Jako prozaik – pod nazwiskiem Maciej Nawariak – zadebiutował w roku 2004 ciekawym apokryfem życia Jezusa („Według niej”). Dekadę później opublikował powieść „Solfatara” (2015), która rozgrywała się w XVII-wiecznym Neapolu. „Deutsch dla średnio zaawansowanych” (2019) dzieje się we współczesnej Polsce. Autor przeszedł zatem w trzech krokach od epoki Chrystusa, poprzez barokowe Włochy, do swojskiej teraźniejszości. Mimo historycznych różnic wszystkie trzy powieści mają jedną cechę wspólną: schodzenie historii z drogi.
Jeszcze mniejsza ojczyzna
„Deutsch” – powieść osadzona w teraźniejszości, z kaskadową intrygą i podobnym jak w „Solfatarze” bohaterem głównym, a przy tym o połowę krótsza, na przemian dynamiczna i refleksyjna – jest nieźle skrojona. Autor dopracował książkę, domyślał i dopisał (wszystkie wątki) do końca, a całość dyskretnie sformatował (400 stron, 40 rozdziałów – przeciętna objętość rozdziału wychodzi sama).
Tytułowy bohater, Marek Deutsch, to podstarzały hippis – sześćdziesięciolatek po trzech rozwodach, z alimentami do płacenia, zarabiający miesięcznie 1524 złote i 13 groszy; ukończył teologię, ma talenty muzyczny i plastyczny; zasadniczo pracuje jako ochroniarz, do tego dorabia jako dekorator ozdabiający wystawy sklepowe. Pewnego dnia dowiaduje się, że może odziedziczyć niewielki spadek (kawałek ziemi, dom) na rumuńskiej Bukowinie, ale pod warunkiem, że odwiedzi „ojcowiznę” i zdobędzie dokumenty potwierdzające ciągłość rodowodu.
Maciej Hen, „Deutsch dla średnio zaawansowanych”. Wydawnictwo Literackie, 544 strony, w księgarniach od września 2019Niespodziewana informacja pojawia się w chwili, gdy prekariusz sektora dekoracyjnego przeżywa głęboki kryzys. Dołek wykopały nie tylko warunki materialne (ubóstwo), nijakie życie rodzinne (eksżony traktują go jak dzieciaka), lecz także zanik sił witalnych. Od narzekań (w stylu nieco formalnym) narracja się zaczyna: „Kiedy u schyłku zimy zdałem sobie sprawę, że nie potrafię już marzyć, doprowadziło mnie to do przykrego wniosku, iż musiałem niepostrzeżenie przekroczyć granicę między wiekiem dojrzałym a starością”. Kiedy opowieść dobiega końca, sytuacja obraca się o kąt półpełny: bohater czuje powrót weny (wykona serię rysunków do książki), nocami będzie marzył o poznanej niedawno kobiecie, a nade wszystko czuje, że odzyskał samodzielność („co do tego, że teraz znów wszystko będzie po staremu, to jeszcze zobaczymy! Niedoczekanie ich!”). Zmiana ta wcale jednak nie wynika z uzyskania spadku czy ze sklejenia rodziny. To, co ważne, rozegrało się poza obszarem materialnym i socjalnym.
Pomiędzy początkowym dołkiem, wykopanym przez starość i zimę, a końcową buńczucznością akcja toczy się wartko. Hen rozwija ją, uruchamiając znane schematy fabularne. Mamy więc w tej książce romans, fabułę rodzinną, powieść drogi, wątki sensacyjne, wreszcie wątek majątkowy spleciony z genealogicznym. Wszystko całkiem zręcznie połączone. Całość jest przegadana, ale w sposób sympatyczny. Nieznacznie przegadane są rozmowy z dawnym przyjacielem (Marek namawia go do życia, przyjaciel upiera się przy decyzji samobójczej – dialogi, początkowo ciekawe, stają się nużące, bo opierają się na powtarzaniu tego samego), opisy krajobrazów i dróg, napotkanych ludzi i zobaczonych rzeczy, które niczego nie wnoszą do historii. Ale gadulstwo, choć niewątpliwe, nie jest nachalne; autor rozsiał i rozproszył owe niepotrzebności w kolejnych rozdziałach, co jakoś łagodzi efekt nadmiaru. Cała ta gra toczy się ponadto w trybie pastiszowym, który pozwala na złamanie warunków gatunkowej umowy: romans z fascynującą kobietą – wiemy to niemal od początku – nie skończy się trwałym związkiem, a wątek spadkowy nie doprowadzi do przejęcia ziemi. Fabuła powieści musi zatoczyć koło, ale nie po to, byśmy wrócili tam, gdzie bohater tkwił na początku, lecz aby pojawiła się minimalna odmiana. Ta różnica jest stawką, o którą Hen gra.
Pastiszowe pisanie Hena zdaje się przy tym dobrze odpowiadać poglądowi, który łączy licznych – prawych i nieprawych – potomków Adriana Leverkühna. Genialny muzyk z powieści Tomasza Manna uważał, że w sztuce nowoczesnej powaga wymagająca czystego języka nie jest już możliwa. Wszelka treść istotna musi zostać wypowiedziana w parodystycznie bądź pastiszowo przetworzonej konwencji. Wnukowie Leverkühna żyjący w warunkach kultury masowej początku XXI wieku dodają do tego uzasadnienie komunikacyjne; według nich dzisiejszy odbiorca lepiej przyswoi przeróbkę znanego schematu niż tekst oryginalny, będący artykulacją indywidualną. Niemożliwa powaga i brak wiary w samodzielność (albo w cierpliwość) odbiorcy – to dwa argumenty. Dzieła Macieja Hena świadczą o jeszcze jednej przesłance: pisarz nawiązuje do rozmaitych konwencji po to, by je porzucić – i dopiero poprzez zakłócenie, poprzez odejście od schematu wyraża coś własnego. Wynika to, jak się zdaje, z autorskiego przekonania, że kiedy biografia wpisuje się w konwencje (na przykład przygodowe), życie nabiera rozmachu, ale zarazem wymyka się spod kontroli. Jego bohaterowie mają zatem do wyboru: albo atrakcyjny życiorys, nad którym nie będą panować, albo brak atrakcji, ale z zachowaniem suwerenności.
Z tej perspektywy oglądana proza Hena wykazuje ciekawą cechę: od pierwszej powieści jego główni bohaterowie są kuszeni właśnie przez mocne konwencje. Konwencja taka pojawia się na ścieżce życiowej bohaterów razem z wielką historią. To moment, gdy Zeitgeist puka do drzwi i zaprasza do tańca: grecki biograf staje przed niezwykłą szansą poznania prawdy o domowej genezie chrześcijaństwa, ale poprzestaje na tym, co ważne „według niej” (Chrystus miał brata, Maria rozwiodła się z Józefem i miała drugiego męża), więc zamiast religijnej kontrnarracji otrzymujemy po prostu apokryf rodzinny uzwyklający boga-człowieka; Fortunato Petrelli („Solfatara”) mógł włączyć się w rewoltę Masaniella, ale wybrał pozycję uboczną – przemykanie zaułkami miasta i ratowanie życia damie. A Marek Deutsch?
Deutsch został wystawiony na pokusy współczesnego świata i nie uległ im. Chodzi o dwie kwestie: pokusę dumnościową i kapitalistyczną. Pierwsza z nich wiąże się z odkryciem własnej geneaologii. W skrócie rzecz ujmując, wśród przodków Deutscha, obok Żydów i Niemców, Polaków i szlachciców, pojawia się jako poczwórny pradziadek… Jakub Szela. A ponieważ po wygaśnięciu rabacji Szelę osadzono na Bukowinie, więc jego odległy potomek musi jechać do Rumunii, aby schedę obejrzeć i przejąć. Sama Bukowina to właściwie niedościgły wzór dla polskich Kresów: region tylko przez czas krótki (za Sobieskiego) należał do Rzeczpospolitej, więc w ogóle nie został przez Polskę skolonizowany, za to okazał się obszarem najbardziej wieloetnicznym i świadomie pielęgnującym multikulturowość. Przejawiło się to zwłaszcza w wieku XIX – okresie spokoju i rozwoju – gdy Bukowina wchodziła w skład c.k. Austro-Węgier. Na niewielkim obszarze (10 tys. km2) zamieszkałym przez półmilionową ludność żyło osiem różnych społeczności etnicznych (nawet niepiśmienni chłopi mówili w kilku językach) – dla podtrzymania ich tożsamości cesarz pomógł utworzyć szkolnictwo ukraińskie, rumuńskie, niemieckie, polskie i żydowskie. Legenda poświadczona przez pamiętniki głosi, że sam Franciszek Józef dobierał urzędników państwowych i kościelnych, o szkolnictwo zaś dbał do tego stopnia, że zapewnił nauczycielom pracującym na Bukowinie najwyższe płace w całym cesarstwie.
Tam właśnie Jakub Szela, praprzodek Marka Deustcha, został przymusowo osiedlony. Deutsch rusza zatem pod prąd czasu, w poszukiwaniu własnych korzeni bądź nawet w poszukiwaniu miejsca do lepszego życia. Ale Hen nie sugeruje, że Rumunia mogłaby stać się dla Polaków tym, czym Toskania stała się dla Amerykanów. I nie pisze powieści „Pod słońcem Bukowiny” jako narracji o odnalezionej harmonii. Podróż z Warszawy, przez Ukrainę, do Rumunii zaczyna się zgodnie z energią nacjonalistycznej i kapitalistycznej rewindykacji. Historia kusi Deutscha do sięgnięcia po „swój” kawałek ziemi w ramach repolonizacji Kresów (choć, podkreślam, Bukowina nigdy nie należała do Polski: do końca I wojny żaden spośród wielu narodów nie był tam hegemonem). Wątek kończy się ironicznie: oto niemiecko-żydowski Polak o nazwisku Deutsch znajduje na „swojej” ziemi rumuńską (cygańską?) rodzinę – liczną, biedną, samotną. Gdyby nasz bohater był obojętny na racje narodowe, mógłby rozbudzić w sobie dumę rodową i poczuć się dotknięty obecnością „brudnych” ludzi na „czysto” rodzinnej ziemi. Albo mógłby po prostu skorzystać z „prawa własności” – kapitalistycznej sprężyny podziału i rozwarstwień. W końcu Deutsch sam przed chwilą należał do biednych, czyli gorszych obywateli – przeczuwa więc pewnie satysfakcję płynącą z odzyskania skromnego choćby majątku i związanego z tym pełniejszego obywatelstwa.
Mimo zróżnicowanych pokus i legitymizacji bohater rezygnuje. Czyni tak, bo potencjalny zysk postrzega jako stratę, zagrożenie, uzależnienie. Aby uzyskać ziemię, musiałby zdać się na demonicznego prawnika Piękosia (doprawdy, jego portret nakreślił autor zbyt grubym pędzlem…). Przede wszystkim jednak musiałby wypędzić rodzinę Rumunów, a postępując tak, wszedłby raczej w buty „panów”, przeciwko którym Szela w połowie XIX wieku wzniecił bunt. Deutsch zaprzeczyłby dziedzictwu, gdyby skorzystał z prawa dziedziczenia. Nie chce tego, więc jego wyprawa na Bukowinę okazuje się podróżą tożsamościową, a nie konkwistą majątkową.
Kierując swojego bohatera na bukowińską ziemię i wybierając (dla niego) gest odmowy przejęcia majątku, pisarz włączył się w dyskurs małoojczyźniany. Nurt ten znalazł w powieści Hena skromne (i rzecz jasna chwilowe) dopowiedzenie: południowo-wschodnie Kresy opisywane niegdyś przez Vincenza, Haupta, Chciuka, Czarnyszewicza, Stojowskiego, Stryjkowskiego jako ziemie nigdy nie należące do jednej nacji, dziś okazują się polem szatkowanym pracowicie przez kapitał. W szczelinach między już zajętymi obszarami gnieżdżą się nomadzi z przymusu – chwilowi mieszkańcy, migranci, przybysze. Ojczyzna dziś to zatem ani ziemia zamieszkiwana od pokoleń przez jeden naród, ani przestrzeń, na którą ktoś ma papiery. To miejsce, w którym bezdomni znajdą schronienie. A więc nie „wielka ojczyzna” ani nawet „mała ojczyzna”, lecz „jeszcze mniejsza ojczyzna”. Nie obszar współistniejących kultur, obyczajów, języków, religii, lecz miejsce jeszcze niedostrzeżone przez państwo lub kapitał. Nie dumne dziedzictwo, lecz skłot, meta, kwadrat ziemi doraźnie zasiedlonej. W tym kontekście rezygnacja z majątku mocniej włącza powieść Hena w nurt małoojczyźniany niż wątek domu na Bukowinie. Bo w latach 60. (Vincenz i inni), a potem w latach 90. XX wieku (Jurewicz, Bolecka, Zagajewski, Chwin, Huelle, Żakiewicz) sposobem odbudowywania małoojczyźnianej więzi stał się właśnie gest zrzeczenia się roszczeń. Wyraźne przyznanie, że Kresy – jako przestrzenie zamieszkiwane przez zróżnicowane etnicznie społeczności – nigdy nie były (wyłącznie) polskie, to gest, który nadawał tożsamości kresowej charakter paradoksalny: mógł się do tej tożsamości poczuwać i przyznawać tylko ktoś, kto równocześnie zwracał tamte ziemie nieistniejącej już wspólnocie. Świadomie czy nie, Hen nawiązuje właśnie do tego wątku. Co więcej, w jego powieści akt rezygnacji nabiera szczególnej wiarygodności, ponieważ ma charakter prawny, a nie symboliczny. Jest realnym aktem wyrzeczenia się konkretnego kawałka ziemi. W dodatku ziemi, w której na jeden metr kwadratowy przypada półtora trupa.
Wielka historia
Zasadniczą cechą najnowszej powieści Hena – choć wydaje mi się, że można to rozciągnąć na poprzednią książkę – jest prowadzenie fabuły w taki sposób, aby pozbawić historię jej zdolności destrukcyjnych. Dlatego autor wypisuje bohatera z konfliktów, przetwarzając krwawe etapy dziejów na domenę wolnego wyboru.
Konflikt dziejowy ma to do siebie, że zagarnia całą przestrzeń społeczną, stawiając wszystkich przed alternatywą „za lub przeciw”. Narodziny religii, wojna, rewolucja czy bunt uciśnionych nie dają szans na niuansowanie postaw. Tymczasem Hen wybiera takie właśnie momenty po to, by szukać szansy dla niezaangażowania.
W obu powieściach (w poprzedniej jest to temat zasadniczy, w najnowszej – jeden z głównych) pojawia się historia sprawiedliwego buntu przeciw uciskowi. Ucisk ekonomiczny nigdy nie jest wyłącznie ekonomiczny, bo zasadza się na hierarchii społecznej, na niesprawiedliwej dystrybucji władzy, a przede wszystkim na – skrytym – procesie nabywania przywilejów. Wiek XVII w „Solfatarze” i wiek XIX w „Deutschu” to dwa momenty buntu upokorzonych i uciskanych. Ale w obu opowieściach, zwracając uwagę na słuszność protestu, Hen zmierza ku ukazaniu szybkiej przemiany rebelii w okrucieństwo. Rewolta nie przynosi sprawiedliwości, bo zaczyna reprodukować wzorce, przeciw którym wystąpiła. W barokowym Neapolu i w Galicji przywódców buntu popycha do działań głębokie doświadczenie upokorzenia, ale Masaniello i Szela ścigają też sławę, pożądają splendorów i wysokiej pozycji. Dążą również do fizycznego odwetu na dawnych ciemiężycielach. W bunt – tak, jak ujmuje go Hen – wpisana jest zgubna nadwyżka emocji, która popycha buntowników do zemsty. Dość prosto ujmuje to przyjaciel Marka, stwierdzając, że w całej historii świata „jedna krwawa masakra goni drugą” (D 313). Autor uznaje zatem odwet za nieuchronny, acz niepożądany ruch w historii. Samo podejmowanie wątku buntów sugeruje, że Hen chciałby świata sprawiedliwszego. Skoro jednak nie da się tego celu osiągnąć bez paroksyzmu zemsty, wobec tego autor wybiera dla swojego bohatera uboczność – miejsce, z którego nie trzeba opowiadać się po żadnej ze stron konfliktu.
Podobne postępowanie cechuje samego autora – zwłaszcza jego praktykę budowania powiązań tekstowych. Śledzenie intertekstualiów stosowanych przez Hena jest (bywa) przyjemną grą. Magris, Haśek, może Hrabal, na pewno Wyspiański, tu i ówdzie Józef Hen, XX-wieczna literatura małoojczyźniana – tak czy owak piśmiennictwo Europy Środkowo-Wschodniej. Nawiązania – subtelne, pozbawione ostentacji – nie tworzą jednak podstawy dla alternatywnej interpretacji. Autor wciąga nas w swoją grę po to, jak sądzę, byśmy poznawali teksty pisane właśnie z ubocza – z dystansu, spoza obowiązującej w danej epoce alternatywy dziejowej.
Resztki inteligencji
Gdzie jest ta wąska, uboczna, osobna przestrzeń, w której mogliby ulokować się Fortunato i Marek?
Jest to, jak sądzę, przestrzeń właściwa dla inteligenta – ale dość szczególnie rozumianego. Hen od pierwszej powieści nawiązuje do tradycji inteligenckich. Rozumieć przez to chciałbym cztery podstawowe kwestie: 1) uznawanie wykształcenia za wartość nadrzędną w planie życia własnego i zbiorowego (wartość ta powinna decydować o hierarchiach społecznych, zasługuje na upowszechnienie i instytucjonalizację jako warunek stworzenia społeczeństwa, które raczej będzie ze sobą rozmawiać niż się zabijać); 2) opowiadanie się po stronie sprawiedliwości społecznej; 3) postrzeganie całej grupy (klasy) inteligenckiej jako: pośrednika między grupami/klasami skonfliktowanymi, konstruktora kulturowej ciągłości i projektodawcy modeli zbiorowego współżycia; 4) akceptacja „ojczyzny” jako wartości wspólnej, przy równoczesnym poszukiwaniu wpływu na definiowanie pojęć (państwo, naród, wspólnota, patriotyzm) kluczowych dla funkcjonowania całości.
Wszystkie wątki – sytuowanie wartości niematerialnych ponad materialnymi, kwestia sprawiedliwości społecznej, szukanie wspólnej tożsamości zbiorowej – przewijają się w kolejnych książkach Hena. Widać to w umiejscowieniu bohaterów „Solfatary” i „Deutscha” wobec głównych napięć historii. Fortunato i Marek wiedzą, na czym polega i w czym tkwi niesprawiedliwość. Obaj mogliby opowiedzieć się przeciw niej lub wyciągnąć z niej dla siebie korzyści. Jeśli jednak nie czynią ani jednego, ani drugiego, to dlatego, że szukają miejsca poza konfliktami. Znalezienie takiego „miejsca niezaangażowania” to spory zysk osobisty. Osiąga się go jednak kosztem szczególnej prywatyzacji biografii, czyli wycofania się ze wspólnej historii. W przypadku Deutscha wiąże się to z uznaniem, że jego wcześniejsze usytuowanie w społeczeństwie było odpowiednie: tylko jako podrzędny dekorator świata, jako człowiek uboczny nadal będzie mógł zachować niezależność. Nie dlatego, że będzie silny, lecz dlatego, że nie będzie wzmacniał cudzej siły. Człowieka ubocznego nikt nie spróbuje wciągnąć do historii. Bohater nie tyle więc staje się niezależny względem silniejszych, ile wyrzekając się majątku, czyni z siebie człowieka, na którym silniejszym nie będzie zależało. Sądzi, że w ten sposób ani nie wzmocni bogatych, ani nie pogrąży biednych. Dlatego rezygnuje z ziemi. Decyzja majątkowa staje się decyzję etyczną, a zarazem manifestacją (skromnej) niezależności wobec pokusy ekonomicznej.
Jest to znaczące w kontekście majątkowej sytuacji bohatera. Trzeba przyznać, że Hen – jak mało kto w polskiej literaturze – zdołał stworzyć dojmująco konkretny portret spauperyzowanego inteligenta. Widzimy, jak 63-letni mężczyzna po trzech rozwodach, z dwiema córkami (na które płaci alimenty), pracujący w charakterze ochroniarza i wykonujący rozmaite fuchy dekoratorskie, oblicza zakupy z dokładnością do złotówki. Gdyby ktoś w literaturze współczesnej szukał książki podającej dokładne ceny chińskich zupek, karmy dla kotów, makaronu i środków czystości, powinien zajrzeć do powieści Hena. Wydaje mi się to ważne, bo odmowa ubiegania się o majątek wart kilkadziesiąt tysięcy złotych w przypadku osoby biednej jest czymś więcej niż zwykłą decyzją rachunkową. Jest właśnie – tak chciałbym to rozumieć – wyborem cudzego dobra i własnej niezależności.
Trzeźwości w takim podejściu jest równie wiele co złudzeń, ale dzięki jednemu i drugiemu autor poprowadził fabułę tak, by obronić inteligenta. Wniosek wydaje się uprawniony, skoro odmowa rewindykacji majątku oznacza (klasyczny dla inteligencji) wybór wartości niematerialnych oraz deklarację: „Poradzę sobie bez tego!”. Jest to całkiem sprytne posunięcie Hena, oparte na przekształceniu inteligenta z członka klasy w samotnika. Czytelnik powieści szybko zauważy, że wszyscy oprócz Marka wchodzą w jakieś spółki, tworzą konfraternie, należą do partii lub zachowują lojalność wobec partyjnych członków rodziny. Deutsch natomiast zachowuje osobność. O ile jednak na początku powieści samotność mogła uchodzić za rezultat nieudacznictwa (trzy rozwody, brak życia towarzyskiego, brak wyrazistej tożsamości społecznej), o tyle zakończenie nadaje osobności znamię wyboru. W sferze ekonomicznej bohater rezygnuje z roszczeń majątkowych, w sferze socjalnej wybiera samotność, a w sferze politycznej pozostaje niezwiązany (z partiami i silnymi stanowiskami światopoglądowymi). Inteligent mówi więc poprzez taką biografię, że wyżej od sojuszy ceni samodzielność i że w warunkach kapitalistycznych da sobie radę. Ceną, jaką trzeba za to zapłacić, jest minimalizacja obecności w historii i w społeczeństwie. Zyskiem jest niezależność. A więc „Deutsch” to nie historia o niespełnieniu czy zwykłej rezygnacji, lecz, omal przeciwnie, o zwycięstwie niemierzalnym kryteriami rynkowymi. Na zwycięstwo to składa się przede wszystkim odkrycie w sobie zdolności do stawienia oporu pokusom wyciągania zysków z historii.
To zarazem niemało i niewiele. Hen wprawdzie wprowadza na scenę publiczną inteligenta-artystę – jako postać, jako część polskiej historii, a nade wszystko jako model tożsamości nadal aktualnej – jednakże stawia na inteligencką izolację od polityki i rynku. Co prawda powieść (to jej najwartościowsza kontrabanda) osłabia narrację o szlacheckich korzeniach inteligencji, wzmacniając poszukiwanie przodków chłopskich; co prawda Deutsch znajduje wśród antenatów krwawego Szelę, a więc odkrywa dziedzictwo buntu, jednak autor nie przełożył splątanej genealogii bohatera na teraźniejszą tożsamość – nie zaktualizował jego świadomości, nie poszerzył refleksji, nie zmienił języka, nie przekształcił dziedzictwa w żywą tradycję. Przeszłość nie została odrzucona, ale też nie została wchłonięta.
Zrobiło się więc nieco dziwnie (przy czym „dziwnie” jest lepsze od „normalnie”): średnio zaawansowana opowieść o Polsce początku XXI wieku dowodzi, że współczesny inteligent nie ma problemu z chłopskością własnej genealogii, traktuje ziemiańsko-szlacheckie pretensje własnej klasy z dystansem, zbliża swoją charakterystykę do profilu klasy średniej (zaradność, samodzielność, niezależność), pamięta o tradycji zaangażowania, doskwiera mu cudza bieda. Inteligent ten wie więcej, widzi szerzej, pamięta głębiej. Ale chce mniej.
Czy jest to (kolejny) symptom końca opowieści inteligenckiej, czy skromny punkt oparcia dla dalszej narracji?
O sensowności takich pytań decyduje uporczywość, z jaką pisarze i pisarki grzebią w inteligenckiej tradycji. W ciągu ostatnich kilku lat książek z podobną problematyką powstało zadziwiająco wiele: „Fajrant” Andrzeja Muszyńskiego, powieści Ingi Iwasiów od „Bambino” po „Pięćdziesiątkę”, „MiM” Szymona Słomczyńskiego, autobiograficzny „Dom z dwiema wieżami” Macieja Zaremby Bielawskiego, „Mikrotyki” i „Nieradość” Pawła Sołtysa, „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” Marcina Wichy… – w tych i wielu innych tekstach genealogia i teraźniejszość inteligencka są przeglądane, opowiadane z nowych perspektyw (polsko-żydowskiej u Wichy, wiejskiej u Muszyńskiego, małomiasteczkowej w głośnej „Emigracji” Malcolma XD), wstawiane w zmienne (kapitalistyczne, nacjonalistyczne) konteksty. Powracające w nich wątki zahaczają o kwestię podstawową: czy tożsamość inteligencka łączy? Ludzi z jednej i z różnych klas, PRL z III RP, walkę o niepodległość z walką o emancypację, cudze z własnym, niczyje ze wspólnym. W książkach dominują: dystans wobec tożsamości związanej z wykształceniem, melancholijna pojedynczość, poczucie wyobcowania ze społeczeństwa. Tu i ówdzie jednak (choćby w „Domu…” Zaremby) obok krytycyzmu pojawia się zaangażowanie, obok dystynkcji – pamięć powinności, oprócz izolacji – przymiarki do wspólności.
Kontrapunkty takie wydają się konieczne, bo osobność – nawet w wersji Deutscha – wpycha inteligenta w objęcia klasy średniej. A ponieważ klasa średnia w polskiej kulturze nie wytwarza połączeń i nie określa wspólnych tradycji, powstaje próżnia, którą wypełnia nacjonalizm. Być może jednak pogłębiona genealogia (na przykład Hen) i odnowiona refleksja nad tkanką łączną życia zbiorowego (na przykład Zaremba) zrestartują opowieść inteligencką i sprawią, że na nowo splecie ona jednostkowe ze społecznym. Ktoś musi te powiązania opowiedzieć, bo historia właśnie przyspieszyła. Kurs dla średnio zaawansowanych dobiega końca.