ANNA BIELAK: Polska Światłoczuła to rodzaj kina objazdowego. Podobne inicjatywy w Polsce święciły triumfy w latach 50. i 60., dając początek późniejszej regularnej dystrybucji. Pod pewnymi względami zatoczyliśmy więc koło. Powinniśmy czekać na nowy początek, dystrybucyjną rewolucję?
DOROTA KĘDZIERZAWSKA: Z dystrybucją nie mamy nic wspólnego. Naszym głównym pomysłem było to, żeby z dobrym kinem wyjść do ludzi. Polska Światłoczuła to projekt promujący autorskie, ambitne kino polskie w miejscach, do których bez nas takie filmy nigdy by nie dotarły (czyli tam, gdzie nie ma kin). Wielka szkoda, że sieć maleńkich kin, która kiedyś istniała, znikła z mapy Polski. Każde takie kino miało swój klimat i aurę, filmy były wyświetlane od rana do wieczora, pod warunkiem, że na seansie było co najmniej trzech widzów. Czasem trzeba było kupić trzy bilety, żeby kabiniarz puścił film. Mieliśmy wtedy wszyscy nawyk chodzenia do kina. Pamiętam, że w liceum i na studiach chodziliśmy na seanse wielką grupą, a potem długo o filmach rozmawialiśmy. Później, kiedy robiliśmy swoje pierwsze filmy [„Diabły, diabły“ (1991), „Wrony“ (1994) – przyp. red.], Film Polski wsadzał nas, twórców, do samochodu i woził po Polsce do mniejszych miejscowości, gdzie po projekcjach rozmawialiśmy z publicznością.
Dzięki Polsce Światłoczułej znów w małych miastach pojawiają się wielkie gwiazdy.
Stare kino objazdowe nie woziło ze sobą twórców filmów. Polska Światłoczuła nie wyjeżdża w trasę z filmem, jeżeli nie towarzyszy mu choćby jeden z członków ekipy, niekoniecznie reżyser. Podróżowali już z nami aktorzy, montażysta, scenograf, operator. Dzięki temu publiczność ma okazję poznać pracę nad filmem z różnych perspektyw. Najważniejsze jest dla nas, by publiczność zebrała się i wspólnie zobaczyła film (wyświetlany w bardzo dobrej jakości, z cyfrowego projektora), by siedząc w ciemnej sali, widzowie wspólnie go przeżyli, a potem szczerze o nim porozmawiali z twórcą. Często bywa tak, że ciekawe współczesne polskie filmy przelatują przez ekrany kin w dużych miastach, a później są emitowane w telewizji koło północy. Mieszkańcy mniejszych miejscowości nie mają szansy ich zobaczyć. Zrobiło nam się żal tej całej energii, którą wkładamy w powstawanie filmów, pieniędzy i wysiłku wielu ludzi, więc zamiast narzekać, postanowiliśmy coś zrobić, wyjść do ludzi. I tak powstała Polska Światłoczuła.
fot. Dorota Kędzierzawska / Polska Światłoczuła
Czy są filmy, z którymi z jakichś powodów nie chcielibyście wyruszać w trasę?
Wspólnie z Arturem Reinhartem, wspierając się młodymi doradcami z naszej światłoczułej ekipy, wybieramy filmy, które nas zachwycają (a takich we współczesnym kinie polskim jest coraz więcej). Są to tytuły świetnie zrobione i pod względem artystycznym, i pod względem rzemiosła filmowego, choć czasem bardzo skromne. Czuje się w nich jednak „odcisk” dłoni autora. Pokazujemy fabuły i dokumenty, i animacje, filmy dojrzałych, znanych twórców, jak i wstępujących dopiero do zawodu debiutantów. Pewnie nie pokazalibyśmy „Fuck For Forest”… I dlatego, że Michał Marczak jeździł z nami ze swoim debiutanckim, pięknym filmem „Koniec Rosji”, i dlatego, że film wzbudza zbyt dużo kontrowersji. Nasza publiczność jest bardzo różna – są młodzi, ale też sędziwi widzowie. Nie chcielibyśmy nikogo niepotrzebnie urazić. No ale jest tak dużo filmów, które chcielibyśmy pokazać, że na szczęście nie mamy problemów z repertuarem. Właśnie wróciła z trasy „Obława” Marcina Krzyształowicza, w końcu lutego rusza „Jesteś Bogiem” Leszka Dawida.
Mówi się, że w małych miastach prym wiodą stereotypy, ale czy nie jest raczej tak, że małomiasteczkowa publiczność ogląda filmy z większą otwartością i nie patrzy na nie przez pryzmat rozmaitych kulturowo-społecznych filtrów?
W małych miejscowościach przede wszystkim nie ogląda się tylu głupich filmów, które psują gust i rozleniwiają. Wydaje się nam, że widzowie Polski Światłoczułej to tak naprawdę prawdziwsza publiczność, która jest złakniona dobrego filmu, ma więcej ciekawości, energii i ochoty do rozmów. I rozmawia szczerze. Kiedy coś się nie podoba, to się nie podoba. Jak ktoś się wzrusza – to płacze. To wielki urok takich rozmów i ogromna frajda ze spotkań. Są to niemalże rodzinne spotkania, zupełnie inne w klimacie niż spotkania z publicznością festiwalową, gdzie praktycznie nikt się nie zna. W maleńkich miejscowościach wszyscy się znają, spotykają, czasem w trakcie rozmów po seansach dochodzi do bardzo intymnych zwierzeń. Właściwie nie padają te same pytania, każda rozmowa jest inna, ma inną temperaturę, a komentarze i refleksje publiczności, jakie w trakcie naszych spotkań padają, są naprawdę niesłychanie trafne. Zauważa ona często to, na co krytycy zupełnie nie zwracają uwagi.
fot. Michał Marczak / Polska Światłoczuła
Co krytycy pomijają?
Widzowie starają się dotrzeć do sedna i zrozumieć film przez pryzmat własnych doświadczeń. A przeciętna recenzja tak naprawdę jest streszczeniem filmu, do tego dość precyzyjnym. Odbiera więc widzowi całą przyjemność niespodzianki i tajemnicy, jaką z sobą niesie oglądanie filmów. W recenzjach pojawiają się też oczywiście oceny, ale dość rzadko mamy w nich do czynienia z prawdziwą analizą. Czasem film jako całość może być nieudany, ale może być w nim coś fantastycznego, pięknego, ważnego – epizod, aktor, muzyka – coś, co warto dostrzec. Nie wiem, czy ktoś z krytyków był kiedykolwiek na planie filmowym i wie, ile trudu i ile nerwów, ile emocji towarzyszy powstawaniu filmu. Mam wrażenie, że krytycy piszą bez cienia pokory i uwagi wobec tego, co widzą. We wszystkich opiniach widzów czuję konkretnego, żywego człowieka, za recenzją widzę natomiast znawcę kina, który wie wszystko, ale trudno jest znaleźć w tym, co mówi i pisze, rys osobisty.
Wielu redaktorów twierdzi, że zwyczajny widz nie poradzi sobie ze zrozumieniem tekstu bez streszczenia filmu, które z tego względu musi być jego kluczową częścią.
To jest właśnie to idiotyczne równanie w dół. Kiedyś wszyscy chodzili na Bergmana, na Antonioniego, na Felliniego i nawet ci, którzy tych filmów do końca nie rozumieli, zrozumieć się je starali. Teraz nawet najprostszy film, który jest filmem autorskim, „innym”, określa się mianem „trudnego”, „niszowego”, „nie dla zwyczajnego widza”. Wywala się więc w tekście kawę na ławę, opowiada w paru zdaniach cały film i odbiera widzom przyjemność oglądania.
Polska Światłoczuła wciąż zagląda w nowe miejsca, ale mnie zastanawia, czy kiedy wracacie do tych, w których już byliście, spotykacie inną publiczność niż za pierwszym razem? Zmienioną, wyedukowaną, lepiej rozumiejącą na przykład Bergmana?
Pierwsze spotkania widzów z Polską Światłoczułą są najtrudniejsze, choć nie zawsze. Niedawno byliśy w miejscowości Wschowa, gdzie do tej pory nigdy nie dotarliśmy – w trakcie naszej wizyty (gościem był Arek Tomiak, autor zdjęć do filmu „Obława”) dyskusja po filmie trwała dłużej niż projekcja. Bywają też oczywiście miejsca, gdzie rzeczywiście trzeba się ze sobą oswoić. Tak się dzieje na przykład w zakładach karnych. Tam każde spotkanie otwiera bardziej, i to obydwie strony. Realizujemy film dokumentalny o podróżach Polski Światłoczułej, więc będziemy te różne reakcje widzów porównywać. Dokument mają w rękach młodzi realizatorzy. Jeżdżą z nami, robią wywiady w trakcie trasy z naszymi gośćmi, wypytują publiczność przed i po seansie. Tych materiałów jest bardzo dużo, w zeszłym roku odbyło się sto pięćdziesiąt projekcji. Mamy nadzieję, że powstanie ciekawy film, który bardzo chcielibyśmy pokazać na festiwalu w Gdyni we wrześniu.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).