Pociągi, pogoda, pogranicze
fot. Marcin Bałczewski

Pociągi, pogoda, pogranicze

Rozmowa z Jaroslavem Rudišem

To nasz wielki wspólny temat – kolej, która wozi te wszystkie środkowoeuropejskie dramaty. Bohater mojego komiksu, Alois Nebel mógłby równie dobrze pracować na stacji Łódź Fabryczna

Jeszcze 4 minuty czytania

MACIEJ ROBERT: Jesteś powieściopisarzem, autorem scenariuszy komiksowych i filmowych, ale też muzykiem. Oddzielasz jakoś te profesje?
JAROSLAV RUDIŠ: Czasami mi się to wszystko myli. Ale jeszcze nie było tak, żebym na spotkanie literackie przyszedł z gitarą. Teraz występuje w Łodzi jako pisarz, ale kilka lat temu przyjechałem do was jako autor komiksu „Alois Nebel”. Niewiele z tego pobytu pamiętam. Tylko nie pytaj, dlaczego (śmiech).

Promowałeś niedawno w kilku polskich miastach powieść „Grandhotel”. Czy Polacy są podobni do tych cwaniaków, których opisujesz w komiksie?

Polski cwaniak to stereotyp, który od dawna pokutuje w czeskiej świadomości. To powoli się zmienia, ale niestety ciągle jeszcze przedstawiciele starszego pokolenia hołubią obraz zapamiętany z lat 70. i 80., kiedy to Polacy pielgrzymowali przez wszystkie kraje demokracji ludowej handlując, czym tylko się dało. W „Aloisie Nebelu” chcieliśmy nieco zmienić to niesprawiedliwe spojrzenie na Polaków, dlatego pojawia się tam dość tajemnicza postać mściciela, który przyjeżdża do Czech z siekierą w ręce, żeby pomścić stare krzywdy sprzed wielu lat. To taki sympatyczny morderca. Nazywa się Niemy, przez cały czas akcji wypowiada może trzy słowa. W adaptacji filmowej nie mówi już nic, tylko wymachuje siekierą. „Alois Nebel” to mroczny western z Sudetów. Atmosfera jest naprawdę przygnębiająca. Wciąż pada tam deszcz, a jak nie pada deszcz, to pada śnieg, a jak nie pada ani deszcz, ani śnieg, to przynajmniej – poniekąd zgodnie z tytułem – musi być mgła [nebel – niem. mgła – przyp. MR].

Jaroslav Rudiš

ur. 8 czerwca 1972 w Turnovie, czeski pisarz, dziennikarz, scenarzysta, dramatopisarz i autor komiksów. Debiutował w 2002 r. powieścią „Nebe pod Berlínem” („Niebo pod Berlinem”, 2007). Następnie opublikował powieści: „Grandhotel” (wyd. polskie 2011), „Potichu” („Po cichu”, 2007) i „Konec punku w Helsinkách” („Koniec punku w Helsinkach” – wydanie polskie w przygotowaniu). Wspólnie z rysownikiem Jaromírem 99 stworzył powieść graficzną „Alois Nebel” (wyd. polskie 2007). Na podstawie scenariusza Jaroslava Rudiša i Jaromíra 99 reżyser Tomáš Luňák zrealizował pełnometrażowy film animowany „Alois Nebel” (2011), który był wyświetlany na licznych festiwalach filmowych (m.in. Wenecja, Toronto, Warszawa), a także był czeskim kandydatem do Oskara. Również powieści Rudiša są chętnie ekranizowane – w 2005 r. powstała filmowa adaptacja „Nieba pod Berlinem”, a w 2006 r. David Ondříček zekranizował „Grandhotel”.

A głównym bohaterem mojej powieści „Grandhotel” jest niejaki Fleischman, metereolog-amator, mieszkający w Libercu, na pograniczu czesko-niemieckim. Często pada tam deszcz – może dlatego mieszkańcy Liberca są melancholijni, sprawiają wrażenie, jakby ciągle żyli w jakiejś poczekalni. Wiedzą, że jak tylko zacznie padać, to będzie padało bardzo długo.

Bílý Potok, miasteczko z „Aloisa Nebela”, leży z kolei na pograniczu czesko-polskim. Tereny przygraniczne mają dla ciebie szczególne znaczenie.
Bardzo lubię czeskie pogranicza. Gdy porównamy je choćby z Pragą, to okazuje się, że rozreklamowana stolica jest przeraźliwie nudna – to miasto, w którym turyści spotykają turystów. Pogranicze to miejsce w pewnym zawieszeniu, a jednocześnie przestrzeń, w której wszystko wydaje się zwielokrotnione. Pogranicze jest surowe, ma posmak oryginalności. Poza tym to tereny przesiąknięte historią. Ale w Libercu raczej nie mówiło się o obecności Niemców – przed 1989 rokiem to był temat tabu.
Tereny przygraniczne zawsze przyciągały uwagę pisarzy. Weźmy choćby Olgę Tokarczuk. Nawiasem mówiąc – Olga Tokarczuk jest fanką komiksu „Alois Nebel”. Tak się polubiliśmy, że Jaromir 99 (autor graficznej strony komiksu) zilustrował jej powieść „Prowadź swój pług przez kości umarłych”.

Trudna historia wydobywana na światło dzienne to ważna część Twoich książek.
Temat wypędzeń jest w Czechach aktualny, zwłaszcza w takich miejscach jak Liberec, gdzie ludzie wciąż mieszkają w domach, które kiedyś należały do Niemców. Zresztą cała Europa Środkowa jest pełna duchów. Nie potrafię myśleć o historii w innych kategoriach.
Staram się jednak zawsze pisać o trudnych tematach z humorem. Jestem przecież Czechem. Choć humor jest maską, którą nakładamy na twarz, by nie pokazać, że tak naprawdę jesteśmy całym tym życiem mocno przygnębieni. Dlatego bardzo mi się podoba polska literatura – mówi o ważnych sprawach, nie strojąc przy tym głupich min. A Czesi nie są poważnym narodem. Czasami się boję, ze zaśmiejemy się na śmierć. Ostatnio rozmawiałem z kilkoma czeskimi pisarzami o tym, czego nie wypada napisać w czeskiej książce. I okazało się, że pojawia się kłopot, gdy bohater ma powiedzieć „kocham cię”, a nie jest to komedia. Trudno wydobyć z Czechów inne emocje niż śmiech. Zawsze musimy ten najbardziej emocjonalny moment obrócić w żart. W Czechach, kiedy mówisz „kocham cię”, musisz zaraz dodać „czasami”, albo jakieś inne słowo, które rozładuje zbyt napiętą atmosferę.

Wydaje mi się, że jesteś spadkobiercą pisarzy z nurtu rubasznego. Gdybym miał znaleźć dla Twoich książek jakichś patronów, byliby to Josef Škvorecký i Bohumil Hrabal.

Škvorecký! Ciekawe porównanie, coś w tym jest. Ale moim prawdziwym nauczycielem i mistrzem jest Hrabal. Nie wiem, czy w ogóle bym zaczął pisać, gdyby nie Hrabal. Cenię również Milana Kunderę, ale Hrabal najlepiej potrafił oddać emocje. Wiem, że w Polsce jest niezwykle popularny. Podobnie jak na Węgrzech. Polakom wydaje się, że Hrabal jest polskim autorem, Węgrom – że węgierskim. To zresztą mówi bardzo dużo o tym, jak spójna jest literatura środkowoeuropejska. Nasze literatury czerpią z siebie nawzajem – bardzo lubię na przykład książkę Pawła Huellego „Mercedes Benz”, która jest przecież rozmową z Hrabalem.

W Twojej twórczości widać wątki, które można uznać za hołd dla Hrabala. Dziadek głównego bohatera „Grandhotelu” ginie pod kołami czołgu (co prawda w 1968 roku, a nie podczas II wojny światowej), co wydaje się być odpowiedzią na podobny motyw z „Pociągów pod specjalnym nadzorem”. Profesja Aloisa Nebela nieuchronnie przywodzi na myśl Miloša Hrmę z „Pociągów...”, a piosenkę „Půlnoční” w filmowej adaptacji „Aloisa Nebela” śpiewa Václav Neckář, czyli Miloš Hrma z dokonanej przez Jiřiego Menzla ekranizacji minipowieści Hrabala.
Co do piosenki – to był trochę przypadek. W komiksie „Alois Nebel” występuje Květa, babcia klozetowa z praskiego Dworca Głównego, w której zakochuje się główny bohater. Jest w tym komiksie wielką fanką Václava Neckářa – w filmowej adaptacji ma ściany obwieszone plakatami z jego podobizną. Wpadliśmy więc na pomysł, że piosenkę, którą napisał Jaromir 99, damy do zaśpiewania Neckářowi, ale nie spodziewaliśmy się, że stanie się takim hitem. To przecież największy czeski przebój ostatnich pięciu lat. To bardzo dziwne, bo Czechy są krajem ateistycznym, a tu proszę – piosenka o pasterce, wręcz bożonarodzeniowa modlitwa, zdobywa taką popularność. Być może chodzi o to, że jest to utwór niezwykle emocjonalny, a sam Neckář otarł się kilka lat temu o śmierć, miał bardzo groźny wylew. Zatem cały ten ciąg skojarzeń – śmierć, modlitwa, Boże Narodzenie – w połączeniu z przejmującym, ale pełnym nadziei głosem Neckářa i wpadającą w ucho melodią, robi swoje.

W „Grandhotelu” pojawia się takie zdanie: „Czesi się nie ruszają”, co z kolei przypomina słynne hrabalowskie „Trzeba było siedzieć w domu na dupie”.
No pewnie, przecież my się w ogóle nie ruszamy! Żyjemy otoczeni górami, jak w jakimś akwarium. Te góry nie są jakieś szczególnie wysokie, ale są na tyle duże, żebyśmy spoza nich nie dostrzegali świata. I często zapominamy, że obok nas także żyją ludzie, są inne państwa, inne narody. Z kompletnie niezrozumiałego dla mnie powodu Czesi myślą, że są najmądrzejsi na świecie. I że żyją na tym świecie tylko oni. Weźmy czeską politykę – jest zamknięta na świat, do bólu regionalna i lokalna. Ja akurat miałem to szczęście, że udało mi się wyrwać – mieszkam trochę w Czechach, trochę w Niemczech, mogę więc spojrzeć z nieco innej perspektywy na tę Czeską Republikę, na tego Klausa i te wszystkie mądrale z czeskiej polityki. W niemieckiej gazecie nigdy nie znajduję informacji o Czechach, a u nas wszyscy myślą, że cały świat pilnie śledzi wydarzenia w Pradze. A jeżeli już jakaś informacja się pojawia, to taka jak ostatnio – że prezydent Vaclav Klaus ukradł pióro podczas oficjalnej wizyty w pałacu prezydenckim w Chile. Można to znaleźć na YouTube. Czesi po prostu w świadomości zbiorowej nie istnieją. Niemcy, którzy mają dowcipy o wszystkich chyba nacjach, nie potrafili wymyślić dowcipu o Czechach. A w Polsce macie dowcipy o Czechach?

Oczywiście. Choćby taka zagadka – czym się różni film o powstaniu praskim od powstania praskiego?…
Tak, znam to. Ale to chyba czeski dowcip.

No i nazywamy Czechów pogardliwie Pepikami.
U nas słowo Pepik ma inne znaczenie. Dla każdego prawdziwego Czecha Pepikiem jest po prostu mieszkaniec Pragi. To przykre, że Polacy widzą nas przez pryzmat tych okropnych, aroganckich Prażan.

Mamy też takie określenia jak „czeski błąd” albo „czeski film”.
A na ekrany kin w Czechach ma wejść film zatytułowany „Polski film” (śmiech).

Jesteście na bieżąco z tym, co się dzieje w Polsce?
Ja na pewno, przecież dorastałem praktycznie na granicy z Polską. Wychowywałem się, słuchając polskiego radia. U was można było usłyszeć rzeczy, które u nas by nie przeszły. Namiętnie słuchaliśmy Trójki, listy Marka Niedźwieckiego  – w Czechach czegoś takiego nie było przed upadkiem komuny. Podobnie z polską telewizją – oglądaliśmy ją namiętnie z kolegami. Jedna rzecz nas tylko śmieszyła – lektor. W czeskiej telewizji wszystkie filmy obcojęzyczne są dubbingowane. A u was ten lektor ze swoim monotonnym głosem! Jest jakaś pełna napięcia scena erotyczna albo dramatyczna – i wciąż ten sam beznamiętny głos. Wyobrażaliśmy sobie, że w studiu polskiej telewizji siedzi jakiś robot (śmiech).

Wspominałeś o czeskiej niechęci do ruchliwości, ale sam chyba nie jesteś dobrą ilustracją tego stanu rzeczy.
Nie jestem chyba typowym Czechem. W Czechach traumą jest już przeprowadzka do sąsiedniej wsi, ja jestem w ciągłym ruchu, od kilku lat żyję praktycznie w pociągu między Brnem, Pragą a Berlinem. Nie potrafię jednak oderwać się psychicznie od mojej małej ojczyzny – Czeskiego Raju w Karkonoszach. Jestem więc trochę podobny do Fleischmana [bohater „Grandhotelu”, który nie potrafi przekroczyć granic rodzinnego Liberca – przyp. MR]. Kiedy ostatnio byłem na spotkaniu autorskim we Wrocławiu, po rozmowie z czytelnikami poszliśmy do knajpy, która nazywała się „Czeski Raj” i mieściła się pod wiaduktem kolejowym. Na dodatek mieli tam dziesięć rodzajów czeskiego piwa, które po kolei piliśmy. Czeski Raj, pociągi i piwo – byłem w domu! (śmiech).

Twoje książki roją się od różnych środków lokomocji – w „Niebie pod Berlinem” mamy metro, w „Aloisie Nebelu” pociągi, w „Grandhotelu” Fleischman decyduje się opuścić swoje miasto balonem. Podróż często jest dla Twoich bohaterów ucieczką. A mapy czy rozkłady – marzeniem o ucieczce.

Rozkłady jazdy to odwrotność zasiedzenia moich bohaterów. Alois Nebel kolekcjonuje rozkłady jazdy pociągów, ma ich całą biblioteczkę. Trzyma je i przegląda w toalecie. Ja też zbieram rozkłady jazdy. Choć nie mam ich tak dużo jak Alois, dobijam dopiero do siedemdziesięciu. Ale w jednym z moich mieszkań naprawdę trzymałem je w toalecie (śmiech). To niesamowite, kiedy zaglądasz do starych rozkładów i zauważasz, że pociągi wciąż jeżdżą na tych samych trasach o tych samych godzinach. Wokół wszystko się wali, przesuwają się granice, ludzie są wypędzani, a pociąg z Pragi do Liberca cały czas jeździ tak samo szybko. Czy raczej tak samo wolno (śmiech).
Ale to nic – w Polsce niektóre pociągi jeżdżą wolniej niż jeździły 80 lat temu! Fascynują mnie również stacje kolejowe. W berlińskim metrze są stacje, które nie zmieniły się od 80 lat. Bardzo lubię chodzić po takich stacjach. W ogóle bardzo lubię spacerować po miastach, dotykać ich, poznawać na własnej skórze. Jedną z moich ulubionych książek jest „Austerlitz” W.G. Sebalda, opowiada o mężczyźnie, który jako chłopiec został wywieziony z okupowanych przez hitlerowców Czech do Walii. Po latach, już jako dorosły mężczyzna, przyjeżdża do Pragi i spacerując ulicami, próbuje zrekonstruować swoją przeszłość. Sebald opisuje tę praską wędrówkę niezwykle drobiazgowo, zwraca uwagę na najmniejsze detale. Świetna rzecz!

Czescy pisarze często wybierali Niemcy jako miejsce do życia – Ota Filip czy Vlastimil Třešňák. Tyle tylko, że oni uciekali tam przed komunistycznym reżimem. Co Ciebie, przedstawiciela pierwszego pokolenia, które w dorosłość wkraczało po „aksamitnej rewolucji”, skłoniło do wyjazdu na Zachód?
Dla mnie to było oczywiste. Z Czeskiego Raju bliżej jest przecież do Berlina niż do Pragi. Wschodnie Niemcy były moją krainą dzieciństwa. Gdy miałem 16 lat, jeździłem z przyjaciółmi do Zittau niemal codziennie – w Niemczech można było pić alkohol właśnie od 16 lat, a nie od 18, jak u nas. To piwo, jak sobie dziś przypominam, było okropne, ale co tam! Potem wszystko potoczyło się już jakoś naturalnie – jeździłem tam coraz częściej, zacząłem studiować na Zachodzie, byłem w Berlinie na stypendium. Berlin jest największą metropolią Europy Środkowej, taką naszą Ziemią Obiecaną. Większość moich polskich znajomych poznałem w Berlinie, nie w Polsce.
Dzisiaj Czechy i Niemcy są pod wieloma względami zbliżone. Nawet od strony ekonomicznej – przecież gospodarka niemiecka jest mocno sprzęgnięta z gospodarką czeską. Ale działa to tylko w jedną stronę – kiedy w Niemczech jest wzrost gospodarczy, w Czechach też jest wzrost gospodarczy, kiedy w Niemczech jest kryzys, w Czechach też jest kryzys. Niektórzy ekonomiści nazywają wręcz Czechy kolejnym niemieckim landem. W ślad za ekonomią idzie kultura – pierwsze tłumaczenia czeskich książek na język obcy zazwyczaj są na niemiecki. W przypadku mojej powieści „Niebo pod Berlinem” przekład niemiecki utorował drogę przekładowi polskiemu – kiedy wydawcy zobaczyli, że czeska książka ukazała się po niemiecku, stwierdzili, że to musi być całkiem niezłe i zaryzykowali przekład polski (śmiech).

W „Grandhotelu” jeden z mieszkańców Liberca nazywa swoje miasto nocnikiem Europy. U nas jest inne powiedzenie: „Polska to tyłek Europy, a Łódź to dziura w środku tego tyłka”. Istnieje coś takiego jak wspólnota losu środkowoeuropejskiego?
Tak, choć nie jest to aż takie gówno, na jakie wygląda (śmiech). Wydaje mi się, że Europa Środkowa jest tworem zjednoczonym, wszędzie dzieją się te same historie. A wszystko łączy kolej. To nasz wielki wspólny temat – kolej, która wozi te wszystkie środkowoeuropejskie dramaty. Alois Nebel mógłby równie dobrze pracować na stacji Łódź Fabryczna.

Już nie...
A tak, słyszałem [dworzec Łódź Fabryczna z powodu modernizacji został wyłączony z ruchu kolejowego na kilka najbliższych lat – przyp. MR]. Ale nie zlikwidują go, co? To świetny dworzec, pamiętam. Poza koleją łączy nas również pogoda. A przede wszystkim jej zmienność. Być może fakt, że nie wiadomo, czy nagle w trakcie słonecznego dnia nie spadnie deszcz, ma jakiś wpływ na charakter, mentalność. Dlatego często wariujemy.




MACIEJ ROBERT, ur. 1977, poeta, dziennikarz, krytyk literacki i filmowy. Wydał książki poetyckie „Pora deszczu” (2003), „Puste pola” (2008) i „Collegium Anatomicum” (2011). Laureat wielu konkursów poetyckich (m.in. im. Baczyńskiego, Herberta, Rilkego, Wojaczka). Jego utwory tłumaczone były na angielski, chorwacki, hiszpański, serbski i węgierski. Teksty krytyczne, recenzje i wywiady publikował w „Przekroju”, „Dzienniku. Polska-Europa-Świat”, „Newsweeku”, „Nowych Książkach”, „Notesie Wydawniczym”, „Lampie”, „Życiu Warszawy”, „Rzeczpospolitej”, „Arte”, „Kwartalniku Filmowym”, „Kinie” oraz w publikacjach książkowych. Stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).