Wściekli Święci.  Techno-ludzie

Wściekli Święci.
Techno-ludzie

Rozmowa z Davide Manulim

Gdyby Jim Jarmusch czy Harmony Korine zaczynali karierę dziś, nikt nie pozwoliłby im nakręcić takich filmów jak „Nieustające wakacje” czy „Skrawki”, mówi autor „Legendy Kaspara Hausera”

Jeszcze 4 minuty czytania

ANNA BIELAK: Historia Kaspara Hausera jest opowieścią o edukacji. Dzisiaj jej głównym celem jest kształcenie umiejętności życia w grupie. Myślisz, że to dobra strategia?
DAVIDE MANULI: Edukacja przesądzała o rozwoju kultury w XIX wieku, kiedy Kaspar Hauser pojawił się na ulicach Norymbergi. Dziś niewiele się w tej kwestii zmieniło – także to, że system nauczania jest wielkim społecznym problemem. „Legenda Kaspara Hausera” jest moim manifestem, mówiącym o braku komunikacji między ludźmi i bezsensie, którym na co dzień się karmimy. Pośrednio winne jest temu błędne podejście do edukacji. Obecny system nauczania sprawia, że dominuje głupota. Mówi się nam, kim jesteśmy i co powinniśmy robić. Każe nam się wierzyć, że edukacja zamyka się w kilku (kilkunastu) latach, które spędzamy w szkolnej ławce. To bzdura. Każdy dzień do momentu naszej śmierci daje nam szansę, żeby się uczyć. To banał, ale tak jest. Najłatwiej jest jednak nauczyć się żyć leniwie i nie wymagać od siebie zbyt wiele. Jeśli jednak człowiek nie stawia swojemu umysłowi ciągłych wyzwań, staje się zwierzęciem. Zaczyna kierować się instynktem, niczym więcej. Mój syn ma teraz dwanaście lat i szkoda mi go, bo chodząc do szkoły, zaśmieca sobie głowę bzdurami. Szkoła, w której jest zmuszony dojrzewać, jest nie tylko bezużyteczna, ale bywa wręcz niebezpieczna. Będąc ojcem boję się, że moje dziecko nie tylko niczego się nie nauczy, ale skończy edukację jako człowiek uzależniony od narkotyków, niepewny siebie, pozbawiony osobowości i stłamszony. Z drugiej strony edukacja w rodzinie też nie jest dobra – bo dom zbyt często jest miejscem, w którym rodzi się tylko złość i agresja.

Davide Manuli (fot. Rafał Placek dla Nowe Horyzonty)Milan Kundera pisał w „Sztuce powieści”, że wszelkie totalitaryzmy mają korzenie w sytuacjach domowych, intymnych, że „punkt wyjścia totalitaryzmu przypomina początek «Procesu»: ktoś przyjdzie i zaskoczy was w łóżku. Przyjdzie tak, jak lubili to robić wasz ojciec i wasza matka”.
Absolutnie! Wiara w to, że rodzina jest dobrą strukturą społeczną, to naiwna fantazja. W dziewięćdziesięciu procentach przypadków nie wpływa ona pozytywnie ani na dzieci, ani na żony, mężów, matki i ojców. Świat, w którym żyjemy, to dżungla. Wszyscy chcą być kulturalni i mili, dopytywać się o samopoczucie innych, ale przy pierwszej nadarzającej się okazji wyciągają przeciw sobie noże. W istocie są skłonni do używania przemocy i nie przychodzi im ona z trudem. Mają gdzieś drugiego człowieka, mają gdzieś humanitaryzm, mają gdzieś rozsądek i nic, poza samymi sobą, ich nie obchodzi.

Czy rzeczywiście edukacja zrobiła z ludzi potwory, czy raczej system społeczny, w którym muszą żyć, i brak religii, w którą chcieliby wierzyć.
W większości krajów na świecie dominuje kapitalizm, którego bogiem jest pieniądz. Taka rzeczywistość uczy nas, że musimy działać szybko i instynktownie. Mówi się nam ładnie, że chodzi o podjęcie działania, ale w istocie chodzi o to, byśmy wykształcili w sobie zwierzęce odruchy. Im ich więcej, tym społeczna machina działa prężniej. O wysiłku, który mógłby przełożyć się na indywidualny rozwój inteligencji, świadomości i charakteru, już się jednak nie wspomina. A czym jest w tym świecie religia? Historią, która powstaje w oparciu o hagiografie osób uznanych za święte i wyzwolone. Kiedy święci odchodzą, oddani wyznawcy piszą o nich książki i z poczuciem dobrze wykonanego zadania zasypiają, jakby wydawało im się, że na tym koniec. Jeśli w ogóle święci chcieli uczynić z siebie przykład godny naśladowania, to chodziło im raczej o pokazanie ludziom, że cały czas należy podejmować wysiłek. Jaki? Na czym się skupić? W jaki sposób to robić? Odpowiedzi na te pytania każdy powinien odkryć jednak sam – właśnie dzięki rozwijaniu swojej świadomości.

Davide Manuli

Włoski reżyser i scenarzysta. Między 1987 a 1992 studiował w Actors Studio w Nowym Jorku. W 1998 roku nakręcił swój pierwszy film długometrażowy „Girotondo, giro intorno al mondo”. 

Historię Kaspara badał i opisał austriacki filozof i mistyk Rudolf Steiner. Jego prace wpłynęły na kształt scenariusza twojej „Legendy Kaspara Hausera”?
Świat Rudolfa Steinera jest ogromny, ale na jego prace natknie się każdy, kto zacznie szukać materiałów na temat Kaspara Hausera. Choć przyznaję, że uwiodła mnie specyficzna prostota filozofii Steinera, nie chciałem odtworzyć na ekranie historii Hausera jeden do jednego w stosunku to tego, jak jest opisana. Po pierwsze dlatego, że świetnie zrobił to już Werner Herzog [w „Zagadce Kaspara Hausera” (1974) – przyp. red.]. Po drugie uznałem, że od dosłowności wieje nudą. Zależało mi na przeniesieniu na ekran magicznego i osobliwie dziwacznego charakteru opowieści o Kasparze. Jego historia jest jedną z tych, w których kryje się tajemnica. W takiej sytuacji lepiej pokusić się o próbę interpretacji wydarzeń, bo czym owocuje silenie się na szukanie odpowiedzi na pytanie: „jak to naprawdę było?”. Zwykle jedynie utratą mistycznego wymiaru opowieści. Rudolf Steiner napisał jedną rzecz, która pomogła mi znaleźć klucz do historii Kaspara – wyznał, że w wszedł w duchowy trans, który pozwolił mu dostrzec w Kasparze jednego z owych wyzwolonych świętych, reinkarnację Chrystusa. Jego słowa mnie zaszokowały. Postanowiłem go jednak nie oceniać, nie zastanawiać się, czy ma rację, ale je zaakceptować. Uznałem, że Kaspar jest świętym i to była kluczowa chwila dla konstrukcji scenariusza.

Dla mnie Kaspar Hauser jest duchowym przewodnikiem techno-ludzi.
[śmiech] I tak dotknęliśmy techno – muzyki i osobliwej filozofii, która ogromnie mnie interesuje. Muzyka techno jest szczególna pod każdym względem. Ludzie, którzy jej słuchają, doskonale wiedzą, co mam na myśli; ci, którzy się z nią zetknęli, mogą się tego domyślać; ci, którzy nigdy nie mieli z nią kontaktu, nie wiedzą, ile tracą. W pustce, w jakiej żyjemy i w głupocie, jaką się otaczamy muzyka techno znajduje dla siebie przestrzeń, w której buduje niezwykle interesujące paralelne światy. Nie musimy brać narkotyków, żeby w nie wejść. Wystarczy oddać się we władanie dźwiękom i odpłynąć; przeżyć coś niesamowitego. Niezwykłe jest to, że muzyk, który na czas koncertu staje się swoistym guru, tak naprawdę dotyka ludzkich dusz za pośrednictwem maszyny. Energia i wibracja potrafią wywołać bardzo silne i głębokie emocje. W czasie rockowej rewolucji na przełomie lat 60. i 70.  narkotyki były na porządku dziennym. Dziś na dobrym festiwalu techno nie musisz brać, a czujesz się odurzony. Czy taka rewolucja nie jest lepsza?

„Legenda Kaspara Hausera”, reż. Davide Manuli

Wspomniałeś o rewolucyjnych latach 60. i dałeś mi tym samym kolejny powód, żeby zapytać, czy podczas kręcenia „Legendy Kaspara…” inspirowałeś się historią „Szymona Pustelnika”? W surrealistycznym filmie nakręconym w 1965 roku przez Luisa Buñuela jest scena tańca w Greenwich Village, którą równie dobrze ty mógłbyś zakończyć swój film.
Przywołałaś nazwisko mistrza – ponadczasowego geniusza, którego surrealistyczne wyobrażenia doskonale pasują do opisywania współczesnego świata. Znam bardzo dobrze prawie wszystkie filmy Luisa Buñuela. „Szymona Pustelnika” oglądałem trzy razy, ale przypomniałem sobie jego ostatnią scenę dopiero, gdy o niej wspomniałaś. Mogłem się nim inspirować, ale tylko podświadomie. Kiedy zaczynam pracę nad nowym projektem, oglądam bardzo dużo filmów, ale nie robię żadnych notatek. Zanim zacznę pisać, mija sporo czasu, wtedy historia powstaje w mojej głowie. Gdy czuję, że jest gotowa, spisuję ją bardzo szybko i nie zastanawiam się wtedy, do czego konkretnie się odwołuję.

 Na pewno odwoływałeś się jednak do zrealizowanego przez siebie w 2008 roku „Beketa”. „Legenda Kaspara…” jest jego swoistą kontynuacją.
Tak, oba filmy tworzą dyptyk opowiadający o absurdzie, jakim jest życie człowieka na tej ziemi. „Beket” jest prawie taki sam, jak „Legenda Kaspara…” – został tylko zrealizowany bez udziału gwiazd i zapewne jest dla widzów łatwiejszy w odbiorze, bo Samuel Beckett daje pewien punkt zaczepienia – czy raczej usprawiedliwienie dla absurdalnych i niezrozumiałych zdarzeń na ekranie. „Legendy Kaspara…” znacznie więcej widzów będzie nie znosić. Film wyda się im niezrozumiały i wywoła frustrację, znienawidzą go tylko dlatego, że nie będą w stanie go pojąć. Jestem jednak szczęśliwy z tego powodu. Tym razem widzowie nie będą mogli usprawiedliwiać lenistwa własnego umysłu skomplikowaniem Becketta. Gdyby jednak podjąć najmniejszy wysiłek, można zauważyć, że to w istocie prosty film – zarówno do oglądania, jak i rozumienia. Jeden z włoskich pisarzy powiedział mi nawet, że poziom fabularnego skomplikowania „Legendy Kaspara…” dorównuje bajce dla dzieci!

Czy jednym z elementów tego nonsensownego świata jest fakt, że twój wyjątkowy chłopiec, Kaspar Hauser, w rzeczywistości jest dziewczyną? Gra go włoska artystka związana z teatrem tańca współczesnego, Silvia Calderoni.
Szczerze mówiąc, Kaspar jest dziewczyną głównie dlatego, że mieliśmy ogromne problemy ze znalezieniem odpowiedniego chłopca podczas castingów. Zbliżał się termin wejścia na plan, a ja byłem coraz bardziej nerwowy, bo nie miałem silnego, odpowiedniego do tej roli aktora. Przypomniała mi się wówczas Sylvia, którą widziałem w teatrze trzy lata wcześniej. Postanowiłem ją odnaleźć i opowiedzieć jej o scenariuszu. Spodobał jej się pomysł, a ja zdecydowałem się podjąć wyzwanie i zrobić ten film z nią, choć nie była postacią, którą sobie wymyśliłem. Pierwotnie Kaspar miał być młodym akrobatą, który uciekł z cyrku. Sylvia jest performerką, ma wielką świadomość swojego ciała i jego możliwości. Czuje rytm całą sobą. Sylvia, która jest też DJ-ką, jest bardzo silnie i emocjonalnie związana z muzyką. Cieszę się, że stanęła na mojej drodze, bo wspólnie wznieśliśmy historię na wyższy poziom. W końcu fakt, że Kaspar jest kobietą, stał się dla historii fundamentalny.

„Legenda Kaspara Hausera”, reż. Davide Manuli

A jakich użyłeś sposobów, żeby sprowadzić na plan hollywoodzkiego króla neurotyków – Vincenta Gallo?
Miałem dużo szczęścia, bo skontaktował mnie z nim jego dobry przyjaciel, do którego Gallo żywi duży szacunek. Projekt mu się spodobał, więc bardzo szybko zdecydował się wziąć w nim udział. Zanim jednak weszliśmy na plan, minęło kilka lat, podczas których zmagaliśmy się z problemami finansowymi. Vincent na szczęście nie zrezygnował. Bardzo poświęcił się pracy nad swoją podwójną rolą – Szeryfa i DJ-Pushera. Gallo nie jest łatwym współpracownikiem, bo to rasowy artysta. Wie jednak, jak ulepszyć projekt, w którym bierze udział, bo przegryza się przez niego na wskroś i instynktownie czuje, w jakich miejscach można jeszcze bardziej ryzykownie pobawić się narracją. Zaangażowanie go do pracy nad filmem takim jak „Legenda Kaspara…”, w którym kino stapia się ze sztuką, było niezwykle trafną decyzją. Żaden inny aktor nie zrobiłby tego, co Gallo, który grę zespolił z zabawą. Vincent nie odgrywa postaci, jest trochę jak dziecko, które bawi się w kowboja, czyli na czas zabawy staje się nim.

Ty bawisz się językiem filmowym – jak chcesz go zmieniać? Na potrzeby „Legendy Kaspara…” wymyśliłeś nowy typ narracji, który nazwałeś: electro progressive crossover surreal cinematographic narrative.
Uznajmy powyższą nazwę za prowokację [śmiech]. Od kilkudziesięciu lat środowisko dywaguje o szukaniu nowego języka i eksperymentowaniu w kinie i teatrze, ale na mówieniu zwykle się kończy. Kiedy powstaje coś naprawdę nowego, często spotyka się ze społecznym odrzuceniem. Większość producentów dba tylko o bezpieczeństwo projektu. Szukanie nowych form wyrazu to zaś duże ryzyko. Kiedy mówię o nowym języku, mam raczej na myśli rozbudowywanie starego o nowe i oryginalne elementy: wizualne i narracyjne. Dziś system produkcji i dystrybucji utknął w miejscu. W latach 60. wszyscy byli znacznie bardziej otwarci na eksperymenty Nowej Fali, na nowe kino brazylijskie i amerykańskie czy włoskie spaghetti westerny. Współcześnie to, co naprawdę odmienne, zwykle nie jest akceptowane. Prawie nikt dziś nie inwestuje w talent. Nadzieje i fundusze inwestuje się tylko w duże nazwiska. Gdyby Jim Jarmusch czy Harmony Korine zaczynali karierę dziś, nikt nie pozwoliłby im nakręcić takich filmów jak „Nieustające wakacje” [1980] czy „Skrawki” [1997]. Abel Ferrara, z którym obecnie współpracuję [przy projekcie niemego filmu „Haiku” – przyp. red.] zapytał mnie kiedyś: „Czego ode mnie chcesz? Wiesz dobrze, że wystarczy, że ktoś sfilmuje, jak sram na zastawę stołową i film znajdzie się w konkursie na jednym z największych europejskich festiwali”.

Czy szansą dla eksperymentów i niezależnych twórców nie są jednak platformy takie, jak Kickstarter czy Indiegogo?
Kickstarter to wielka bujda! O takich platformach też dobrze się rozmawia, ale kiedy próbujesz z nich korzystać, odkrywasz, że te piękne słowa to iluzja. Kickstarter działa, kiedy stoi za tobą sztab ludzi od promocji i wielka machina produkcyjna. Kiedy umieszczasz na ich stronach projekt, dostajesz mail zwrotny, w którym czytasz, że aby Kickstarter zadziałał, musisz opowiedzieć o nim swoim najbliższym i poprosić ich o pierwszą wpłatę. A najlepiej jakbyś ty był tym, który jej dokona! Tak naprawdę nie możesz zrobić nic, jeśli siedzisz samotnie za biurkiem we własnym domu. Jesteś wtedy z góry przegrany – nie licz, że ktokolwiek da ci choćby dziesięć euro. Ktoś musi cię firmować. Sundance Institute co roku chwali się, ile filmów pokazywanych na festiwalu było dofinansowanych dzięki społecznej zbiórce pieniędzy. Ale przecież rozmawiamy tu o największym niezależnym instytucie, najlepiej zorganizowanym i znanym. Nic dziwnego, że w jakość ich projektów się ufa.

Wracając do pierwszego wątku, okazuje się, że samodzielne, niezależne myślenie i życie w pojedynkę nie zdaje się na nic, jeśli edukacja nie wykształciła w człowieku umiejętności pokornego funkcjonowania w grupie?
No tak, absolutnie tak jest. To paradoksalne, ale jeśli nie umiesz żyć w grupie, nie będziesz mógł żyć, tak jakbyś tego naprawdę chciał. 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).