Martin Landau, 84-letni aktor urodzony w roku przełomu dźwiękowego w kinie, na dużym ekranie zadebiutował w przededniu społeczno-kulturowej amerykańskiej rewolucji. Pamięta jazzowe lata 30., beatnikowskie 50. i najgorsze w jego karierze kiczowate, popowe lata 80. Ma na koncie role w off-broadwayowskich teatrach, filmie Alfreda Hitchocka („Północ – północny zachód“, 1959 r.) i B-klasowych horrorach. Wraz z latami 90. przyszła jego oscarowa rola w filmie Tima Burtona „Ed Wood“ (1994). Dziś Landau wygląda jak elegancki Europejczyk z filmów kostiumowych – nosi kremowy garnitur, podpiera się laseczką i z pasją opowiada o swoich życiowych przygodach. Zagrał w 169 filmach, ale twierdzi, że nie jest zmęczony. W najnowszym filmie Tima Burtona – „Frankenweenie“ – który 7 grudnia trafi na ekrany polskich kin, użyczył swojego niskiego głosu Panu Rzykuskiemu – nauczycielowi, który jest ością w gardle tradycyjnego systemu szkolnictwa.
ANNA BIELAK: Zanim zaczniemy mówić o tobie, opowiedz mi o Timie Burtonie. Współpracowaliście dwukrotnie – jak było?
MARTIN LANDAU: Okropnie! Nienawidzę Tima Burtona! [śmiech] Gdybym jednak chciał zdobyć się na powagę, musiałbym przyznać, że praca na planie reżyserowanych przez Tima filmów to czysta zabawa. Burton jest kreatywny i chce, by tacy sami byli jego aktorzy. W trakcie realizacji „Frankenweeniego” pozwalał mi zastanawiać się, jak wzbogacić charakter Pana Rzykuskiego, by był on ciekawszy, bardziej pociągający i inspirujący. Tim poprostu pozwala aktorowi grać (wielu reżyserów to często utrudnia!). Dobra gra aktorska polega zaś na przekonaniu widza, że wydarzenia, które obserwuje na ekranie, są wyjątkowe i dzieją się po raz pierwszy w historii świata. Chciałbym zawsze umieć odseparować się od swojej codzienności i wszelkich przyzwyczajeń, by budować niezależne, pełnowymiarowe postaci oraz wprowadzać do historii aspekt nieprzewidywalności. Nowojorskie Actors Studio, w swoim czasie zarządzane m.in. przez Ala Pacino, Ellen Burstyn i Harveya Keitela, tego właśnie uczy.
Martin Ritt [reżyser takich filmów, jak „Długie, gorące lato“ (1958) czy „Moje Cross Creek“ (1983) – przyp. red.] mawiał, że 90 procent reżyserii to dobrze zrobiony casting. Kiedy wybierze się właściwych aktorów, wystarczy otworzyć im drzwi do studia i pozwolić grać swoje role. Plan zdjęciowy jest placem gier i zabaw – jeśli jest dobrze zbudowany, aktorzy mogą wypełniać go swoimi historiami. Hitchcock tak robił! Nie wierzysz?
Podobno Alfred Hitchcock rysował raczej storyboardy...
...ale to nie zmienia faktu, że zostawiał swoim aktorom pole do popisu! Takie samo podejście mają też Francis Ford Coppola, Tim Burton czy Woody Allen. Woody w zasadzie nie reżyseruje, nie wie nawet, jak to się robi. Wszyscy aktorzy wiedzą, że jeśli sami nie będą potrafili sobą pokierować, to zostaną zwolnieni [śmiech].
Jakie zmiany zachodzą w środowisku reżyserów filmowych? Czy rzeczywiście coraz mniej z nich potrafi odpowiednio przeprowadzać aktorów przez własne historie?
Tak, trochę tak jest... choć z drugiej strony, jeśli mamy na myśli kino mainstreamowe, charakter postaci traci w nim po prostu na wartości. Bohaterowie nie są już najważniejsi dla narracji, akcję pcha do przodu wiele innych czynników. Kiedy weźmiemy pod uwagę wysokobudżetowe produkcje, nie sposób nie zauważyć, że ich twórcy obywają się bez dobrych aktorów, jeśli tylko mają w scenariuszu niebezpieczne pościgi i ogniste katastrofy. Bohaterowie takich historii ani nie muszą za wiele rozumieć, ani być rozumiani przez widzów. Dzisiejszy filmowy świat bardzo różni się od tego, który był mi bliski przed laty. Okres mojego dorastania przypadł na lata 30. i 40. – spędziłem je w kinie. Oglądałem wówczas na ekranie aktorów, lepszych i gorszych, ale nie takich, którzy wchodzili na plan zdjęciowy z zamiarem zrobienia z siebie gwiazd filmowych. Aktorom z mojego pokolenia zależało na precyzyjnej, autentycznej grze. Wszyscy dopiero odkrywaliśmy uroki telewizji, szaleliśmy na jej punkcie, ale nie chcieliśmy występować w reklamach. Dorastałem, obsesyjnie słuchając radia, które fenomenalnie inspirowało moją wyobraźnię. Podczas każdego słuchowiska wcielałem się w wybraną postać, fantazjowałem na temat scenografii i reżyserowałem ciąg zdarzeń.
Opowiadałeś dzięki temu własne historie...
Każdy ćwiczył i eksplorował w ten sposób swoją wyobraźnię. Telewizja była długo w powijakach. Plany zdjęciowe były kiepskie, kamery nie najlepsze, a rozwiązania inscenizacyjne mało oryginalne. Iluż jednak narodziło się wtedy fenomenalnych scenarzystów! Wspomnijmy choćby Roda Serlinga [scenarzysta „Planety małp“, 1968 – przyp. red.]. Pisarze zaczęli wówczas szukać dla siebie miejsca w telewizji, która potrzebowała treści i dawała im szanse na rozwój talentu. Scenariusze zaczęły się sprzedawać, sztuki teatralne zaczęły funkcjonować w nowym medium. Aktorzy zaczynali powoli funkcjonować w dwóch obiegach. Zresztą Alfred Hitchcock zaprosił mnie na casting do roli w filmie „Północ – północny zachód“, ponieważ zobaczył mnie w off-broadwayowskim przedstawieniu na scenie nowojorskiego teatru.
„Północ – północny zachód“ / © 1959 MGM / Courtesy Pyxurz
Dziś możemy mówić o swoistej powtórce z rozrywki. Telewizja znów wiedzie prym na rynku.
Rzeczywiście, coś jest na rzeczy. Dawniej aktorzy ćwiczyli warsztat na scenach teatrów, teraz robią to na planach seriali. Jakim cudem? Ponieważ bardzo dużo i nieustająco pracują, a to pierwszy krok do sukcesu. Na telewizyjnym planie realizuje się zwykle około dziesięciu stron scenariusza dziennie, na planie filmu kinowego – dwie (jeśli ma się szczęście). Ci, którzy wychowywali się w telewizji, potrafią szybko podejmować decyzje, przebierać w emocjach i sprawnie kreować sceny. Dawniej aktorzy teatralni nie mieli tyle sytuacyjnej sprawności, która coraz częściej okazuje się niezbędna. Warunki są napięte, trzeba biegać przez plan, przebierać się w panice, pozwalać garderobianemu zapalać sobie papierosa i nie myśleć o tym, że kolejne ujęcie zacznie się na chwilę przed tym, zanim dobiegnie się na lokację! Po półgodzinie pracy w takich warunkach ledwo się żyje [śmiech].
A co z aktorstwem? Mówiłeś, że w kinie nie dba się dziś o prowadzenie aktorów, bo ważniejsze są efekty specjalne. Czy nie jest temu winna właśnie telewizja?
Nie mogę się z tym zgodzić. Telewizja uczy kreowania postaci – zwłaszcza gdy w grę wchodzą seriale. Każdy telewizyjny bohater musi być na tyle pełnowymiarowy i interesujący, by miliony widzów z całego świata chciały się z nim przyjaźnić, regularnie zapraszać go do własnych domów i wyobrażać sobie wspólne życie.
Wyobraźnia, zabijana przez nadmiar wizualnych bodźców, wraca do życia na planie animacji – czują to zwłaszcza aktorzy, prawda? Kiedy masz do dyspozycji tylko głos, budowanie charakteru kreowanej postaci polega na wyobrażaniu jej sobie.
Rzadko użyczam głosu animowanym bohaterom, choć jest w tym coś niesamowitego. Bardzo ważne jest dla mnie zachowanie postaci; istotne są elementy, których nie widać. Wraz ze scenariuszem „Frankenweeniego” Tim Burton wysłał mi naszkicowany przez siebie portret Pana Rzykuskiego. Narysowana postać przypominała mi skrzyżowanie mnie z lat młodości z Vincentem Price'em [wcielającym się w rolę Wynalazcy w „Edwardzie Nożycorękim”, 1990 – przyp. red.]. Tim wyraźnie zaznaczył w tekście, że nauczyciel jest Europejczykiem – ale nie pochodzi z Niemiec, krajów słowiańskich, Francji, Belgii, Norwegii etc. Wymienił kilkanaście państw, dodając na końcu: „ale jest Europejczykiem” [śmiech]. Timowi zależało tylko na tym, żebym wypowiadał swoje kwestie ze specyficznych akcentem, którego nie można zidentyfikować i przypisać danemu narodowi, ale od razu wyczuwa się, że jego właściciel pochodzi zza oceanu. Na planie „Eda Wooda” było dużo łatwiej – musiałem się tylko nauczyć języka węgierskiego. Tym razem długo się zastanawiałem, sporo próbowałem, aż w końcu Tim powiedział: „Jesteś z Sorbowii. Z kraju, z jakiego pochodzą Slobowie”. [śmiech] Obniżyłem wówczas głos i pokochałem Pana Rzykuskiego – nauczyciela z Sorbowii, który nie ma bladego pojęcia, czym jest dyplomacja i dba tylko o to, co kocha. I chce wykonywać swoją pracę z pasją! Zobaczyłem go w wyobraźni. Zagrałem. A potem obejrzałem film i byłem zszokowany, bo okazało się, że animowany Rzykuski wygląda i porusza się dokładnie tak, jak tego chciałem.
Pracujesz w kinie tyle lat, cieszysz się powszechnym szacunkiem; powiedz, czy zdarza się jeszcze, że reżyserzy pouczają cię, jak powinieneś się poruszać i w jaki sposób rozgrywać konkretne sytuacje?
Och, prawie nigdy! Zazwyczaj nikt nawet nie próbuje mnie reżyserować, nie mówi nawet, kiedy powinienem wstać, a kiedy siadać. Dobrzy reżyserzy zdają sobie sprawę z tego, jak wiele jest kwestią wyczucia. Na moje decyzje wpływa logika sytuacji, pora roku czy konstrukcja planu zdjęciowego. Wyobraź sobie duży, w pełni umeblowany pokój. Ma się w nim odbyć długa, trudna rozmowa. To oczywiste, że jej uczestnicy siadają na krzesłach. Gdyby stanęli na środku salonu i tam ją odbyli – wprowadziliby niepotrzebny element nieprawdopodobieństwa w realistyczny świat przedstawiony, czyż nie? Oczywiście wielu aktorów zadających pytania jest postrzeganych jako problem numer jeden. Chcą wiedzieć za dużo. Za dużo? Muszę wiedzieć, dlaczego idę korytarzem. Idę do łazienki czy do sypialni ukochanej kobiety? To różnica. Teraz wstanę i opuszczę ten pokój, bo ona [Landau wskazuje na swoją agentkę] każe mi to zrobić. Tym razem to wystarczający powód, by iść dalej i nie pytać, co jest za następnymi drzwiami [śmiech]. Wybacz mi więc, ale znikam...
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).