wód Neru zmieniła się z V (wody złe, a nawet pozaklasowe) na klasę III (wody niskiej jakości). Doszło także do samooczyszczania się rzeki. Mało kto jednak to dostrzega, bo mało kto nad Ner chodzi, mimo że od niedawna organizowane są na nim spływy kajakowe (na odcinku od Konstantynowa Łódzkiego do Lutomierska). Spora część mieszkańców pamiętających dawny stan łódzkich i podłódzkich rzek raczej uzna możliwość kajakowania po Nerze za sport ekstremalny (pierwszy komentarz pod artykułem zachęcającym do zapisów na spływ kajakowy: „Będą maski gazowe na wyposażeniu?”).

Ner jest dziś czystszy, niż był jeszcze niedawno. Wraca do niego życie. Kilka lat temu w upalne lipcowe popołudnie patrzyłem na Ner z mostu, w miejscu gdzie wpada do niego Dobrzynka. Geograficznie to jeszcze Łódź. I mocno się zdziwiłem, gdy ujrzałem, jak spod mostu wyłania się idąca środkiem koryta sarna. Nie jest źle, pomyślałem wtedy. I nie jest też źle z ichtiofauną Neru, skoro pojawiły się w niej śnięte ryby. To znak, że w Nerze ryby są (podobno widziano też w nim raki). Wędkarze organizujący na Nerze zawody mówią o złapanych tutaj płociach, okoniach, leszczach, karasiach, karpiach, a nawet szczupakach czy dopływających tu z Warty jaziach, kleniach i sumach. Nie wiem, co prawda, jak smakują. Czy tak jak prawie sto lat temu? „Oto ryby w Nerze, w okolicy ujścia do Warty, posiadają podobno smak nieprzyjemny, pochodzący z przyjmowania z pokarmem części ścieków i chemikaliów rozpuszczonych w wodzie” – donosił w 1936 roku dziennikarz „Czasopisma Przyrodniczego Ilustrowanego”. Chętnie bym kogoś zapytał, ale nad Nerem w Poddębicach nie spotkałem żywej duszy. Dopiero kawałek za miastem natykam się na wędkującą kobietę. Siatka i wiaderko puste.

– Bierze coś?
– Przecież tu nic nie ma!
– To po co pani tu przychodzi?
– Blisko mam, to przychodzę. Co mam, w domu telewizję oglądać? Lubię sobie posiedzieć nad rzeką.