Nie chcę być jedną z owiec
fot. Filip Itoito

Nie chcę być jedną z owiec

Rozmowa z Bodo Koxem

Nie chciałbym mieć nad sobą zbyt wielu szefów. Zrobię raczej wszystko, żeby za kilka lat być od nich niezależny – mówi autor filmu „Dziewczyna z szafy”

Jeszcze 3 minuty czytania

ANNA BIELAK: Kiedy Bodo Kox chowa się do szafy? Dlaczego znajduje tam dziewczynę?
BODO KOX: Chowam się do szafy przed rzeczywistością, która czasem mi doskwiera. Niektórzy walczą z problemami, inni przed nimi uciekają. Izoluję się, kiedy czuję, że brak mi sił. Staram się przeczekać trudny okres i dzięki temu naładować baterie, żeby znów móc być aktywnym. A czemu znajduję w szafie dziewczynę? Cóż, moje myśli kierują się ku kobietom, więc to naturalne [śmiech]. Kiedy zacząłem pisać scenariusz, było dla mnie jasne, że w szafie ukryje się dziewczyna. Do mnie bardzo podobny jest jednak Jacek [kreowany przez Piotra Głowackiego – przyp. red.] – koleś, który opowiada nieśmieszne żarty i nieudolnie próbuje nimi bajerować kobiety. Dałem mu z siebie też pozytywne nastawienie do życia, pewne pogodzenie z nim i umiejętność niepopadania w złe myśli na dłużej niż parę dni.

Nie chciałeś, żeby świat przedstawiony był kojarzony z konkretną epoką historyczną, ale sprawiłeś, że twoi bohaterowie wydają się do bólu współcześni. To typowi hipsterzy? Czy tylko karykatury?
A kto to hipster? Koleś, który ma iPhone’a, oprawki Ray Bana i chodzi w podartym swetrze kupionym za sześćset złotych? Moi bohaterowie nie znają tego zjawiska, bo w ogóle nie wychodzą z domu. Nawet gdyby hipster stał pod ich blokiem, to by go nie zauważyli. Nie chciałbym być z nim utożsamiany, dorastałem w epoce punków i skinów. Magda, Tomek i Jacek nie są karykaturalni ani przegięci, może tylko trochę komiksowi. Przerysowana jest tylko ich sąsiadka, pani Kwiatkowska, reprezentująca część społeczeństwa mocno zakorzenioną w polskiej tradycji. Emanuje złą energią, która jest w nią wpisana. Jest hipokrytką. Ma krzyżyk na piersi, a pierwsza rzuciłaby kamieniem. 

Wspominałeś o uciekaniu od rzeczywistości – bardzo pomagają w tym narkotyki. Odurza się nie tylko dziewczyna z szafy, ale i bohaterowie jednego z twoich poprzednich filmów, „Nie panikuj“ (2007).
Obecnością narkotyków usprawiedliwiam trochę pojawianie się surrealistycznych wizji i elementów realizmu magicznego w świecie moich bohaterów. Sam nie uciekam się tylko do używek, żeby coś wymyśleć, mam nadzieję, że to jest jasne [śmiech]. Istotny jest raczej fakt, że generalnie utożsamiam się z outsiderami, a moimi ulubionymi bohaterami są odmieńcy. Dziwacy zapełniają filmy prawie wszystkich reżyserów, których cenię: Wesa Andersona, Jima Jarmuscha, Dagura Kária („Noi Albinoi”), nawet Woody’ego Allena. Interesują mnie postaci żyjące w konflikcie ze społeczeństwem. Ze względu na swoje uwarunkowania psychiczne od dziecka czuję, że nie należę do grupy. Nie pasuję do żadnej i bardzo dużo wysiłku kosztują mnie próby przystosowania się do innych, jeśli z jakichś względów decyduję się je podjąć. Pracuję jednak nad tym, żeby nie musieć się przystosowywać, a móc funkcjonować w społeczeństwie. Masy mnie zawsze przerażały – są często ślepe i głupie.

Bodo Kox

Urodzonił się w 1977 we Wrocławiu jako Bartosz Koszała. Reżyser, aktor, scenarzysta, z wykształcenia dziennikarz. 10 stycznia 2006 decyzją Kierownika USC we Wrocławiu zmienił oficjalnie imię i nazwisko na Bodo Kox. Jedna z aktywniejszych i najciekawszych postaci w polskim kinie niezależnym. Laureat Nagrody Specjalnej jury Konkursu Kina Niezależnego XXXII FPFF w Gdyni za film „Nie panikuj”. Obecnie studiuje na Wydziale Reżyserii w PWSFTViT im. L. Schillera w Łodzi oraz w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy.
„Dziewczyna z szafy”, która 14 czerwca wchodzi do polskich kin, jest jego pierwszym profesjonalnym filmem.

I łatwo nimi manipulować.
Nie chcę być jedną z owiec, która bez refleksji skazuje się na niepotrzebną rzeź. Jeśli musiałbym żyć w stadzie, wolałbym być latającym w kółko psem albo pasterzem. Mówi się, że wszyscy są równi. To bzdura. Jesteśmy uwarunkowani przez swoje pochodzenie, osobowość, predyspozycje i stopień inteligencji. Nie żyję w strachu, ale czasem boję się przeczucia, że otaczają mnie małostkowi idioci, którzy nie potrafią współpracować. Swojego czasu sześć milionów ludzi poszło z dymem, a oni niczego się nie nauczyli.

Są lepiej i mniej przystosowani. Jesteśmy intelektualną elitą tego kraju. Musimy robić wszystko, żeby głupota nie wpłynęła na nasze życie. Nie chciałbym mieć nad sobą zbyt wielu szefów. Zrobię raczej wszystko, żeby za kilka lat być od nich niezależny. Choć przyznaję, że czasem niewielki nadzór dobrze wpływa na twórczość. Reżyser jest często zakochany w swoim dziele i to sprawia, że popełnia więcej błędów. Chyba że jest Woodym Allenem... Może ostatnio nie idzie mu najlepiej, ale jest przecież prawie w wieku Andrzeja Wajdy...

...którego „Ziemię obiecaną” umieściłeś na pierwszym miejscu w dziesiątce najlepszych polskich filmów wszech czasów. Czy nie robiłeś sobie zwykle z niego żartów?
Czasem robiłem sobie żarty, ale uznajmy, że z „czułości“ [śmiech]. Wajda zrobił kilka filmów, do których jeszcze nie dojrzałem i nie jest powiedziane, że dojrzeję. „Ziemia obiecana” to absolutne, kompletne arcydzieło zrealizowane przez czterdziestolatka. Ja mam trzydzieści sześć lat i wciąż się uczę – Wajda, będąc w podobnym wieku, wszystko już umiał. Mam dla niego ogromny szacunek i obecność filmu na liście nie jest żadnym dowcipem.

„Dziewczyna z szafy”, reż. Bodo Kox

Na ostatnim miejscu listy była „Seksmisja“ – twoja twórczość plasuje się gdzieś między poważnymi dramatami a surrealistycznymi komediami.
Staram się eksperymentować, łączyć oba gatunki i skrajne nastroje, ale w jednym filmie. Mój kolejny projekt to futurystyczny film, zupełnie odmienny formalnie (syntetyzujący estetykę noir, francuskiej Nowej Fali i Hitchcocka), ale też opowiadający o szaleństwie, społecznej alienacji bohatera, o jego trwaniu na granicy między jawą a snem, na granicy szaleństwa, i często tę granicę przekraczającego. W kinie kręci mnie pewna umowność.

Czy dlatego wolisz kręcić na hali i nie lubisz plenerów? Chcesz mieć pełną kontrolę nad sytuacją, nie uzależniać kreacji od przypadku?
Wybiłem się na offowych filmach, w których przypadek często odgrywał niemal główną rolę. Na dworze nie lubię jednak pracować głównie z tego powodu, że polskie produkcje są zwykle szyte z całości materiału, jaki uda się nakręcić. Nie ma zapasu; jeśli pada deszcz, mówi się trudno, a nie czeka kilka dni, aż wyjdzie piękne słońce. To nie są lata 60., kiedy dziesięć tysięcy statystów na planie „Krzyżaków“ czekało, aż będzie odpowiednie światło i będzie można zacząć zdjęcia! Pierwszego dnia na planie „Dziewczyny z szafy“ padał deszcz ze śniegiem, było bardzo ślisko i zimno. Zmienne warunki pogodowe bardzo utrudniają późniejszy montaż. Pod dachem czuję się bezpiecznej. Zdjęcia do „Dziewczyny z szafy“ robił Arkadiusz Tomiak, który miał największy wpływ na wizualną jakość filmu. Powiedziałem mu, co mnie inspirowało – zdjęcia typu polaroid, typowe dla holenderskiego malarstwa użycie cienia i światła, kino skandynawskie – a on przyjął to do wiadomości i przepuścił przez swój artystyczny umysł i zmysł.

Jesteś dowodem na to, że wśród twórców nadal żyje podział na tych wierzących w rzeczywistość i tych stawiających kreację ponad nią?
Nie interesuję się podziałami i nie obserwuję podziałów, choć oglądając polskie filmy widzę, że niektórzy bardzo silnie trzymają się realizmu. Wynika to z tego, że mamy w Polsce bardzo długą i dobrą tradycję dokumentu. Rzeczywistość obserwuję jednak w telewizyjnych wiadomościach lub na ulicy, więc kiedy tworzę, poszerzam świat o elementy swojej wyobraźni. Nie twierdzę, że kino realistyczne jest gorsze, ale dla mnie kręcenie filmu jest okazją do stworzenia czegoś, czego świat jeszcze nie widział. Pociąga mnie stuprocentowa kreacja, na jaką pozwalali sobie Stanley Kubrick i Federico Fellini. Stały za nimi oczywiście wielkie budżety, które dają takie możliwości. Próbować się w podobnych okolicznościach byłoby dla mnie olbrzymim wyzwaniem.

„Dziewczyna z szafy”, reż. Bodo Kox

Nie ukrywasz, że chcesz robić filmy za granicą. Czego brakuje w Polsce?
W Polsce nie ma zbyt dużo pieniędzy na produkcję filmową, ludzie nie chodzą do kina tłumami, więc producenci boją się ryzykować i stwarzać przestrzeń na coś, czego wcześniej nie było. Nie tylko w bogatszych i bardziej rozwiniętych krajach się jednak eksperymentuje. Na Węgrzech tak dziwaczne, skandaliczne filmy jak „Taxidermia“ robi György Pálfi. My wciąż jesteśmy zbyt grzeczni, boimy się narazić. Ale komu? Na szczęście wszystko się zmienia. Dochodzimy do ściany, której nie uda się rozbić narzędziami, jakie powstają obecnie. Powiewem świeżości była dla mnie „Wojna polsko-ruska” Xawerego Żuławskiego. Koleś otworzył okno, trochę przewietrzył zatęchłą przestrzeń. Miałem nadzieję, że dzięki niemu posypią się kolejne filmy kręcone w podobnym stylu – bardzo autorskie, kreacyjne, ale nawiązujące dialog z polską rzeczywistością. To niestety dzieje się rzadko. Sądzę, że dopiero kiedy nasze pokolenie przejmie kontrolę nad systemem, poszerzy się wachlarz wykorzystywanych gatunków i form.

Czujesz, że wykształciłeś już swój własny język filmowy? Czy skupiasz się raczej na negowaniu obecnego, szukaniu sposobów, by przekroczyć zasady?
Nie dojrzewałem jak większość polskich filmowców – w szkołach. Kiedy zaś jesteś poza grupą i nie masz z nią kontaktu, to nie mówisz jej językiem. Jestem jak koleś z innego kraju, który „mówi po polsku, ale z akcentem”. Nie każdy ów akcent lubi, nie jest on jednak świadectwem wymuszonej oryginalności, ale wartości, która powstała z nieumiejętności przyłączenia się do grupy. 

„Dziewczyna z szafy”, reż. Bodo Kox.
Polska 2012, w kinach od 14 czerwca 2014
Czy ze względu na ową nieumiejętność scenariusz „Dziewczyny z szafy” tak długo czekał na realizację? 
„Dziewczynę z szafy“ napisałem jako trzydziestolatek (w czasach „Nie panikuj!”), ale realizowałem już jako trzydziestopięciolatek. Pięć lat to bardzo dużo dla człowieka, który dojrzewa i zaczyna poważniej podchodzić do niektórych rzeczy. Nabrałem przez ten czas pokory. Scenariusz trafiał w ręce różnych producentów i dostawał dobre opinie, ale zawsze coś stawało na drodze jego realizacji. W końcu Robert Gliński w Łodzi przekazał tekst Włodzimierzowi Niderhausowi, który okazał się bardzo skutecznym producentem. Cieszę się, że „Dziewczyna...” przeleżała prawie sześć lat w szafie. Gdybym zrobił ten film wcześniej, może byłby bardziej rozrywkowy, mniej refleksyjny. A chciałbym mieć jednak na koncie film, o którym widzowie myślą jeszcze chwilę po wyjściu z kina. W kinie najbardziej kręci mnie oddziaływanie na ludzką świadomość i wyobraźnię. Box-office i splendor są na drugim miejscu.

Co wpływa najbardziej na twoją wyobraźnię?
Muzyka. Choć bardzo często, nawet kiedy rozmawiam z ludźmi, część mnie jest już w innym świecie. Mój mózg rejestruje fragmenty rozmowy, obrazy, dźwięki. One skraplają się pod czaszką i tak powstają nowe pomysły. Często jednak za bardzo odjechane dla zwykłego producenta. A żeby stworzyć coś wartościowego, trzeba czasem zrobić kilka nieudanych eksperymentów.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).