SZUMNY, TRZYMAJĄCY W NAPIĘCIU
Na nihilistyczny magnetyzm „Sukcesji” składa się wiele rzeczy. Jest to wybitny pop, wielopłaszczyznowy, wielokrotnie złożony, miażdżący standardy politycznej poprawności, błyskotliwy, zły
Dwa pierwsze sezony obejrzałam hurtem dwa lata temu metodą nierobienia niczego innego. Choć to, że „Sukcesja” jest serialem wybitnym, wcale nie objawiło mi się od razu. Jestem tą osobą, która słysząc „Koniecznie!”, słyszy: „Niekoniecznie”. Poza tym ogólnie jestem teraz antyserialistką. Wyinżynierowane napięcia i wyliczone przez komputery przełamania fabularne wydały mi się w pewnym momencie szczególnie perfidną marnacją życia umysłowego i fizycznego. Po prostu nie życzę już sobie, żebym leżała zaśliniona przed ekranem i patrzyła, jak fikcyjnym ludziom mnożą się wymyślone przez algorytm przygody, a mnie tylko prawdziwe zaległości i drugie podbródki.
W przypadku „Sukcesji” też z początku myślałam, że przejrzałam szwy algorytmów. „Okej – pomyślałam – Szumny – tajemnica rodzinna – trzymający w napięciu. Jeśli spodobała ci się «Sukcesja», spodobał ci się też «House of Cards», «Dynastia» i coś tam jeszcze”. Jednak już w drugim, trzecim odcinku serial Jesse Armstronga zaczął uderzać mi do głowy. Pod koniec sezonu byłam już kompletnie omamiona. Bliska mi osoba znajdowała się wtedy w szpitalu. Normalnie siedzieliśmy nawet w tym szpitalu z laptopem, piszcząc i kwiląc z obsceny, nie zważając na to, że za plecami kobita w pidżamie w serducha człapie do lodówki po danio. Z niecierpliwością czekałam na kolejne części. Na fb nawet napisałam coś w stylu: „czekam na drugi sezon!”.
Już po kilku sekundach pojawił się komentarz: „Trzeci”. Po kilku następnych sekundach kolejny komentarz: „Chyba trzeci”. „Trzeci”. „Trzeci sezon!”. „Trzeci :)”. Trzeci, trzeci, trzeci, trzeci – zwracali życzliwie oraz nieżyczliwie uwagę komentatorzy. Nigdy im się nie nudziło. Nigdy niesyci pisania „trzeci”. Nigdy niesyci poprawiania błędu, nawet już tak bardzo wielokrotnie poprawionego. Sznapsbarytony, mysie alty. Aksamitne tenory, łagodne soprany, głosy zaczepne i kojące, jadowite szepty i basy pełne spontanicznej radości z osobistego wykrycia i poprawienia błędnej informacji. Error, error, error. Tyle mówi się, że znieczulica, że marazm, apatia, anhedonia, depresja. A tu nagle pozornie irrelewantny szczegół potrafi wyzwolić w ludziach taką energię, gotowość do wzięcia spraw w swoje ręce, działania, skrupulatność, niestrudzenie.
Gdy tak poprawiali, gdy tak wojowali, trzeci sezon „Sukcesji” dawno się rozpoczął. Gigantyczne banery z rodziną Royów, potentatów medialnych szefujących Waystar CO, zawisły na froncie budynku Chłodni Wola i na innych warszawskich antydrapaczach chmur. Obrzydliwie bogata, przytłaczająco inteligentna i ostatecznie dość odpychająca superfamilia rozpanoszyła się po całym mieście, stąpając po niepewnym gruncie posępnego chaosu urbanistycznego. Kendall trzyma jedną stopę w wulkanizacji, drugą odpycha się od „Żaluzje, rolety, zasłony”. Shiv balansuje na barberze, Logan stąpa po Żabce. Pod nimi bilbord „przejazdy autokarowe Kowno–Wilno” i „pogrzeby, przewozy zwłok tanio”. Nad nimi – białe, szare listopadowe niebo. Aż człowiek jedzie autobusem i włos się jeży na głowie. Jak oni w tych swoich zajebistych marynarkach na tę pogodę? Gdzie szalik, gdzie czapka, gdzie gumowce? No i czemu ich w takich brzydkich powiesili miejscach, zamiast gdzieś w centrum powiesić, czy na tym jakimś hotelu De Niro, czy choćby na placu Zbawiciela, gdzie mają te wszystkie Charlotte i fairtradową kawę?
To powiesili ich przy Prymasa Tysiąclecia, radzieckiej sześciopasmówce zasmrodzonej, obspamowanej przez hongkongi deweloperki, że się płakać chce. Porzygają się na nas. Tak, ekspozycja bóstw z amerykańskiego Olimpu medialnego w polskiej przestrzeni publicznej tworzy jakiś niefortunny dysonans, bezsens. Wyglądają tu co najmniej jak czapka „Los Angeles Lakers” na głowie człowieka, co wychodzi z altanki śmietnikowej i wynosi z niej więcej rzeczy, niż wniósł! Albo jak Carringtonowie stłoczeni w telewizorze Neptun, na meblościance, obok kryształów, zdjęcia papieża i popielnicy z kluczami i paprochami. Zresztą „Dynastia”, którą zbiorowo odurzaliśmy się w latach dziewięćdziesiątych, w kontekście „Sukcesji” powraca stosunkowo często. Myślę, że nie jest to prosta analogia, ale zgadza się pewien model serialu używki, serialu zbiorowego mokrego snu. Zmienia się tylko znacząco jego treść. Wtedy niespełnieni materialnie ludzie w brzydkich mieszkaniach i brzydkich ubraniach, z brzuchami pełnymi mrożonych frytek Aviko, co niedzielę ćpali oczami kręcone schody, naburmuszone suknie, stajnie, konie, kolacje przy świecach; diamenty przywieszane przez Blake’a na szyi Crystle po każdej kłótni.
Choć wokół plątały się i kopulowały ze sobą w różnych konfiguracjach postacie, wydarzały jakieś tam wydarzenia, to myślę, że emocjonalne napięcie serialu tworzyło obsceniczne bogactwo. Przesadzone, kipiące, operowe, królewskie. Baśniowy przepych świata oznaczał całkowitą jego dla widza niedostępność. Natury nawet nie fizycznej, dużo gorzej: genetycznej. Oglądając, czuło się kulące się żałośnie w komórkach DNA, świadome, że za wysokie progi na nasze nogi. W tym samym czasie, jakby na pociechę, pozwalano nam to wszystko oglądać. I to od zaplecza: od garderób, łazienek, wreszcie sypialni. Dziś oceniam, że „Dynastia” pełniła funkcję fantazji erotycznej o świecie bez tych ciągłych „za mało”, „nie dość”, „kuroniówka”, „co do garnka włożyć”, „babcia to w wojnie pasek zjadła”, „ledwie wiązać koniec z końcem”. Schody się wiły, koronki się pieniły, służący służyli, klejnoty lśniły, a myśmy się ślinili. To był finansowo-materialny pornos.
Uważam, że „Sukcesja” to też serial typu pornograficznego. Też ogląda się go w podnieceniu właściwym wchodzeniu w kontakt z tym, co niedostępne, występne, przekraczające, przesadne; kontemplowaniu tego, co skandaliczne, niedopuszczalne, oburzające i odurzające jednocześnie. Jednak nie są to przedmioty, bibeloty, klejnoty ani schody (w tym wypadku raczej windy, które bezszelestnie w parę sekund zawożą bohaterów na tysięczne piętra kosmicznych biurowców). W dreszcze fascynacji i obrzydzenia wprawia widza tu co innego, znacznie droższego. Władza i towarzyszące jej etyczne wyuzdanie. Rodzina Royów, luźno wzorowana na medialnej dynastii Ruperta Mudrocha, jest moralnie wyzwolona. Moralnie wyzywająca, moralnie bezpruderyjna, moralnie bez zobowiązań, otwarta na eksperymenty. Otwarta na moralne trójkąty, moralne złote deszcze i gang-bangi.
Ale zło w „Sukcesji” też nie jest byle jakie, ordynarne, obrzydliwe, dosłowne. To nie jakaś pastewna przemoc, krew, latające flaki, płacz wdów i sierot. Royowie nie brudzą sobie takimi rzeczami oczu i uszu, nie mówiąc o rękach. Fizyczne przejawy zła zdają się zbyt kiczowate, śmierdzące, przyziemne. Zbyt nieironiczne! Tacy Sopranosi to przy nich zidiociali, poczciwi fizole. Ciągle na tych ulicach, chodnikach; te egzekucje, zmęczeni, spoceni, ranni, ciuchy, buty całe wyświnione krwią. Z butów bohaterów „Sukcesji” można jeść. Te buty rzadko kiedy podejmują kontakt z podłożem. Wyłącznie gdy z drapaczy chmur przemykają oni do pancernych SUV-ów, wyłącznie gdy wsiadają do własnych samolotów, muskając przez chwilę stopami płyty prywatnych lotnisk. W ogóle są mało fizyczni. Rzadko kiedy jedzą, jeśli już, to przepychają po talerzach widelcami niby łamigłówkę jakieś liście, algi, jakieś minirzeźby. Prawie nie uprawiają seksu. Carringtonowie to byli przy nich maniacy seksualni. Ciągle w tych łóżkach, każdy z każdym. Szampany same się piły, ostrygi same wlewały do mordy. Szał ciał i zmysłów. Kobiety, starcy, dzieci, istoty z innych cywilizacji, odnalezione po latach rodzeństwa, zamienione w szpitalu bliźnięta – całymi dniami w łóżkach.
Zmysłowość Royów jest dalece bardziej powściągliwa, stonowana, wyciszona. Może nasycona, a może przesycona; dość, że w żaden sposób nie determinuje ich działań. Determinuje je walka o władzę, dominację, miejsce w hierarchii. Główna rozgrywka toczy się właściwie między czterema osobami. Logan Roy, król, hegemon, ojciec, tyran, bóg – myśli o scedowaniu swojego gigantycznego przedsiębiorstwa medialnego Waystar na któreś z dzieci. Myśli czy nie myśli – pozwala im przed sobą o to walczyć. Ma ich czworo, ale tylko trójka z nich: Kendall, Roman i Siobhan spełnia tu standardy intelektu, sprytu i cynizmu. Najstarszy Connor na pewno ma sporo tego ostatniego, ale niewiele więcej, by być graczem. Poza tym jest bardzo zajęty – a to bierze się za produkcję zakwasu, a to kupuje winnice, a to ubiega o fotel prezydenta USA. Inteligencją i przebiegłością nie dorasta do pięt pajacującemu, zdeprawowanemu Romanowi (Kieran Culkin). Ten superinteligentny hitlerek udatnie odgrywa rolę rodzinnego błazna, choć ciągłe trollowanie rzeczywistości wydaje się też jego zgubą. O dominację w rodzinnym przedsiębiorstwie (lub przedsiębiorczej rodzinie) rywalizuje z nim przemotywowany, zbuntowany, ale bezustannie rozsypujący się psychicznie Kendall. To on w końcu próbuje się wyemancypować i zwrócić przeciwko gromowładnemu ojcu (z okrutnie zmiennym powodzeniem). Mało wyględnym, niskorosłym braciom depcze po piętach duża, piękna siostra Siobhan, która wygląda, jakby całe dzieciństwo wyjadała wszystko ze wspólnej miski, a oni żywili się tym, co jej wypadło. Choć wydaje się najrozsądniejsza i najprzytomniejsza, a nawet od czasu do czasu powołuje się na feminizm i lewicowe ideały, najczęściej i tak musi zamknąć dziób pod pogardliwym spojrzeniem ojca. I choć chwilami wydaje nam się, że śledzimy losy spółki Waystar: wzrosty i spadki, fuzje i dyfuzje, tąpnięcia polityczne i spiski udziałowców, to prawdziwym silnikiem serialu jest właśnie skomplikowana, dynamiczna, wiecznie procesująca się sieć rodzinnych relacji: rywalizacja dzieci o względy bezwzględnego ojca. Diady, triady, sojusze i noże pokątnie wbijane w plecy.
Ale sporo wydarza się też na drugim planie. Po Olimpie szwendają się różni nędznicy, zwyklaki, plebejusze. Bezustannie doskonalą oni swoje samorobne mechanizmy, by nie wypaść z gry: kluczą, mataczą, kombinują, upadlają się, wdzięczą, wiją, próbują nawzajem pożerać, by uniknąć bycia pożartymi. Mąż Siobhan, Tom. Perfidny, ale w swojej perfidii melancholijny. Nieszczęsna partnerka Connora, call-girl, która zdecydowała się porzucić prostytucję dla niego, a raczej obiecanej jej przez niego kariery dramatopisarskiej. Wreszcie – genialnie napisany i zagrany Greg, dopuszczony do pracy w firmie ubogi kuzyn, który pnie się po szczeblach kariery metodą „na debila”, wplątując się w skomplikowane mechanizmy i intrygi jak w szprychy. Można by nazwać go bożym głupkiem, jednak jest on zdecydowanie nieboży; tak głupi, że aż zły. Ma kilka bardzo ludzkich momentów – gdy w siedzibie firmy upycha darmowe ciastka w torebce na psią kupę, gdy podczas integracyjnego rejsu jachtem obawia się założenia sandałów i ujawnienia grzybicy. Słowem – jest człowiekiem wśród nadludzi. Poraża głupotą, ale wnosi do klimatyzowanych pomieszczeń wysokościowców ciepły ludzki smrodek. Ci niezręczni, pokraczni pariasi ulegają namiętnościom i słabościom ciała. Prostytutka, przegryw i zdominowany przez żonę mąż, który w obliczu groźby więzienia otwiera wino za winem, wino za winem, próbując na zapas akumulować perfekcję smaku, zaś nocami w dinerach opycha się frytami, jakoby przyzwyczajając kubki smakowe do złego jedzenia. Na szczytach natomiast cielesność zdaje się nie istnieć. Rozgrywa się w zaskakujący sposób – w słowach.
W ogóle serial jest niesamowicie oralny. To nowatorskie, ale i bardzo tradycyjne, teatralne. Właściwie w jakimś sensie mógłby być słuchowiskiem! To bezustanna gadanina: w niej dochodzi do najbardziej bezlitosnych przemocy, pogardy, nienawiści; wybrzmiewają bezustanne przekroczenia, wyrachowanie, dwulicowość bohaterów i ich wyśrubowany cynizm. Dialogi są niesamowicie literackie, naszpikowane metaforami i samorobnymi frazeologizmami, neologizmami, nowotworami językowymi. Kumulują się w nich jadowite dowcipy wielu bardzo dowcipnych osób – scenarzyści powinni zostać objęci ustawą o bestiach. Wiele z nich dotyczy seksu – choć właściwie nie przydarza się on bohaterom, całe obrazowanie czerpie z zasobu czynności i motywów seksualnych. Często w ujęciu wulgarnym, obelżywym, po bandzie. Seks występuje tu jako „dymanie”, funkcja władzy, zjawisko hierarchotwórcze, narzędzie dominacji i upokorzenia (jak w scenie, gdy Roman i Siobhan przekomarzają się na temat seksu oralnego z ojcem, a nawet pozorują go!). Czasami tylko żal, że za spiętrzeniami wulgarnych błyskotliwości trudno nadążyć językiem i wyobraźnią. Mam poczucie, że tłumacze też nie nadążają. Raz za razem sypią się z ekranu stylistyczne i logiczne zakalce; wyobrażam sobie, że tłumaczenie tak ambitnego literacko scenariusza wymaga po prostu tyle czasu i namysłu co tłumaczenie literatury. Przełożony w pośpiechu, czasami wprawia widza w osłupienie i dezorientację w fabule.
Na nihilistyczny magnetyzm „Sukcesji” składa się wiele rzeczy. Jest to wybitny pop, wielopłaszczyznowy, wielokrotnie złożony, miażdżący standardy politycznej poprawności, błyskotliwy, zły. Rozmawiając o nim z różnymi osobami, usłyszałam zaskakująco odmienne i sprzeczne interpretacje. Wiem, że są fani rozrysowujący siatkę interesów Waystar, osoby interpretujące serial feministycznie, jako historię zwyciężającej świat przemocowych mężczyzn Siobhan, a także małolaty kochające się w naziście Romanie. Ja myślę, że to opowieść, w której ciągła walka dobra ze złem została zamieniona na walkę zła ze złem. Nikt tu nigdy nie mówi o miłości, nikt nie jest dobry ani wrażliwy, a wszystkie istniejące wartości są wulgarnie wyśmiewane, ekstatycznie deptane, gra się nimi w golfa i pozoruje z nimi stosunki seksualne. Dlaczego, mimo obrzydzenia, chcemy na to patrzeć? Do czego potrzebujemy tych feerii cynizmu i pogardy, dlaczego o nich śnimy? Jeśli „Dynastia” pozwalała nam marzyć o nieskończonych pieniądzach i luksusach, o czym marzymy zbiorowo, oglądając „Sukcesję”? Nie wiem. O niczym dobrym. Ale czuję tu jakąś siłę przeciwstawną do ciągle zaostrzającej się politycznej poprawności, cenzury, dewocji moralnej. Gdy w rzeczywistości pilnujesz się, by mówić „osoba w kryzysie bezdomności” zamiast „menel”, a tu nagle Kendall podczas wieczoru kawalerskiego płaci bezdomnemu, by wytatuował sobie na twarzy jego imię, przeżywasz brudne katharsis.
Oczyszczenie przez zanieczyszczenie.