Jeszcze 4 minuty czytania

Dorota Masłowska

W DZIKOŚCI (1)

Dorota Masłowska

Dorota Masłowska

Coś, co wyobrażałam sobie jako relaksujący spacer po Bieszczadach z patrzeniem na piękne widoki i robieniem zdjęć na Instagrama, którego nie mam, okazuje się niemającym końca kardio, turbo z Ewą Chodakowską w kolczastych opuncjach

Byłam kiedyś w Bieszczadach. Ziemia pod namiotami oskórowana z trawy i ściółki była brązowa, tłusta, żylasta i pachniała tak, że do dziś to pamiętam. Dziwny świdrujący zapach jakby choroby, jakby ropy. Może tak właśnie pachnie ziemia tocząca swój uroczy garb. To było dawno. Jeszcze nim ktokolwiek trząsł się nad bachorami jak nad jajkiem. Uważano, że dzieci nie mają psychiki; psychikę posiadają jedynie psychiczni. Zaś od odrobiny złośliwości, przykrości, przemocy i monodiety chleb z drosedem jeszcze nikt nie umarł, a tylko nabrał dystansu do siebie, elastyczności i rezonu dla starszych i silniejszych.

Druhowie mieli chyba po 19 lat. Wtedy wydawało się mega dużo. Chyba mogą sobie sami kupować „Bravo” i mama nie wyrywa im stron „Miłość, czułość, namiętność”, a tam czasem nawet pokazany jest stanik baby. Ale dziś wydaje mi się to nieco za mało. W trudnych bieszczadzkich warunkach pozostawaliśmy na łasce i niełasce ich beztroski i młodzieńczej fantazji, a nierzadko pedagogicznej improwizacji.

Pamiętam więc smutnego i niechętnego zabawom chłopca, który cały czas trzymał się jakby z boku, aż pewnego dnia w obozowej latrynie ktoś wysmarował gównem wszystkie ściany. Druhom z początku zabiło to ćwieka. Ci ludzie robili cholernie ważne miny, ale byli serio zaskoczeni! Przez cały dzień trwały przesłuchania, musztry, apele i tortury. To były naprawdę psychologiczne eksperymenty dra Mengele. Amatorska psychokaźń wiodła prosto do nieszczęsnego samotnika. Nie pamiętam, jak został ukarany, ale na pewno do końca obozu miał dużo mniej kolegów, niż nie miał żadnych na początku. Nie mogę też mówić za niego; być może to nauczyło go życia i zawsze już nawet w chwilach największej rozpaczy, izolacji i frustracji grzecznie używał dedykowanego takim sytuacjom papieru.

Pamiętam również siedmiolatkę, która narzekała, że po jakichś manewrach boli ją bardzo noga. Plastra w apteczce zaczęto szukać, dopiero gdy przez skórę kolana wyszła jej kość. To prawdopodobnie wiele ją nauczyło: np. jak być transportowaną helikopterem w kostiumie kąpielowym do szpitala w Rzeszowie. Pamiętam też, że zachorowałam i gdy rano nie chciałam wstać na śniadanie, druhowie, by wykluczyć ewentualną symulację, zaszyli mnie w śpiworze. Na wierzchu zostawili mi, trzeba docenić ten margines rozsądku, usta, nos i oczy. Nauczyło mnie to, jak mieć szkarlatynę, będąc zaszytą w śpiworze.

Dziś zakładam im w myślach liczne sprawy sądowe, a wygrawszy je na pierwszej rozprawie i przekazawszy milionowe odszkodowania w starych złotych ofiarom, jadę w Bieszczady ponownie. Tym razem dorosła, wolna, niepodlegająca kaprysom żadnych 19-letnich pacanów, ciasno zapięta w brzydkiej kurtce z Decathlonu. Różni się to jednak tym, że zawsze mogę, w razie na przykład wysokiej gorączki, sobie ją rozpiąć.

Wyjeżdżamy w Warszawy. Jedziemy… Słuchamy głupiej muzyki i złych wiadomości. Polska toczy swój nieuroczy garb, toczy, toczy się los. Drogi krajowe ciągną się, powtarzalne krajobrazy powtarzają się. Elektrowiatraki, bilbordy, niedokończone budowy, farmy fotowoltaiczne, altany, lewiatany, reklamy wazektomii i vipdetoksów; karczmy, motele, popiele, anteny. Orleny, oazy dobrobytu i koloru na nicościach autostrad. Wegeburgery, sosy, gumowe frytki, napoje słodzone, drożejące z godziny na godzinę paliwo. W nieskończonych kolejkach po hot dogi brzydcy mężczyźni w dżinsowych rajstopach, z pogardliwymi twarzami zdradzającymi nadciśnienie.

A może mierzę to wszystko swoją miarą. Może sama mam pogardliwą twarz i problemy z ciśnieniem! Bo jestem przemęczona. Jestem przestymulowana. Iskry skaczą po mojej głowie jak chińskie lampki, co mają 100 programów, na choince, zepsute. Marzę o lasach, o kojącym bezkresie i dzikości. O kompresie na oczy z wielobarwnych liści i rezolutnych rudych lisków pojawiających się w lornetce. Ale nie tylko. Pod tym marzeniem kryje się jakby wiele innych submarzeń, z których na razie nie zdaję sobie sprawy. To cztery dni, które mamy tu spędzić, zdają mi się studnią bez dna rozmaitych możliwości. Muszę szybko wypocząć. Chodzić po górach, ale i wiele czytać. Wędrować, ale i kreatywnie nic nie robić. Odpoczywać zarówno aktywnie, jak i biernie. Dopuszczam możliwość jakiegoś żubra, ale widzę też przed sobą okłady, sauny, zjeżdżalnie wodne. Ogólnie Dżem, ale też borowiny, jakieś tężnie, baseny chińskie, wody lecznicze.

Jest coraz bardziej czarno, bezświetlnie i lodowato. Do naszej kwatery zajeżdżamy bardzo późno. Szeleszcząc w liściach, z ciemności gramoli się ku nam starsza kobieta. Ochryple otwiera wielką bramę i nawiguje nas do domu. To niejaka Kumajowa. Długie suche pakułowate włosy upięte ma niedbale na czubku głowy. Na stopach – szurające skórzane klapki. Sękate dłonie podtrzymują nabożnie poły swetra. To duży dom typu zamczysko, ze skalniaczkiem, kwiatami, a także masą rozmaitych przybudówek, dobudówek, pseudobaszt, terrariów i poddomków. Drzwi otwierają się, a my stajemy w zadziwieniu na jego progu.

Wynajęte przez nas mieszkanie, którego zdjęcia na bookingu obejrzeliśmy chyba w pośpiechu z zamkniętymi oczami, wygląda jak dzień, w którym śmieciarka zabiera śmieci gabarytowe. Albo organizowane w M3 wielkie uroczystości rodzinne, na których z niedoboru siedzisk wszystkie krzesła i fotele z całego mieszkania zgromadzone zostają w małym pokoju, zwanym też dużym. Ale ich układ jest tu bardziej dyskotekowy, pomyślany pod zabawę taneczną: ustawione pod ścianami tworzą wielki pierścień foteli i tapczanów z różnych epok meblarskich. Tapicerki o burych, wytartych powierzchniach można datować na lata 70., jednak już wyliniałe czarne aksamity w drobny rzucik typu „kosmos” to pewnie początek 90. To samo uniwersalna ława ze sklejki pokryta lepkim od brudu plastikowym obrusem i zepsuty srebrny boombox z otwartym łakomie dziobem, stojący na haftowanej serwetce jako bibelot (jakby krzyczał niemo: „20 lat nie miałem nic w mordzie! Dawajcie tu jakieś Dj Bobo, a nie pożałujecie! Pokażę wam, co stary Sanyo może jeszcze nawywijać!”). W powietrzu wisi stęchlizna, kurz, wieloletni brud i zjełczały tłuszcz, choć przez nieszczelne okno jak długie, chude, ale bezczelne rączki wślizgują się podmuchy lodowatego wiatru. Czuję, jak wpełzają chytrze pod moją decathlonówkę i łapią mnie prosto za serce.

Ale i z innych względów nie mam ochoty jej zdejmować. Kobieta widzi może nasze nietęgie miny, więc kręcąc nerwowe młynki palcami, przystępuje do ofensywy, prezentacji. To miejsce może nie jest zbyt ładne, ciepłe, pachnące ani czyste – zdaje się nas przekonywać – ale ma swoje zalety. Demonstruje nam różne, niewidoczne na pierwszy rzut oka udogodnienia. Choćby taka lodówka! Porządna, działająca. OTWIERANA NA DRZWI! (O! – dziwi się, widząc serek topiony po poprzednich gościach, i dyskretnie wtyka go do fartucha.) Demonstruje nam też, że pokryty włochatym tłuszczokurzem czajnik Severin doskonale się otwiera, a jedynie nie ma klapki. Dlaczego? Dlatego, a bo zepsuli ją właśnie goście. Tacy jak my. A co? Przez takich jak my ona teraz musi świecić oczami, a jeszcze się krzywią i wydziwiają, jeszcze im brudno i próbują ją zakasować minami i wydziwianiami! Kumajowa energicznie klekocze zawiasem urwanej klapki, by niegodziwość skurwysynów wybrzmiała tym dobitniej. Widząc, że nasze miny wcale nie stają się od tego tęższe, umyka do swojego mieszkania czcić szatana i liczyć pieniądze. Zostajemy sami. Siedzimy w smrodzie, w żółtym świetle lampy w kształcie liliji, unikając swoich spojrzeń.

Drzwi prysznica nie tylko przesuwają się na boki, ale można też je jakby otworzyć od dołu. Świat Kumajowej to kolos na ostatnich nogach, skrzypi, rozpada się i osypuje z każdym naszym ruchem i oddechem. Pozostaje siedzieć, koczować, nie ruszać się. Niewielki telewizor plazmowy dziwnej firmy wygląda jak prom innej cywilizacji przebiegle schwytany przez Kumajową w sieć i uwięziony na brud na gumowej serwecie. Pod pewnym kątem widać na nim zamaszysty maz, tak jakby ktoś na chybcika przetarł go z łoju rajstopami. Gdy nagle pojawia się w nim masturbujący się Massimo z „365 dni”, czuję się, jakbym zobaczyła znajomego z jakichś dawnych czasów higienicznej prosperity.

To bardzo daleki znajomy. Ale łapię się tego jak tonący brzytwy. Nigdy nie oglądałam tego filmu, bo miałam na jego temat nie najlepsze zdanie. A gdy go obejrzałam, moje zdanie o nim pogorszyło się tysiąc razy. Jest to film tak strasznie zły, że trudno ująć to w słowa. Jednak ludzie mają w nim czyste ubrania, a łóżka, w których Massimo obraca tę wiecznie obrażoną o coś, roszczeniową, wyemancypowaną, lecz jednocześnie uległą bohaterkę, której imienia teraz już nie pamiętam, wyglądają na czyste, posłane. Bardzo w tym filmie jest czysto. Komnaty sekszamczyska Massimo wyglądają przyjemniacko. Jebany morderca i zboczeniec je porządnie przed orgią wypucował. Schludne, czyściutkie, w łazienkach nie ma grzyba, a kabiny prysznicowe nie rozpadają się w rękach, gdy próbuje się je zamknąć. Bohaterowie swobodnie dotykają sprzętów i nie muszą odlepiać ich potem od rąk. Tapczan nie zapada się do środka, a pościele nie są przezroczyste i zdają się pochodzić z tego samego kompletu. Najchętniej weszłabym do telewizora i tam się wykąpała. Patrzę na mojego chłopaka z niemym wyrzutem. ZOBACZ, JAK MASSIMO MA, A JAK MY MAMY.

Jednak uwięziony za wyszmelcowanym ekranem Massimo w ogóle nie słyszy moich wołań i nagabywań. Myślę, że nie zwraca na mnie uwagi przez tę kurtkę z Decathlonu, która grzeje mnie i osłania od wiatru i deszczu za słoną cenę odbierania mi drugorzędnych cech płciowych. Pobudka okazuje się przykra. Bez słowa pakujemy nasze bambetle i upychamy do samochodu. Drogę zastępuje nam jednak Kumajowa, która czai się koło skalniaczka i zagląda nam głęboko w oczy. Mówi, że jest weekend. Że wszystko zajęte, że nic nie znajdziemy, że to nasz koniec, że w całych Bieszczadach nie ma kwater. Pieniądze chowa w kieszeni fartucha i tak dużo gada, że aż nie wydaje nam reszty. Zewsząd bacznie łypią na nas wyliniałe koty, na jedno jej skinienie gotowe rzucić się na nas z dzikim jazgotem. Wiatr targa tujami. Uciekamy z piskiem opon. Z trudem złapawszy wiązkę słabowitego internetu, znajdujemy domek, który w porównaniu do pieczary Kumajowej ma same zalety.

Po pierwsze, ta typowo górska chatka z bali stoi rozsądnie na kostce bauma. Wybrukowane podwórze, więc pod drzwi można podjechać samochodem. Altana, parking, uwiędła trampolina. Po drugie, dostajemy skrzynkę szczapek do palenia w kominku (dzikość!). Po trzecie, jest to tuż koło wypożyczalni motorów, quadów, Delikatesów Centrum i Lewiatana, więc jest i limonka, i czekolada 70 procent, i mleczko kokosowe, i liście kaffir, bez których nie wyobrażam sobie kanapki z drosedem. Po czwarte jest czysto i duży telewizor z więcej kanałów. Po Kumajowej aż się nie chce stąd wychodzić.

W sumie już nie musiałabym aż tak wiele chodzić po tych całych górach. Jednak to sobie tak piszę teraz poniewczasie, ale wtedy bałam się nawet czegoś takiego pomyśleć. Mój chłopak opracował dla nas różne marszruty. Jego oczy są jak oczy Massimo: ma w nich szał, pazerność, bezwzględność i pustkę. Porusza się po górach swobodnie, samozwańczo, nie przejmując się czymś takim jak jakieś trasy czy ścieżki, czy drogi, więc pniemy się po tej jakiejś górze wśród jeżyn i różnych krzaków, dzikich kapust, perzy i błot, wykonując sekwencje poślizgów, wykroków, pionowych szpagatów, dwutaktów i przeskoków przez kozły. Więc coś, co wyobrażałam sobie jako relaksujący spacer z patrzeniem na piękne widoki i robieniem zdjęć na Instagrama, którego nie mam, okazuje się niemającym końca kardio, turbo z Ewą Chodakowską w kolczastych opuncjach. Wicher wieje, kalorie palą się, kolana trzaskają, ścięgna rozciągają się, mięśnie czworogłowe odrywają od nasad. Pot się leje, decathlony wilgotnieją, tłuste błoto zasysa buty z łasym mlaskiem. Korony drzew płoną kolorami, ostatnie październikowe słońce leje się strumieniami. Nagle zza drzew słychać coś jak pomrukujący z niezadowoleniem silnik czy bardzo dużą suszarkę do włosów. Przystajemy. 

(„Żuber jest gorszy jak niedźwiedź” – mówi nam potem spotkany w lesie drwal. Dzierżąc w ręce piłę, taksuje nas od stóp do głów ni to pod kątem seksualnym, ni majątkowym. „A na niedźwiedzia to zawsze warto z dezodorantem iść. Pamiętasz, jak w matkę z młodymi wlazłeś?” – zagaduje niby nigdy nic kolegę. „A tego buta to bym na pani miejscu se zawiązał”. Ciekawie pogawędzić z ludźmi, których codziennym doświadczeniem jest włażenie w niedźwiedzie. Jednak czuję też, że sprawia im prawdziwą przyjemność straszenie frajerów z Warszawy z plecakiem pełnym organicznych batoników energetycznych i nawilżanych chusteczek.). Gdy wieczorem zasypiam, przed oczami przewijają mi się nieskończone ilości liści. Liście i liście, toczące się garby ziemi, gramolące się w strumieniach nieporadne salamandry, drzewa i drzewa jak wielkoformatowe swetry, nieskończone patchworki lasów (przetykane tylko od czasu do czasu twarzami bohaterów „Goggle box”, uczestników talentshow na Polo.tv, „Królowych Życia”, scenami z „Kariery Nikosia Dyzmy” i wszystkim, co niepotrzebnie oglądaliśmy wieczorem w telewizji).

cdn.