Jeszcze 3 minuty czytania

Dorota Masłowska

PRALNIE CZASU

Dorota Masłowska

Dorota Masłowska

Definiowałabym „patofilm” jako twór filmopodobny z cynicznie obniżoną jakością artystyczną. Wszystkie jego części składowe dążą nie ku najwyższej, lecz ku najniższej możliwej wytrzymywalnej jakości

Pamiętacie, jak pojechaliśmy jesienią w Bieszczady, a gdy koczowaliśmy w swojej kwaterze, akurat w telewizji leciało „365 dni”? Film ten dogłębnie wtedy mnie frustrował, przypominając boleśnie o tym, czego w tamtym momencie życia nie posiadałam: czystej pościeli, wystarczająco wysokiej temperatury, rozbudowanej klatki piersiowej, ale i: zagryzionych warg, markowych okularów przeciwsłonecznych ani nawet słońca, nie miałam też porwania, Sycylii, zamku itp. Tamci szaleją na wyspie, ja zaś wegetuję na zapadniętym tapczanie, patrząc na seledynową wyspę w aneksie kuchennym. Zamiast zamku jest na niej złoty pałąk, owinięty zakurzoną sztuczną winoroślą; trzyma on coś w rodzaju samorobnego daszku z zepsutymi halogenami, z których sterczą rozczochrane wiechcie kabli.

W jakiś sposób były więc te światy całkowicie rozłączne, ale coś też miały ze sobą dziwnie wspólnego. Przeciwstawne, ale i zarazem komplementarne, dopiero dzięki sobie zyskały pełnię wysycenia. Tam marmur, tu pęknięty plastik z niemisternym jego rysunkiem. Tu zasłonki wydyma wicher i śmierdzą stare koce – tam zaś zalany słońcem świat, w którym jeśli czymś śmierdzi, to tylko ściemą, ale to jest śliczny, piękny smród, bo jedyną życiową sromotą człowieka jest spółkowanie, zakupy i jazda samochodem bez dachu w zwolnionym tempie. Wszystko inne względem tych trzech rzeczy jest jak dialogi w filmie porno – ostentacyjnie pretekstowe. Już wtedy wydał mi się ten obraz jakimś niechemicznym trankwilizatorem, xanaxem w podaniu dooczno-dousznym.

Ledwie jednak o tym wszystkim zdołałam z grubsza zapomnieć, pojawiła się druga część, „365 dni. Ten dzień”, a podobno tworząc drugą, twórcy machnęli od razu trzecią. Lęgną się krzywe potwory w bezbolesnych, łatwych, mnogich porodach, pieniądze do kies sypią się drzwiami i oknami, a ja na marginesie tej czczej profuzji chciałam zanotować parę uwag i intuicji.

Szczerze mówiąc, chciałam zrobić coś więcej: ogłosić narodziny nowego gatunku rozrywki. Pojawił się nagle, platformy streamingowe spłodziły go między sobą, jak to bywa, mimochodem, w nienawistnym zwarciu, zmaganiu, walce. Coraz liczniejsze, w zaostrzającej się konkurencji, toczą o oszołomionego, przytłoczonego obfitością widza wojnę. Jej jednostką jest oglądalność, a właściwie klikalność – samo włączenie serialu/filmu liczy się jako „obejrzenie”, tych kliknięć „365 dni. Ten dzień” ma w tej chwili zapewne około miliarda. Przy miliardzie widzów brutalna krytyka, z którą obraz się mierzy, nie może być dla twórców i producentów szczególnie bolesna.

No właśnie – dzieje się tu coś nowego i dziwnego, coś, co nie mieści się nawet w standardowych modelach zdania wielokrotnie złożonego: film jest upadlająco okropny, oglądają go jednak miliony ludzi, jednak lwia część z nich po to jedynie, by wyrazić swoją pogardę i niesmak, jednak przez to jego popularność i sukces tylko rośnie, tylko rośnie, tylko rośnie. Twór koślawy, bezwartościowy, artystycznie i emocjonalnie pusty – generuje refleksji i treści znacznie więcej niż zainwestowano jej w jego produkcję. To szokująca dysproporcja – ilość komentarzy, recenzji, połajanek i omówień okropności „Tego dnia” – polskich i zagranicznych – nijak ma się do jego ostentacyjnej jałowości, niespełnienia, niegotowości. Ten zmasowany, ogólnoświatowy, nakręcający popularność hate-watching, w ramach którego każdy na własny sposób chce podeptany obraz od nowa osobiście zdeptać, też jest jałowy: bo mimowolnie powtarza już powtórzone, krytykuje skrytykowane.

Są wśród tych opinii krytyki stosunkowo pochlebne, wręcz jakoś entuzjastyczne („dało się obejrzeć przy przeziębieniu”, „oj tam oj tam, można zobaczyć dla odmóżdżenia”). Zdają się one mówić: nie bądźmy już tacy profesorzy Bartoszewscy, kto nie lubi odłożyć mózgu do półmiska po ciężkiej pracy. Są i miażdżące, prześcigające się w biczowaniu gniota; chwilami zdaje się jednak, że chodzi o pewną próżność biczujących, o kwestię „czy do twarzy mi z biczem?”, bo ciosy wpadają wciąż w te same miejsca, z tym samym plaśnięciem.

W skrócie: przydługi filmotwór przypomina niezborną serię reklam wszystkiego. Podkolorowany, zwolniony, wszystko jest w nim spocone i sexy, zbliża się do widza hipnotycznie jak orzeszki do sprężynującej smugi karmelu, a wytrysk czekolady do lśniącej warstwy masła orzechowego. Skóra, krople potu, napinające się mięśnie, zagryzane wargi to kiczowata, sprana do cienkości, ale i silnie neurostymulująca poetyka reklam batonów, piwa, kosmetyków, kondomów i klipów reggaetonowych. Te ruchome obrazy nie składają się w żadną historię – zostaje ona dosztukowana niskim kosztem poprzez tradycyjną opowieść ustną: „Wiesz, cieszę się, że jesteśmy przyjaciółkami. Przyjaźnimy się już tyle lat”, nie inaczej zarysowane zostają emocjonalne drogi bohaterów („Jesteś najsilniejszą kobietą, jaką znam!”). Ostatecznie więc sprawia wrażenie „365 dni” hybrydy: nieudolnego słuchowiska z towarzyszeniem nonsensownych, ale sugestywnych obrazów. Ktośtam cośtam gada, jadą wolno auta bez dachów, góry stoją w słońcu, mimika mężczyzn składa się i rozkłada jak makabryczne origami dominującej męskości, wszyscy ubrani w ciuchy Massimo Głupi. Bełkotliwość, zmysłowość, rozciąganie się czasu, bzdurność – to cechy snu, marzenia. Jednak te marzenia, pełne seksu, drogich aut i zakupów, zdają się wyświechtane do prześwitu, generyczne, wyliczone przez sztuczną nieinteligencję; to jakby marzenia systemu, niczyje i wszystkich zarazem.

Wreszcie aktorstwo – straszliwe, paradokumentalne, amatorskie. Sceny rodem ze szkolnych teatrów czy filmów offowych; tępe, antybłyskotliwe (choć stylizowane na cholernie cięte) dialogi, rozpisane w dużej części w turystycznym angielskim, który potęguje wstrząsający efekt sztuczności i absurdu. Można długo punktować wady czy jawne niedorzeczności, ruszanie przez Massimo do stosunku z lwim rykiem czy celowanie piłką golfową do pipy swej świeżo upieczonej żony. Można się pastwić nad każdą minutą, bo „Ten dzień” jest jawnie obraźliwy zarówno dla inteligencji osoby oglądającej, jak i samego gatunku filmowego w ogóle. Ale uwaga: jakby o to właśnie w nim chodzi!

To zdaje się esencją nowego genru rozrywki: PATOFILMU. Definiowałabym go jako twór filmopodobny z cynicznie obniżoną jakością artystyczną. Wszystkie jego części składowe: scenariusz, reżyseria, gra aktorska, montaż – dążą tu nie ku najwyższej, lecz ku najniższej możliwej wytrzymywalnej jakości. Długi, zmierzający donikąd patofilm posiada pozór historii, ale tak naprawdę jest bezkształtną plamą fabularną. Dialogi – jak np. w patofilmie „Pod wiatr” – kompilują słowa z poziomu A w najbardziej oczywistych możliwych zestawieniach. Decyzje obsadowe – umieszczają w głównych rolach nieumiejących grać, ale popularnych paraaktorów (jak choćby Michał Koterski w „Gierku”) – widz cieszy się za każdym razem, gdy okazuje się pod koniec sceny, że aktor zapamiętał mniej więcej swój tekst. Francuzów i Amerykanów grają polscy aktorzy – ich francuski i angielski będzie zawsze brzmiał swojsko źle, trochę jak po polsku. 

Wysiłki twórców nie są nakierowane – jak to zazwyczaj bywa w filmie naturalnym – na to, by był on oryginalny, jedyny w swoim rodzaju, ale by był jak najbardziej podobny do wszystkich innych, znajomy, jakby już gdzieś widziany. Ostatecznie po obejrzeniu kilku patofilmów ma się wrażenie, że to jakiś jeden wielki patofilm, te same konfiguracje aktorów, te same zdania, wszystko człapie gdzieś w kółko i generalnie nie chodzi tu o żadne oglądanie czegokolwiek. Jest to bowiem gatunek tak plastyczny, otwarty i egalitarny, że mogą cieszyć się nim nawet ludzie bardzo zmęczeni, śpiący, pijani, nieprzytomni, bez głów.

Tak, narażając się na reperkusje ze strony Towarzystwa Integracji Osób Bezgłowych, piszę to, bo tak właśnie jest. Ludzie bez głów oglądają filmy szyjami, rękami, nie potrzebują więc dzieł aż tak ambitnych, złożonych, skomplikowanych, fabularnych jak normalne filmy. Wymuszone historie, przekombinowana muzyka, niepotrzebne zmiany w charakterze bohatera, wiecznie mylone tropy, jakieś twisty – na siłę komplikują dzieło, czyniąc je do niczego niepodobnym i trudnym.

W patofilmach nie ma takich udziwnień. To widoki, screensavery, wizualizacje, „obrazy do leżenia przy”. Neurologiczne stymulacje, drzemki prowadzone. Ogromna ich popularność jest jednak żywym dowodem na to, że to wynalazek bardzo ludziom z jakiegoś powodu potrzebny. Gdy próbuję sobie odpowiedzieć: do czego?, przypomina mi się, że w jadowitych recenzjach powtarza się coraz częściej zużyta figura „obejrzeliśmy, byście nie musieli oglądać”, „szkoda waszego czasu”, „szkoda waszego życia”. Co nagle tak wszyscy dbają o ten czas? O czas swój, o czas nie swój. Tacy nagle oszczędni, skrupulatni, rozsądni. Oszczędzanie czasu to jedna z większych obsesji naszego świata. Narzędzia umożliwiające oszczędzanie – takie jak apka Lisek dowożąca zakupy do domu w pięć minut, taksówki zjawiające się pod drzwiami w zaledwie kilka minut, a nie, jak kiedyś, wieczność kwadransa, automatyzacja, optymalizacja, jedzenie instant, błyskawiczne kredyty, jednorazowe ciuchy za grosze – umożliwiają bezustanne przyspieszanie, kompresowanie, kondensowanie rutyn życia, przycinanie ich o kolejne parędziesiąt sekund.

Ostatecznie wieczorem lądujesz z całym portfelem tych groszy: uciułanych minut, czasem kwadransów. Przynosisz je do łóżka i przepierdalasz w kasynie Netflixa na oglądanie barwnych, poruszających się plam, całkiem podobnych do tych, które oglądałeś wczoraj, a jednocześnie kompletnie przecież innych – w końcu mają inne tytuły! „365 dni. Ten dzień” to skromna godzina pięćdziesiąt, ale już taki pierwszy z brzegu serial to 7, 8, 9 godzin, jeb! na stół, kto bogatemu zabroni? I ciągle nowości, wybierasz je z gąszczu innych nowości, wycinasz maczetą swoją indywidualną ścieżkę w tej nieprzebranej dżungli bzdur i przyznaj sam, nierzadko widziałeś je wcześniej niż wszyscy, dla ciebie to są już starości, na szczęście są już nowe, jeszcze nowsze nowości.

Wszystkie automatyzacje, skróty, przyspieszenia – mają ukryty koszt w postaci psucia jakości naszego życia. Odbierają wartość chodzeniu, mówieniu, jedzeniu, jeździe samochodem – dewaluują wszystko, z czego tak naprawdę to bycie człowiekiem się składa; robią z naszych dni wyścigi, biegi z obciążeniem i przeszkodami. Ten zaoszczędzony, wyżyłowany z każdej możliwej czynności czas to fuck-you-time, który do niczego się już nie nadaje. Z pomocą przychodzą Netflixy. To pralnie czasu, pralnie życia, gdzie to swoje nadmiarowe istnienie możesz spektakularnie przejebać. Z perspektywy cywilizacyjnej brzmi to jak autokrytyczny, autotematyczny odcinek „Black Mirror” – o platformach z tysiącami, milionami godzin badziewnych produkcji, przy których wieczorami wycieńczeni ludzie leżą w półkomie i tyją. Migające obrazki uwalniają ich na kilka godzin od namolnego, nieznośnego bzyczenia własnego istnienia.