Jeszcze 4 minuty czytania

Dorota Masłowska

MOJE ŻYCIE Z MORZEM (2)

Dorota Masłowska

Dorota Masłowska

My nieszczęsne bidusy, zwyrodniałe dzieci biegnące za igraszką, plastikowym latawcem, stare niepocieszone, wiecznie głodne głuptasy. Czy zdążymy jeszcze być inni przed końcem? Choćby tylko na chwilę

Ach, bałtyckie lenory. Białe paski, pachnące po deszczu ozonem. Wielkie nieba i puszyste, polegujące na horyzoncie potwory chmur. Kipiące bite śmietany, kłęby firan. Składające się i rozkładające origami. Zachodzące słońce wieczorami zalewające je żarem, dzikim różem, czerwienią, aż po biskupie burgundy i jeżynowe fiolety.

Wszystko wyglądające tu tak bardzo, tak mocno, jakby to był najnowszy model iPhone’a, a nie moje nieco żałosne, otrzymane w gratisie oczy. Defaultowe, na wyposażeniu tego całego, niezbyt dużego, ale też nieprzesadnie małego ciała, które przyciągnęłam tu właśnie i rozłożyłam se na piasku. Narządy opadają na dno jam, kości i mięśnie moszczą sobie na miękkiej powierzchni planety.

W zestawie są też takie sobie średniej klasy uszy. Zbierają dźwięk świerszczy z wydmy, hipnotyczne, senne pluski wody i dalekie ludzkie rozmowy (tata! taaaata!; No, kocha pani! Kocha pani! Kocha pani pieska najbardziej na świecie). Zoomuję sobie, jak chcę, raz na to, raz na to. Cienkie odległe serpentyny perfum i papierosów rozprężają się w powietrzu.

Przede mną niewzruszona tafla wody, na której jak dziwne oczate piłki unoszą się głowy zanurzonych starców. Spod przymkniętych powiek widzę ich ciała piękne, archaiczne, słoniowate, z koralami niebieskich żylaków na przeschniętych udach. Jak białe skórzaste rzeźby wynurzają się z fal. 

Co innego kochankowie. Ci zawsze naolejowani, błyszczący, cycaci, obli. Przypieczeni, magnetyczni, pełni przyssawek, ust, sutków. Manewry kochanków. Samce skłonne do kontrolnego podtapiania, samice do chichotu i piszczenia (Damiaaaan nooo!). Smukli adolescenci, niewyżyci, biegający z wybałuszonymi oczami wte i wewte, rozchełstani i obsesyjni jak szczeniaki. Dzieci uprawiające na brzegu deweloperkę, w pocie czoła wznoszące strzeżone osiedla, centra handlowe z piasku.

Ogólnie wielkie stocki ciał. Ciała piękne, regularne, wstępnie przed sezonem podphotoshopowane na siłowniach, na tyle prawidłowe, by reklamować odzież, napoje i sprzęty. Ale i ciała zwykłe, użytkowe, wystarczające same sobie do chodzenia i leżenia. Reklamowanych przez nie produktów nikt by nie kupił, nie chcąc ryzykować ściągnięcia na siebie klątwy takiej zwykłości. Ciała przeciętne, ani takie, ani śmakie, beztroskie. Ale i ciała nieforemne, nadmierne, z trudem targające same siebie. Ciała żywe, ruchliwe, skoczne. Albo melancholijne, ospałe, stateczne, leżące pokotem z kapeluszami zamiast głów.

Inaczej jest, gdy są fale. Wykonując gest „hold my beer”, ciała ruszają ku morzu zmagać się z jego tysięcznymi wszędobylskimi mackami. Nieznoszące sprzeciwu bałwany targają nimi jak kukiełkami, przewracają, wciągają, zasysają, policzkują. Ciała dobrowolnie wojują w nawałnicach, parskają, nurkują, skaczą, gdaczą, charczą, krzyczą. Jest w tym coś urzekającego, oszałamiającego. Namiętność, szał i bezsens; bezradność, maleńkość. Szczenięce odurzenie dorosłego człowieka nagle zrzekającego się swych elementarnych atrybutów, poddającego na chwilę swą przyczepność i decyzyjność, zwrotność, godność. Demolka, oszalała woda porywa kostiumy i maski. Tu wypadnie cycek, tam jajko. Tyle szarpaniny, tyle pracy z tymi falami. Nie ma kiedy zastanowić się, jak to wygląda, poszukać odpowiedniego kadru. Nikt się o tej chwili nigdy nie dowie, nikt jej nie polubi. Zero lajków. Tylko samo odarte z wyglądania biologiczne istnienie, na chwilę zagęszczone do niemożliwości, do śmiechu i wrzasku. Tylko perlaże, spiętrzenia, zgazowania, szajby tej metalowej wody. Pieńcie się, szalejcie się, fale; opowiadaj, morze, moje umierające morze…. 

…jak jedziemy z mamą do Niemiec busem, gdzie mamy dołączyć do taty na statku. Na szybie rozbity jest wróbel. No średnio. Mam chyba osiem lat i nowy półdresik w paski i fryzurę na pieczarkę; co na to Anna Wintour – nie wiem, mnie się zajebiście podoba; wszyscy myślą, że jestem chłopcem, z czego jestem dziwnie zadowolona. Mam też książkę „600 dowcipów polskich”. Wcześniej bidowałam na „Uśmiechu Numeru”, ale tam, wiadomo, paździerz ściele się gęsto, „Jasiu, czemu nie odrobiłeś lekcji?” – pyta na każdej stronie Iksiński, kogo to śmieszy, może Ciotkę Klotkę i Krzysia ze Stumilowego Lasu. „600 dowcipów polskich” to nagły niespodziewany upgrade. Dorobione na lewo kluczyki do nowego dla mnie świata półlitrówek rozbitych na asfalcie („dlaczego masz czarny język?” – pytają Kowalskiego), Murzynów, Żydów, głupich pazerno-niewiernych kobiet i innych najznamienitszych figur polskiej nerwicy, a poprzez nerwicę i satyry. Z książką się nie rozstaję. Każdą stronę znam na pamięć. Dziś widzę siebie jako postać z horroru pt. „Dziecko opowiadające dowcipy. Krwawa rozgrywka”. Lecz dzięki temu w swoim mniemaniu jestem trochę chłopcem i jestem trochę dorosła. Dwie niepodważalne supremacje. Na morzu bardzo przydatne, wręcz kluczowe.

Rzeczywistość statku towarowego Polskich Linii Oceanicznych, którym wypływamy z Hamburga, to świat mężczyzn. Świat bez dzieci i kobiet. Na zastępstwie – gołe baby przyklejone taśmą izolacyjną do forniru. Świat bez różu, bez kolorów, bez poduś, bez misiaczków, bez słodyczy. Wszyscy mówią o jakimś Jasiu Wędrowniczku, ale szybko okazuje się, że to nie żaden niesforny chłopiec, a tylko obrzydliwie niesłodkie, nietruskawkowe whisky z kantyny, nie da się w ogóle „zanurzyć języczka”! Wszędzie ten obłupany fornir i brązowe pod kolor karaluchy. Nie ma na czym oka zawiesić. Na szczęście jest ping-pong, od rana do wieczora gramy z bratem w ping-ponga. Tata w Wietnamie zakupił też wieżę Otake i karton zupek chińskich (nowość!). Nie powiem, żeby mi smakowały, ale kilka razy dziennie sprawdzam, czy nic się w tej kwestii nie zmieniło. Nie, ale dzięki temu zawsze mam czym wymiotować. Wśród zniewalających unoszeń i mdlących opadań łajby raz po raz wyskakują mi z ust niestrawione, sprężynujące, kędzierzawe czupryny makaronu. 

Oh, solitude. Szary statek o wymownej nazwie „Konin” tautologicznie sunie przez bezkresną szarość ku Szwecji. Widzę jeszcze dziś ten bulaj, a za nim nieskończony metal, ciemną lawę, przelewającą się z pustego w próżne błyszczącą nicość, prawie bez nieba. Większe fale składające się z mniejszych, zaś mniejsze fale z dużej ilości maleńkich podfal, które składają się z tysięcy mikrofali i drgnień. Mikrofalują i kołują od rana do wieczora.

Może płyniemy kilka dni lub tydzień, jednak moje wspomnienia mówią o miesiącu, dwóch, trzech. W koi, w państwowej, spranej do przeźroczystości pościeli, gryzie mnie pozbawiona tematu tęsknota, dziwna bezprzedmiotowa melancholia, ból nieskończoności. Pulsowania bałtyckich pustek zlewają się z muzyką Jean-Michel Jarre’a, tym cudownym kosmoso-polo. Już nie pamiętam, czy było to pirackie „Oxygene” czy „Equinox”, jedno jest pewne: z Otake non stop sypią się podniosłe kaskady syntetycznych pianin, leją czarne przestrzenie. W nich tęskne ławice elektroplumknięć. Górnolotne salwy laserów, kosmiczne patosy. Planety szaleją i się nie śmieją. Wreszcie któregoś popołudnia pojawia się słońce.

Z ciemności wpływamy niespodziewanie w świetlistą szwedzką cieśninę. Widzę w pamięci skały, białe wille wśród szmaragdowych drzew, baseny, leżaki, pnące się kwiaty, totalne bogactwo. Serce dziecku pęka z piękna. Końmi trzeba mnie odciągać, oślepioną tym dobrobytem, kolorami, urokiem życia… Dopiero mama musi zabrać mnie z powrotem do kabiny, obłożyć mi oczy popękanym skajem i fornirem, zimnym salcesonem, by zbić gorączkę nadmiernego piękna… Po wielu miesiącach naszej podróży trwającej prawdopodobnie około kilkunastu dni statek Konin dopływa do Gdyni. Widzę nas w porcie, jak idziemy z mamą za ręce, wśród deszczu i rdzy, żelastwa, dźwigów, krzyczących mew. 

Ich córki, wnuczki, prawnuczki krzyczą dziś do mnie znad tafli rozdzierająco, płaczliwie, niespokojnie. Trwa to przerażająco piękne lato. Tak się odstawiło, odpimpowało na koniec. Każdego dnia wielkie słońce. Każdego dnia zanurzam się w morzu, dziwnie seledynowym, czystym i ciepłym jak we śnie. Patrzę na biel plaż, na las, dzień po dniu gęściej usiany papierem toaletowym i pieluchami, na camperowców schodzących z wydmy po kupie, z łopatą. Na naszą kompletną bezradność wobec samych siebie, nadmiernie rozmnożonych, prątkujących śmieciami i syfem, niewiedzących już, co ze sobą zrobić, smażących kiełbasy, dmuchających materace, jeżdżących quadami, latających na paralotniach. 

Autotragedia ludzkości najdobitniej wybrzmiewa jednak nie tu, lecz w nadmorskich miejscowościach. Kto był, ten wie, że jest ciężko, bardzo ciężko. Jadę do Karwi. Choć dobrze wiem, że z moich dziecięcych snów nie został kamień na kamieniu (a jedynie kostka Bauma na kostce Bauma, styropian na styropianie; gazobeton na gazobetonie, zwertykulowany trawnik przy zwertykulowanym trawniku, trampolina przy trampolinie, tuja przy tui). Wiem, że XXI wiek zastał Karwię drewnianą, a zostawił gruntownie wypolbrukowaną, wyroundupowaną, porządnie oddrzewioną i zfotowoltaizowaną. Mimo to tutejsza nowoczesność, choć krzykliwa, wydaje się tak bardzo pobieżna, deklaratywna. Ostatnie 30 lat mogło zmienić materiały, style i technologie budowlane, czai się za nimi jednak wciąż ten sam oldskulowo obrotny praktyczny duch. Te same ideały, niezmienne wartości takie jak: przedsiębiorczość, pośpiech, więzy krwi, frytura, szwagier, ekogroszek.

Wszystko się tu zmieniło, choć i jakby nie zmieniło się nic, jak to wyjaśnić? Latem cieszą ludzi proste rzeczy. Polska wakacyjna wieczność składa się, jak uczta wigilijna, ze specyficznych, niekwestionowalnych elementów:
– ziemniak na patyku w kształcie spirali,
– doczepy i warkoczyki w kolorach fluorescencyjnych,
– koszulki ze śmiesznymi napisami (teściowa; brzuch od piwa niż garb od roboty; ależ ze mnie diablica),
– magnesiki (Agnieszka – pracowita, bystra, uczuciowa; Andżelika – schludna, spostrzegawcza, romantyczna; Beata – praktyczna, rzeczowa, uczciwa; Celina – mądra, ładna, wyrozumiała; Daria – fantastyczna, życzliwa, zgodna, Edyta – poważna, łagodna, utalentowana),
– I like Coffee. Home sweet home.
– dorsz atlantycki prosto z kutra na wagę (Tu ciekawy wątek loterii cenowej, polskiego wakacyjnego hazardu pod hasłem „paragony grozy”. Nigdy nie wiadomo, czy porcja karguleny będzie kosztować 10 czy 100 zł. Ryzyko, emocje, życie na krawędzi),
– kebab (białko! masa),
– surówka (warzywa, witaminy, zdrowie),
– militaria i odzież codzienna z wilkami,
– tania książka (ich cena: 79,99, nasza cena 5,99),
– lody rzemieślnicze,
– zapiekanki XXL 60 cm (zapiekanka klasyczna: ser, pieczarki; zapiekanka grecka: ogórek, feta; zapiekanka włoska: pomidor, mozzarella; zapiekanka tajska (nowość!): mleczko kokosowe, limonka; mięsny jeż: kurczak, szynka, salami; zapiekanka Spongeboba: serek, filecik, nutella, fryteczki),
– portrety ołówkowe,
– opcjonalia: oscypki i galanteria zakopiańska, henna, samobieżne wisiory do wnętrz,
– VR – nowość! wystąp jako bohater we własnym filmie!!! (Dziwna scena: dziewczynka w headsecie, cała czerwona, rękami przytrzymuje sobie usta, by nie zwymiotować. Matka trochę zdezorientowana: ratować czy nagrywać? Nagrywać, zawsze nagrywać),
– drewniane minipiszczałki staroazteckie.

Nigdy nie wiem, która z okolicznych nadmorskich miejscowości wygrywa konkurs superbrzydoty. Każda ma swoje atuty i asy w rękawie, ostatecznie jednak zdaje się, że idą łeb w łeb, kształtowane przez tę samą dwubiegunówkę: furia i oblężenie sezonu wakacyjnego, po którym następuje depresja całej reszty roku. Jastrzębia Góra, Władysławowo, Dębki, Karwia. Wszystkie trawi nowotwór estetyczny z przerzutami. To nieogarnialne, nieokiełznane, oczopląsowe miniświaty, trochę centra chińskie, trochę kasyna, ostatecznie jednak najbliżej im strukturą i dynamiką do jarmarku. Wydaje się, że wakacyjna radość ma spełnić się tu poprzez oszołomienie, chaos, nadmiar, kakofonię bidnych atrakcji.

Słabość do wesołych, fluorescencyjnych kolorów i cukrów prostych doskonale zrozumiała w latach 90. nigdy nie minęła, zupełnie jak „Lato” Formacji Nieżywych Schabuff. Fascynuje wtórna niedojrzałość tego świata, jakieś zatrzymanie w rozwoju, niewydarzenie. Elewacje koloru Troskliwych Misiów, śmiejżelków. Infantylne szyldy, reklamy, banery, bilbordy. Stworki, misiaczki, wesołe kuchciki, uśmieszki :) dinusie. Budy, dobudówki, wielkie namioty z klepiskiem, handlujące kubkami bez den, książkami bez stron, klapkami bez podeszew. 

Ludzie w ubraniach z kolorowej bawełny z dużymi napisami („revolution”, „summer time”, „sun”, „contemporary fashion”). Pastelowe włosy, poparzone plecy, mocno wygrawerowane w twarzy brwi, rzęsy z norek, irokezy, niedrogo wypełnione usta pochłaniające gofra z frużeliną. Seniorzy w neonowych infantylnych ciuchach jak dziwne stare dzieci. Wszędzie jakieś bzdury, błyskotki, breloczki, kiście badziewia zwisające ze standów, szpetne figury stolemów i rybaków. 

Orgia śmieci. Wspólne rodzinne jedzenie śmieci i kupowanie śmieci. Ostatecznie sprawia to wrażenie, jakby zatrzymani w czasie Polacy przywozili tu swoje młode, by nimi jeść gofry z tęczową posypką, nimi opychać się frytkami, by nimi oglądać woskowe figury aż do pęknięcia oczu. Międzypokoleniowa sztafeta brzydoty kształci ciągle nowych, ciągle bardziej bezlitosnych zawodników.  

W Karwi zaaranżowano aż dwa rynki. Jeden, przy plaży, to przykry unijny miniplacyk przed toaletą publiczną. To bezdrzewne, ekstremalnie nasłonecznione przedszalecie zdobi fontanna kula ziemska. Spragnieni wspólnoty wczasowicze gromadzą się tam, by tłoczyć się, napierać na siebie, zmagać się o należny sobie zagwarantowany przydział miejsca. Równie przeludniony i bez krzty cienia ryneczek przy wjeździe służy celom bardziej kulturalnym. Występuje tam Cristofer Cordova from Ecuador. To natywny Amerykanin o pysznych kruczoczarnych włosach sięgających za pośladki, wygrywający evergreeny tęsknoty i melancholii na syrindze omotanej w strategicznych miejscach barwną muliną. Za sobą, w swoim kramiku muzycznym, ma cały arsenał piszczał, fletni Pana, harmonii, skrzypiec i gitar, które wirtuozersko zmienia w trakcie koncertu, przerzucając ciężką lawinę włosów z ramienia na ramię. Bywa również, że Ekwadorczyk podśpiewuje, jednak w tak przemyślnej odległości od mikrofonu, że nie sposób wyczuć, jaki to język. Wierzchy słów są jakby zdjęte, a pozostawiony jest ich powidok, wrażenie artykulacji, żelipapą. Tak jakby była to muzyka już wstępnie wysłuchana, wyrozumiana ze wszystkich treści. Zostaje samo łyko uczuciowej tęsknoty.

Wczasowicze patrzą w Cordovę w miłosnym zapatrzeniu, zawierzeniu. Bogobojnym zachwycie, większość zresztą przez ekrany, bo gospodarnie nagrywa występ smartfonami. Dzięki temu będą mogli zabrać go do domu. Złapany do telefonu Cristofer będzie śpiewał dla nich w dowolnym, wybranym momencie. Będą mieć go dla siebie na zawsze, w przeciwieństwie do łosi, którzy teraz marnują czas na słuchanie jego słowiczych treli, a wyjadą stąd z pustymi rękami. Nagrywając, cały czas mają więcej. Zyskują, zarabiają, podczas gdy tamci – stojąc jak pały – ciągle tylko są do tyłu, ciągle tracą. Ludziom jednak ogólnie bardzo podoba się egzotyczny multiinstrumentalista. Jego melancholijna, ale niepozbawiona rytmicznego podkładu muzyka pieści ich uszy, chwilę kręci się po mózgu i pędzi prosto do kończyn.

Patrzę, jak przez niewidzialne zasieki wstydu ręce rwą się do klaskania, nogi do przytupywania, ramiona zaczynają się bujać. Jest w tym coś mimowolnego, pierwotnego, odzywającego się z głębi ciał. Przy co skoczniejszym utworze matki oblepione gronami dzieci zaczynają rytmicznie podrzucać je na biodrze: hopsa! hopsa! hopsasasa!

Bobasy, nieznające jeszcze społecznej krępacji, hopsają jak szalone, ciekną im po brodach oranżowe strugi gerberków. Małych chłopców roznosi wyimaginowane techno. Babcie pstrykają palcami i z uzdrowiskowym biglem kręcą biodrem. Twarze się śmieją, rozbawione, urzeczone, ciekawskie. Choć mężczyźni raczej powściągliwie. Większe poczucie własnej powagi. Z dystansem sączą piwko, spoglądając zazdrośnie, niechętnie na Cordovę. Jak facet, to na co takie włosy, co on, baba? Grać może umie, ale już ten podkład to nie on gra, a jedynie ma puszczone z tableta, tak to każdy se może. I na tę okazję jednak Cristofer jest przygotowany – dobrze znając ludzką naturę i spontaniczną zazdrość o swoje supermoce, oferuje w sprzedaży minifletnie Pana do użytku półprofesjonalnego („może zagramy a capella?” – proponuje synkowi lekko podpity ojciec, gdy tak wracają z koncertu ze swoimi świeżo nabytymi instrumentami, wydając z nich testowe, ośle pojękiwania; przez tę chwilę cieszę się, że nie jestem ich krewną i nie muszę spędzać z nimi czasu, nim będzie wiadomo NA PEWNO, że na piszczałce nie da się grać).

Baner z reklamą Cordovy i jego kodem QR łopocze, włosy lśnią w słońcu, smukłe palce mkną po instrumencie, usta składają się czule jak do pocałunku, wydmuchując z fletni piękny niski skowyt muszli, a może żałosną skargę wiatru? Serce rozdziera nagły ból, straszny żal. My nieszczęsne bidusy, zwyrodniałe dzieci biegnące za igraszką, plastikowym latawcem, stare niepocieszone, wiecznie głodne głuptasy. Czy zdążymy jeszcze być inni przed końcem? Choćby tylko na chwilę.