Jeszcze 4 minuty czytania

Dorota Masłowska

MOJE ŻYCIE Z MORZEM (1)

Dorota Masłowska

Dorota Masłowska

To było totalne przenikanie: zanurzałam się i wynurzałam, tonęłam i ratowałam się, morze wlewało mi się do nosa i oczu, sikałam do morza i piłam morze

Według mojej najlepszej wiedzy moi przodkowie przybyli w okolice Gdyni na początku lat dwudziestych. Albowiem pierwsze wspomnienie babci to bycie pozostawioną na kocyku na plaży, podczas gdy wszyscy poszli zbierać runo leśne. Ówcześnie w wieku nienadającym się do zbierania niczego, babcia zapamiętała zamierzającą się na nią przerażającą połać wody, na widok której krzyczała rozpaczliwie: „BO IDZIE, BO IDZIE, BO IDZIE!”. Biedna dwuletnia babcia nie rozumiała, na czym polega morze. Zdanie „Bo idzie, bo idzie” nieraz objawia się w mojej głowie z wielką intensywnością i refrenicznym natręctwem, tak jakbym słyszała odzywające się ze skrętów DNA zawodzenie, wołanie, przestrogę tego mającego się okazać później moim przodkiem dziecięcia.

Coś niewątpliwie szło. Nim bobas osiągnął wiek rozrodczy, przydarzyło mu się wiele przykrości, a DNA zapętliło się miejscami w nierozwiązywalne supły. Młodość mojej babci była usłana różami bez kwiatów i liści, może nawet bez łodyg. Horror wojenny z biegiem lat erodował w jej pamięci, nabierając opływowych kształtów, pogodniejszych kolorów, a nawet motywów slapstickowych. Ciągle było w nim sporo spraw, powiedzmy sobie, mocno niepokojących, jednak nie sposób wszystkiego tak ciągle pamiętać. Stopniowo więzienie ewoluowało w komedię omyłek, a przymusowe roboty jawiły się jako najpiękniejszy czas osobistego prosperity. Koniec końców wszystko to układało się w rodzaj wiecznie opowiadającej się babcią baśni. Były tam elementy horroru, ale i wątki humorystyczne, survivalowe i kulinarne, duchy, objawienia, dobrzy Niemcy („my bułka piec też” – zachęcał ją do małżeństwa syn rumińskich piekarzy, jednak któż wychodzi za faceta, który nie odmienia?), Matki Boskie zsyłające bomby na gestapo i Cyganki, które wszystko przewidziały. Jakby jednak konsekwentnie rzeczy w pamięci nie traciły kolców i kantów, a bomby nie stawały się czymś, czym ogólnie można dociążać ogórki do kiszenia, ciało opowiadało to cokolwiek inaczej. Na zawsze urządzone od wewnątrz strachem, biedą i głodem, miało swoje fiksacje. Nie wybierało się nad żadne morze ani na żadne wakacje. To było zbyt bezproduktywne. Za źródło życiowej przyjemności i dobrostanu swojego i bliskich do końca uważało jedzenie, zwłaszcza mięso. Jechać po mięso, jechać nawet do Gdyni po lepsze mięso, szukać mięsa, znajdować mięso, porcjować mięso, wreszcie zaś przyrządzać i jeść je, i patrzeć, jak jedzą je bliscy, jak odżywia ich ciała, dostarczając im białka i tłuszczu, co tu dużo mówić: mięsa. Morze było to jakby antymięso; nie było w nim cienia sensu i treści. Nigdy tam z nami nie jeździła.

Od czasu do czasu nad morze jeździł z nami tata. Jednak bynajmniej nie dla przyjemności! Widzę go w długich spodniach, letnich butach męskich z ażurem albo modnych ówcześnie „bruslejkach”, schludnej koszuli z krótkim rękawem, jak siedzi na składanym krzesełku, ściskając tzw. saszetkę z dokumentami, czekając, aż te wszystkie kąpiele, zamki z piasku i jagodzianki się skończą. Gdy się już na to zanosiło, rozbierał się do kąpielówek i szedł popływać, tłumacząc to tym, że będzie musiał odnowić „kartę marynarza”. Czy czymś równie niekrotochwilnym. Kąpiel ta więc nie była dla przyjemności: to była kąpiel techniczna. Kąpał się on z obowiązku, kąpał się, by utrzymać uprawnienia zawodowe i zapewnić byt swej rodzinie. W ten sposób kąpiąc się, pracował. Kąpiąc się, harował, wypruwał sobie żyły. Ktoś się nie bawi, by bawić się mógł ktoś. Widzę jego coraz dalsze plecy, a potem małą głowę, sunącą skrupulatnie wśród fal. Czy kąpiel ta, niechętna, poważna, gospodarcza, była zwykłą szczerą ohydą do morza, którą jako marynarz, syn innego marynarza, przejawiał? Czy szczerym bojkotem bezsensownej radości na naszych oczach? To już nie ma znaczenia. Myślę dziś z bólem, że ojciec mój był osobą, której nie interesowały chwile o potencjale beztroski, dolce vita. Żenowały one go, nie wiedział, co z nimi robić, nie umiał, nie wiedział, nie było z tego kołaczy. Czuł się w obowiązku opędzać się od nich jak od os, by nie padł cień podejrzenia, że durnowato upaja się życiem, nic z tego konkretnego nie mając.

Głównie jeździła więc z nami mama. Wracała zmęczona z przychodni (sezon pokąsań, oparzeń, topienia się dzieci w szambach, a nade wszystko zatruć salmonellą!), zdejmowała fartuch i ciężko wzdychając, by nie było wątpliwości, że nie robi tego dla siebie, zakładała kwiecisty kostium. Pakowaliśmy koła ratunkowe i ręczniki do naszego poloneza koloru poloneza, koloru zachmurzonego cienko nieba; mknął on jak strzała, tzn. niezbyt szybka strzała, puszczona w dobrym kierunku, ale z nie aż tak wielką siłą i miejscami trochę pogięta czy skorodowana. Mijaliśmy czołg radziecki, pomnik zbrodni piaśnickiej, jak również tamtejsze groby masowe; nędznie ubranych, opalonych na ciemno ludzi ze wsi ze słoikami pełnymi jagód i kurek i powoli pędziliśmy szosą wśród pięknych drzew na północ. Pachniała mocno tapicerka, spaliny, wiatr i ten specyficzny mdły gumowy zapach Speedo. W radiu Blaupunkt Chris Rea, „Makarena” albo jakaś kaseta, może przepychamy się z bratem, on że Jean-Michel Jarre, a ja promuję moje ukochane Roxette, którego już miałam co najmniej dwie kasety Takt, zakupione w sklepie o niefortunnej nazwie Dom Dziecka. Na wysokości Lisewa szosa zaczynała się korkować, bo zaczynały się na niej pojawiać różne krowy i ciągniki, traktory, brony, wszelkie średniowieczne narzędzia tortur ciągnięte przez konie („No weź jedź już, facet!” – piekli się mama). Kiedyś w polonezie coś się spartoliło i musieliśmy zajechać do pobliskiego pegeeru. Pomagał nam tam stary Boryna ze spaloną słońcem skórzastą twarzą, w gumofilcach i wyszmelcowanej kapocie; pamiętam, że musieliśmy długo czekać, więc pokazał nam swoje świnie. Były to małe zwariowane świnki bobrujące w jakimś korycie, w budzie pełnej słomy, poetyckiego chiaroscuro w stylu Doroty Kędzierzawskiej i nielicującego z nim smrodu. Wydaje mi się, że ciągle widzę jego pradawną twarz jak obraz ze skóry, rozradowaną, że jego świnie zadały bobu miejskim dzieciom. Ostatecznie, mijając zatrzymaną na wieczność w latach 70. restaurację w Minkowicach i tamtejszy budynek policji, a potem przejazd kolejowy, stopniowo zbliżaliśmy się do Karwi.

Mama, przyznajmy, nigdy nie była tam przesadnie szczęśliwa. Robiła to dla swych młodych. Mimo że starała się pozostać incognito za pomocą słomianego kapelusza, zawsze skądś rozlegało się rozradowane, spontaniczne „Dzień dobry, pani doktór”. Nie mieści się człowiekowi w głowie, że teatr rzeczywistości obnaża po godzinach swe banalne kulisy: sędzia na balkonie, groźna wuefistka w meblowym, lekarz w kostiumie kąpielowym z „Tiną” w ręce. Sporadycznie też na plaży zjawiał się jak z innego wymiaru jakiś celebryta, aktor czy baba z reklamy Lenora. A zdawało się, że żyje w Lenorlandii, gdzie tylko pierze, płucze i wiesza całe dnie, i robi minetę pachnącym sweterkom! To było dopiero zdziwko, wojna światów! Na plaży słońce praży. Opadają gacie i maski. Mamy to znowu tak nie cieszyło. Leżała i wlepiała nos w „Tinę”, od czasu do czasu sprawdzając, czy młode nie toną, jednak tak, by też nie zamoczyć kolan. Nie miałam pojęcia, o co jej chodzi; dla mnie to był szał i orgazm dziecięcy. Nie wiem, czy zaznałam potem w życiu większego fizycznego dobrostanu niż przepaść na całe godziny w zimnym szarym morzu, a potem z fioletowymi ustami wycierać się ręcznikiem i jeść, dajmy na to, brzoskwinię. Nie wiem, czy zaznałam większego zanikania czasu, niż siedząc w falującym, oddalającym się powracającym „bo idzie, bo idzie, bo idzie”. To było totalne przenikanie: zanurzałam się i wynurzałam, tonęłam i ratowałam się, morze wlewało mi się do nosa i oczu, sikałam do morza i piłam morze. Głaskałam meduzy, które otaczały mnie, śmiejąc się i pragnąc się bawić, pytając, jak mam na imię. Potem rytualna dezawuacja przetłuszczonej paczki z jagodziankami… zawsze jakaś osa, zawsze to bzyczenie, lepkie od lukru palce i czarna morda. A potem wieczorem w domu otwarty balkon, głos Janusza Szydłowskiego z telewizora („pieprzony czarnuch! obym kochał się z jego matką!”), skóra za ciasna od poparzenia słonecznego. Opadający nad ogródkami działkowymi upał. W kompletnym fizycznym odurzeniu, wycieńczeniu, chwilę przed blackoutem, ciągle słyszałam jeszcze ten szum. Tak jak muszle przechowują w sobie odgłos morza, tak i muszle moich uszu długo jeszcze pozostawały napełnione tym dźwiękiem, być może, jeśli odkręcić je i położyć na meblościance, na tej półce, gdzie kryształy, jeszcze wiele lat będzie w nich słychać „bo idzie, bo idzie, bo idzie”.

Wchodząc dziś do morza, wchodzę do siebie. Jestem wtedy mną i jestem też tamtą mną; jest teraz i zawsze. Bałtyk wygląda każdego dnia inaczej, zależnie od wiatru, chmur i nieba. Przybiera różne odcienie. Landrynkowe błękity, lazury, turkusy aż po szary; wtedy robi wrażenie omywającego ciało płynnego lustra, metalu. Wygląda w tym roku tak czysto, idyllicznie. Po horyzoncie sunie żaglówka czy katamaran, czy kuter. Umierające morze ma swoją niewinną urodę, swoje pocztówkowe połyski, kokieterie. Od czasu do czasu wykrzaczy się może coś lekko niepokojącego. Girlandy sinic, kożuch żółtej lepkiej piany, tysiące martwych meduz na brzegu albo, jak parę lat temu, wielkie bryły białej parafiny, która wyciekła z jakiegoś statku. Czeka się, aż to jakoś minie, woda się przeczyści, przepłucze. Sama się sobą umyje, przestanie śmierdzieć i dzieci znowu będą mogły się kąpać i jeść jagodzianki. Mierzy się to ciągle miarą „na oko”. Na przymknięte oko. Wręcz na mocno zamknięte. Trucizny, oleje, nawozy z pól i leżące na dnie w jakiejś nieobliczalnej ilości chemikalia z drugiej wojny światowej nie są wtedy aż tak bardzo widoczne. Nad umierającym morzem ludzie domagają się niezmąconej radości.

Wzruszają mnie te rodziny gramolące się codziennie na plażę. To ściąganie ciuchów 4F, wyłaniające się spod pasiastych polo ciała, ciała biurowe, antywysportowane, bezbronnie białe, delikatne jak pierś z kurczaka. Dwie staruszki z pieskiem wystrzyżonym jak żywy krzew rozwiązują w cieniu krzyżówki. Gdy przechodzimy, podnoszą zdezorientowane twarze ze sztucznymi zębami i oczami pustymi, nieukierunkowanymi i granatowymi jak u noworodków. Wiatr roznosi zapach przeciwsłonecznych zajzajerów, którymi matki polerują swe obfalbankowane bobasy; pampersów, chusteczek nawilżanych. Białe ciała matek, obłe, falujące. Powściągliwe, przepraszające ruchy tych zawstydzonych sobą ciał. Mężczyzni z kolei zadowoleni z siebie, dumnie prężą brzuchy i piją perły. Farbowane chichotliwe Ukrainki słuchają głośno dance z telefonu i patrzą anarchicznie i zalotnie ze swego kocyka. Nad umierającym morzem każdy raduje się, jak umie najlepiej, jak potrafi, jak ma na dnie DNA.

(Myślałam o tym wczoraj, stojąc w markecie za młodą kobietą z dwoma małymi syneczkami. Po taśmie sunęły duże pepsi i małe cole, duże lody i małe lody kaktuski, wafle do lodów klasyczne [naturalne!] i barwne, takież groszki i serki z kuleczkami w kolorach LGBTQ+ w ilościach zdatnych do rozszerzonego samobójstwa cukrami prostymi. Co zrobiłam? Niezwłocznie zaczęłam przeliczać to wszystko na kalorie, węglowodany, barwniki i plamki próchnicze. Wyszło mi milion z kawałkiem. Niezwłocznie chciałam dzwonić na policję żywienia! Babę aresztować, ich oddać do rodziny zastępczej, gdzie dostaną paczkę jarmużu, torebkę pełnoziarnistej mąki bio, ser z nerkowców, skorzonerę, chia, ogórki do kiszenia oraz kaszę gryczaną [błonnik] przyprawioną odrobiną ziół i dobrą oliwą. Tymczasem ich matka sięga po stojące przy kasie wiadro z lizakami serduszkami. „Chcecie?” – pyta synków, a gdy nie reagują, rzuca groźne: „Chcecie czy nie? Bo nie kupię!” – uzyskując rozproszony, pozbawiony przekonania entuzjazm. „Ile tych serduszek?” – pyta sprzedawczyni. „Dwadzieścia dwa”, wzdycha kobieta, zgarniając je z taśmy jak wielki kopiec żetonów w kasynie matczynej miłości. Co mam we łbie? Czemu chcę jej to zabrać? Ona tylko spełnia im swoje marzenia. Sacharoza jest językiem jej miłości, taki zna, w takim szepcze czule swoim dzieciom. Czy i do mnie tak nie mówiono? Prawnuki smutnych ludzi, wnuki smutnych ludzi, dzieci smutnych ludzi, z trudem i powoli szukają swego dolce vita).

Leci radio Plus. Jest Chris Rea, Roxette i „Makarena”, każde po 7–8 razy dziennie. Jest Kylie Minogue, Piasek Piaseczny i „Mambo Italiano”. Bzdurne dźwięki kręcą się w kółko jak karuzela z Madonnami. Przerywa je od czasu do czasu kampania promująca szczepienia i reklama ziemi puckiej (która zachwala m.in. „fantastyczne atrakcje KULTUROWE” i „refleksje przed cudowną figurą Matki Boskiej Swarzewskiej”), wiadomości o utonięciach i karambolach oraz reportaże o zbiorze borówki. Phil Collins, saxy Roberta Chojnackiego, trochę Ala Bano i wiadomej Rominy, kręcące się w kółko wytwarzają wakacyjną wieczność. Całymi dniami dzwonią słuchacze i wspominają „dawne wakacje”. Są to ciągle te same wspomnienia, wypłukane z treści przez czas: podróż maluchem z namiotem, kąpiele w jeziorze, mleko prosto od krowy, chrupiący chleb od gospodarza; trochę wspomnienia, trochę Soplicowo, trochę widoki z reklam Milki i herbatników zbożowych. Jechało się, pływało się; teraz się już tak nie jeździ. Teraz już się tak nie pływa.

Droga do miejsca, gdzie jeżdżę co rano się wykąpać, wiedzie przez bezkresne łąki. Dzięki podmokłości uniknęły one zabudowań; przypadły krowom i różnym bardziej bezsensownym zwierzętom. Zawsze gdzieś wśród bezkresnych traw wychynie skupiona twarzyczka lisa. Wytrysną skądś sarny albo wystrzeli pod ciśnieniem jakiś zając wariat. Nieraz widziałam tam orła cień. Do góry wzbił się niczym wiatr. Czasem oczywiście pojawiło się coś w rodzaju „pozostałości po remoncie łazienki”. Tak zwane tutaj utwardzanie drogi armaturą, terakotą i śmieciami. Czasem w listowiu stanął tapczan; wiadomo – jak trochę postoi, to zniknie. Jednak w zeszłym roku stało się coś grubszego. Między drzewami zawisł baner „Sprzedam działki”. Choć numer telefonu poszarpał szybko będący może w zmowie z łąkami wiatr, to nic nie dało. Już wiosną stanęły pierwsze płoty. Obciągnięto je tkaniną maskującą. Zaczęły się prace. Wjechały toi toie. Pobito tu rekordy biofobii. Ogrodzenia wyeliminowały nużący bezkres. Porządek wyeliminował nieporządek. Wodę odciągnięto, łąkę wydepilowano; rozwinięto, niby wykładzinę Komfort, trawniki z rolek. Nasadzono tuje. Już żółte, nim jeszcze zielone. W pięknej dzikiej przyrodzie zaaranżowano przestrzenie niemalże biurowe, brakuje skórzanych foteli obrotowych i ekranów do prezentacji w PowerPoincie. I tutaj ktoś budzi się codziennie i wychodząc ze swojego Dettlaffa, przeciąga się, uważając, że życie jest pięknie. Ale może nie będąc tego aż takim pewnym.

Bo niewątpliwie coś idzie.