ANNA BIELAK: Pierwszy film, który zrealizowałaś – „Persepolis” (2007) – był animacją opartą na twoich osobistych doświadczeniach. „Kurczak ze śliwkami” (2011) to już dzieło osobne; masz do niego równie intymne podejście?
MARJANE SATRAPI: Nigdy nie zaprzątam sobie głowy historiami, które głęboko mnie nie dotykają. Nigdy nie celuję w to, by opowiedzieć o czymś, co jest obecnie modne i na fali zainteresowania dobrze się sprzeda. Zawsze wkładam w proces twórczy całą siebie – nie potrafię ani nie chcę przed tym uciekać. „Kurczak ze śliwkami”, podobnie jak „Persepolis”, to historia o rodzinie, micie, który może ją fundować. Kiedy wspólnie z Vincentem Paronnaud pisaliśmy scenariusz, bardzo dbaliśmy o to, by widzowie uwierzyli mężczyźnie, który na ich oczach umiera z miłości. Nie chcieliśmy iść im na rękę i wpisywać historii w konwencję głupiej komedii czy nasączać ją ironią; zależało nam na zbudowaniu współczesnej, ale prawdziwej, melodramatycznej struktury narracyjnej – zabawnej, ale nie tandetnie śmiesznej. Golshifteh Farahani obsadziłam w głównej roli nie tylko dlatego, że jest świetną aktorką, ale właśnie z tego powodu, iż byłam pewna, że każdy widz, który spojrzy na nią pierwszy raz wtedy, gdy patrzy Nasser-Ali [Mathieu Amalric – przyp. red.], nie będzie miał wątpliwości, że można zakochać się w niej od pierwszego wejrzenia. Jej aparycja w ogromnym stopniu uwiarygodnia historię. Poza tym oboje z Vincentem jesteśmy zakochani w kinie lat pięćdziesiątych – staraliśmy się odtworzyć na planie „Kurczaka...” atmosferę realizowanych wówczas filmów i barwną estetykę ówczesnych kadrów.
Irańska kultura i sztuka też są dla ciebie punktami odniesienia? Shirin Neshat, artystka wizualna i reżyserka filmu „Kobiety bez mężczyzn” (2009), buntuje się przeciw irańskiej kulturze, ale wciąż do niej się odnosi.
Zarówno irańska sztuka, jak i kultura wciąż w dużym stopniu mnie inspirują, ale nie cenię rzeczy tylko z racji ich pochodzenia. Jest mnóstwo irańskich filmów, których absolutnie nie znoszę! Wciąż przyjaźnię się z kilkoma irańskimi artystami – wśród nich jest Shirin Neshat – ale prawdę mówiąc, nie zwracam uwagi na to, kto skąd pochodzi. Moje życie toczy się w Paryżu. Nie jestem osobą pragnącą należeć do jakiejkolwiek społeczności, której członkowie patrzą na siebie przez pryzmat narodowej tradycji. Nie szukam więc na siłę kontaktu z Irańczykami przebywającymi na emigracji. Co oczywiście nie zmienia faktu, że z wieloma dzielę się doświadczeniami, które rozumieją tylko ludzie żyjący poza granicami krajów, w których się urodzili. Nie chodzi tu o nacjonalizm, ale autentyczne rozumienie przeżycia. Jest z tym trochę tak jak ze wspomnieniami z dzieciństwa – każdy ma swoje, ale podobne przeżycia ewidentnie zbliżają do siebie niektórych ludzi. Nie można jednak żyć tylko przeszłością, pielęgnować w sobie nostalgii i płakać nad tym, że mieszka się w innych współrzędnych geograficznych.
Iran jest jednak w tobie głęboko zakorzeniony, nie zmienia tego fakt, że mieszkasz w Paryżu, bo twoja kultura w bolesny sposób cię zdradziła.
Zawsze mam i pewnie będę miała Iran w tyle głowy, bo od pewnych spraw nie da się uciec. Akcja filmu rozgrywa się w latach pięćdziesiątych – w czasie, gdy pierwszy sen o demokracji umierał nie tylko w Iranie, ale i w całym regionie. Iran jest dla mnie symbolem tego, co na zawsze zostało utracone, ale nigdy nie przestało być kochane. Nie mam już jednak żadnych politycznych oczekiwań. Dotknęłam polityki bardzo intensywnie, obcowałam z nią bardzo blisko i w tym momencie jestem nią zdegustowana. Nie wierzę w politykę. Ten, kto chce być politykiem, musi być zafascynowany posiadaniem władzy. Ten, kto jej pragnie, szybko staje się chory. Zaczyna mieć obsesję na jej punkcie, pragnie jej coraz bardziej, więc i bardziej choruje. Ona go nie wyleczy, więc może tylko spadać po równi pochyłej lub biegać w koło za własnym ogonem. Bez względu na to, jaką wybierzemy metaforę, końcowa refleksja pozostaje taka sama – od takiej obsesji nie ma ucieczki.
Ty uciekłaś.
I tym, co mi zostało, jest moja osobowość, tożsamość wynikająca z urodzenia i godność. To coś, czego nie mogę stracić – jeśli tego nie będzie, nie będzie też mnie. Kiedy zaczynasz bawić się polityką, musisz kłaść na szali wszystko, co dla ciebie ważne; iść na kompromisy, które godzą w twoje największe wartości. Nie będę tego więcej robić. Współczesny świat choruje na brak wyobraźni, nikt nie dba o poezję, mało kto potrafi docenić piękno, choć właśnie to mogą być najlepsze narzędzia służące polityce. Czy „Kurczak...” jest podszyty ideologią? Tak, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że w świecie pełnym uprzedzeń i politycznych rozgrywek najważniejszą postacią jest mężczyzna, którego priorytetem są emocje i który z powodu niespełnionej miłości kładzie się na łożu śmierci.
„Persepolis”, reż. Vincent Paronnaud, Marjane Satrapi
Czy to nie świadczy o męskiej słabości? Kryzysie figury mężczyzny, z którym zmaga się nawet w pełni patriarchalne społeczeństwo?
Jesteśmy przyzwyczajeni, że to kobiety cierpią z miłości i tylko amerykańskie filmy pokazują nam walczące, zbuntowane bohaterki – szczupłe i mało kobiece – przypominające mężczyzn. To dla mnie nic innego jak potwierdzanie patriarchalnego systemu władzy. Tym, co w niego godzi, jest męski płacz i męskie emocje. Okazywanie ich nie jest przejawem słabości, ale autentycznej zmiany. Pamiętam, że moja mama nigdy nie płakała, zawsze starała się zgasić swoje emocje w zarodku. Nieraz widziałam zaś ojca, któremu ściekała łza po policzku. Kiedy miałam pięć lat, poszliśmy do kina na „Bambi” – tato powtarzał mi, żebym nie płakała, a sam wył jak dziecko! [śmiech] Byłam tym wtedy strasznie zawstydzona. Teraz doceniam emocjonalną uczciwość, którą należy zachowywać wobec samego siebie. Zbyt wiele osób się jej wypiera. Nasser-Ali tego nie robi – to świadczy o sile, a nie słabości. Ukrywanie uczuć jest łatwiejsze.
Nie ukrywasz uczuć, ale rzeczywistość. Iran w „Kurczaku ze śliwkami” to miejsce bardziej wyobrażone niż realne.
Kreowanie świata przedstawionego poprzedziło jednak pieczołowite zbieranie dokumentacji. Inspirowaliśmy się [wspólnie z Vincentem Paronnaud – przyp. red.] wieloma miejscami i różnymi miastami. Nakładaliśmy na nie własne wyobrażenia i dostosowywaliśmy je do bliskiego nam imaginarium. Miejsce jest tylko przestrzenią, w której ma się rozegrać właściwa akcja – historia pełna emocji i pragnień. Na realny świat patrzymy dzięki temu przez pryzmat uczuć, jakbyśmy go widzieli przez mgłę papierosowego dymu. Poza tym nie dysponowaliśmy zbyt wieloma archiwalnymi zdjęciami dokumentującymi Iran lat pięćdziesiątych. Z tego względu nasz obraz kraju może się wydać nieco odrealniony, może niektórym przypominać Boston, innym Paryż. Zarówno ja, jak i Vincent poruszamy się po wielu artystycznych przestrzeniach, co ułatwia nam tworzenie wielowarstwowych obrazów. Ja nie przestanę tworzyć komiksów, Vincent zajmuje się sztuką nowoczesną, przygotowuje nowe wystawy. Wszystkie te dziedziny wpływają na siebie, wrażenia się uzupełniają, obrazy – mimo pewnej abstrakcyjności – stają bardziej pełnowymiarowe.
„Kurczak ze śliwkami”, reż. Marjane Satrapi,
Vincent Paronnaud. Francja, Niemcy 2011,
w kinach od 28 grudnia 2012Dzieje się tak również dlatego, że bohaterami są aktorzy, a nie animowane postaci? Dlaczego zdecydowaliście się zmienić sposób opowiadania, rysowanie na papierze zastąpić rzeźbieniem w ludziach?
Mnóstwo osób nie rozumiało, dlaczego nie chcemy pracować nad kolejną animacją i czemu upieramy się, żeby spróbować czegoś nowego. Wcale nie było nam łatwiej, znów czuliśmy się jak debiutanci. Bardzo dużo czasu zajęło nam przekonywanie producentów, że warto zainwestować w projekt. Nie zmienił się jednak sposób, w jaki zawsze pracujemy – zaczynamy od wspólnego pisania scenariusza – to bardzo długi proces, chociaż tekst „Kurczaka…” był dosyć wiernie oparty na strukturze komiksu. Wizualny język komiksu absolutnie nie jest jednak tożsamy z językiem kina. Przełożenie treści z jednej formy na drugą nie było prostym zadaniem. Czytelnik komiksu jest aktywnym odbiorcą, który ma przed oczami trzy osobne obrazki i potrafi złożyć z nich narrację większej historii. Widz filmowy jest z natury pasywny, więc jako reżyser musisz wcześniej pomyśleć o wszystkim. Poza tym nie zawsze to, co bawi czytelnika, rozśmieszy także widza. W słowie i w obrazie kryją się odmienne przekazy, trzeba zatem w różny sposób i z dużą świadomością podchodzić do każdego medium. Za każdym razem to wyzwanie, bo zawsze na artystę czeka seria niespodzianek. Na planie „Kurczaka...” podzieliliśmy się obowiązkami; ja zajmowałam się głównie pracą z aktorami, Vincent wizualną stroną obrazu. Czasem się też kłóciliśmy, ale to akurat żadna nowość! [śmiech]
Czy teraz, kiedy masz na koncie kolejny film, poprzedni był zaś nominowany do Oscara, twoje życie też nabrało barw i stało się pełnowymiarowe?
Na pewnym poziomie jest mi lepiej. Jestem szczęśliwsza, ale nie dlatego, że mam więcej pieniędzy. To dwie różne rzeczy i bardzo zależy mi na tym, żeby ich nie utożsamiać. Jeśli jesteś nieszczęśliwy – pieniądze nie dadzą ci szczęścia; jeśli jesteś szczęśliwy – mogą sprawić, że twoje życie będzie przyjemniejsze i łatwiejsze. I tak było w moim przypadku. Kiedyś musiałam oszczędzać i stopniowo kupować farby, najpierw jedną, potem kolejne. Teraz mogę kupić je wszystkie naraz i nie zastanawiać się, czy starczy mi potem na opłacenie rachunków. To zaś spora różnica.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).