„Zagubieni w dźwięku” to opowieść o Berlinie, muzyce techno i związanej z nią kulturze. Tobias Rapp skupia się na wydarzeniach najnowszych, choć nieraz wraca też do lat 80. i 90. Zastrzega na wstępie, że nie chciał pisać podręcznika historii, bo teraźniejszość jest bardziej interesująca. Oczywiście to, co opisał, siłą rzeczy stało się już historią (choć nie zawsze zamkniętą), a zdawanie relacji z zachodzących zmian jest niemałą wartością tej książki. Bardzo ciekawa jest część dotycząca Mediaspree, także fragmenty o charakterze rysów historycznych, jak te dotyczące klubów M25, Tresor, Watergate czy Berghain.
Pewien problem może stanowić pomieszanie różnych sposobów opowiadania: reportaży, wywiadów, osobistych refleksji i wspomnień. Książka traci przez to na spójności, w dodatku znalazły się w niej dwa rozdziały innych autorów (Alexisa Waltza i Antona Waldta). Choć nie jest obszerna, robi wrażenie przegadanej, pewne uwagi i spostrzeżenia powracają w niej kilkukrotnie. Rapp przypomina opisywane przez siebie osoby, które, napotkane w klubie, zagadają nas na śmierć. Czasem wydaje się, że autor snuje opowieść dla samej przyjemności, jaką z tego czerpie. Jakby zapomniał o własnym spostrzeżeniu: „książka to jedno, impreza to drugie”. Co jakiś czas dodaje kolejne elementy do zbioru imprezowiczów, których charakteryzuje przez zawód i miejsce pochodzenia – gdybyśmy jeszcze nie zorientowali się, jak bardzo międzynarodowe jest środowisko związane z techno. Przywołuje nic niewnoszące anegdoty o mniej lub bardziej ekscentrycznych zachowaniach w klubach.
Tobias Rapp, „Zagubieni w dźwięku”.
Fundacja Kultural Kolektiv, 300 stron, Kraków 2013To wszystko można by jeszcze wytrzymać – po prostu autor wybrał styl prowadzenia narracji, który nie każdemu musi odpowiadać, ale można się do niego przyzwyczaić. Niestety, swoje dodało nie najlepsze tłumaczenie. Kuleje zwłaszcza terminologia muzyczna – a tej jest tutaj niemało. Mamy więc „aranżatora” zamiast „aranżera”, czytamy też o programach, „które pozwalają mieszać ze sobą cyfrowe utwory”, a nie – „miksować”. Oczywiście tłumaczka nie musi się orientować we wszystkich zawiłych szczegółach i technikach, ale miała wsparcie redaktorki i konsultanta. To chyba oni powinni zadecydować, które terminy przekładać z angielskiego, a które zostawić w oryginale. Niech już nawet będą nieszczęsne „eventy”, ale skoro tłumaczyć „nagrywaj” („record”), to czemu nie „play” („odtwarzaj”)? Dlaczego raz są „beaty”, a w innym miejscu „electrobity”? Czemu zostawiać „deepness”, które nie jest określeniem stylistycznym, a oznacza po prostu „głębię”? Można się spierać, czy „praktyka zwana edycją” nie powinna zostać po prostu „editem”. Sprawę mógłby rozwiązać przypis wyjaśniający, czym jest taka „edycja”; przydałoby się zresztą kilka przypisów dotyczących mniej znanych zespołów czy artystów. Jednak nic nie usprawiedliwia błędu takiego, jak na stronie 239, gdzie czytamy: „Robert Henke zbudował sobie cały kontroler do swojego monopulpitu”. Ów tajemniczy „pulpit” to w oryginale „Monodeck” – wystarczy wpisać to słowo w Google, by trafić na stronę Henkego, z której dowiemy się, że sprzęt ów jest kontrolerem MIDI, wykorzystywanym podczas występów Henkego pod pseudonimem Monolake.
Chciałbym z czystym sumieniem móc napisać, że to tylko detale, które nie wpływają na odbiór całości. Problem w tym, że jest ich za dużo. Z własnego doświadczenia wiem, że nie jest łatwo pisać o tej muzyce lub przekładać teksty związane z nią, właśnie ze względu na liczbę anglojęzycznych terminów, które nie mają odpowiednika w polszczyźnie. Można je jednak próbować tłumaczyć opisowo albo przeszczepiać na grunt języka polskiego i objaśniać w komentarzach czy przypisach.
Osoby zainteresowane tematem, czy to od strony muzycznej, czy kulturowej, mimo wszystko powinny sięgnąć po tę książkę, bo jest to rzecz pionierska na naszym rynku.