Miłosne (O)lśnienie
„Lśnienie”

Miłosne (O)lśnienie

Rozmowa z Janem Harlanem

Jan Harlan, wieloletni producent Stanleya Kubricka, opowiada o współpracy z wybitnym filmowcem. 4 maja w Muzeum Narodowym w Krakowie otwarto długo wyczekiwaną wystawę poświęconą Kubrickowi

Jeszcze 4 minuty czytania

ANNA BIELAK: Wiele razy odpowiadałeś na pytanie, czego najbardziej bał się Stanley Kubrick i wiemy, że najtrudniejsze dla niego było codziennie rano wyjść z samochodu, wejść na plan i przyjąć rolę demiurga odpowiedzialnego za ludzi i świat, który ci tworzą według jego wizji. Czego bałeś się ty – jego przyjaciel i producent?
JAN HARLAN:
Lęk nie jest w tym kontekście najwłaściwszym słowem. Wolałbym mówić o wyzwaniach, a do tych należało zmieszczenie się w czasie, budżecie i wizji Stanleya. Byłem negocjatorem, a przyjęcie na siebie takiej roli jest związane z akceptacją porażek, przed którymi nie sposób uciec. Trzeba się użerać z mieszkańcami miast, którzy otwierają okna, kiedy te mają być zamknięte na czas zdjęć; negocjować z policją; tamować ruch na ulicach. Ale bycie producentem bywa też niezwykle przyjemne! Jednym z najmilszych doświadczeń, jakie przeżyłem, było wypożyczenie trzech amerykańskich czołgów od belgijskiej armii na plan „Full Metal Jacket”. To nie było łatwe, wojsko nie ma protokołów na wypożyczanie czołgów i nikt nie wiedział, co z tym fantem zrobić! Przeciągające się rozmowy były jednak najwyraźniej zbyt męczące, bo w końcu usłyszałem tylko: „Bierz je, tylko nie zapomnij oddać” [śmiech]. I dostałem je za darmo. Później nie było już tak prosto. Na planie „Full Metal Jacket” musiałem dbać nawet o to, by nikt nie pojawił się na horyzoncie – kręciliśmy przecież na obrzeżach Londynu w starej gazowni Beckton Gas Works, nieczynnej od końca lat sześćdziesiątych. To było porzucone, okropne miejsce! Ale mogliśmy tam robić wszystko, co chcieliśmy. Rzucaliśmy bomby, rozniecaliśmy ogień, maskowaliśmy budynki, biegaliśmy po ruinach i sadziliśmy palmy. Nie było innego wyjścia, Stanley przecież nie podróżował.

Bał się latać.
O, to nieprawda! Chciał po prostu zasypiać i budzić się we własnym łóżku! [śmiech]. Uwielbiał swoją rodzinę, psy, przyzwyczajenia. Regularnie grywaliśmy w tenisa stołowego!

I słuchaliście muzyki.
Muzyka była długo jedyną dziedziną sztuki, o której mogliśmy rozmawiać, zajmując pozycje równych sobie partnerów. Kiedy zaczęliśmy razem pracować, mieliśmy już za sobą lata zwyczajnej znajomości. Stanley ożenił się z moją siostrą. Był ode mnie starszy, bardzo inteligentny, patrzyłem na niego z wielką estymą. Zajmowałem się biznesem i organizacją, ale nie miałem nic wspólnego z kinem. Oczywiście lubiłem filmy, ale to chyba specjalnie nie wyróżniało mnie w tłumie [śmiech]. Na początku lat sześćdziesiątych sam się ożeniłem, zostałem ojcem. Wspólnie z rodziną przeprowadziliśmy się do Zurichu, potem pomieszkiwaliśmy we Frankfurcie i od czasu do czasu wpadaliśmy do Londynu, dla którego Kubrick porzucił Nowy Jork. I dopiero w 1969 roku Stanley zapytał, czy chciałbym mu towarzyszyć w podróży do Rumunii, gdzie planował robić research do „Napoleona”.

Jan Harlan

Bliski współpracownik Stanleya Kubricka. Zaczynał jako jego researcher przy nigdy nieukończonym filmie o Napoleonie. Był producentem wykonwaczym przy takich filmach jak: „Barry Lyndon” (1975), „Lśnienie” (1980), „Full Metal Jacket” (1987), „Oczy szeroko zamknięte” (1999).
W 2001 roku wyreżyserował pełnometrażowy dokument „Stanley Kubrick: A Life in Pictures”.

Prace nad filmem zaszły bardzo daleko, ale produkcja w końcu nie ruszyła. Co Kubrick kochał w Napoleonie – pasję i szaleństwo? To cechy, których szukał w wielu innych swoich bohaterach – Humbercie Humbercie z „Lolity” [1962], Alexie z „Mechanicznej pomarańczy” [1971] czy Jacku z „Lśnienia” [1980].
Kubrick był absolutnie zafascynowany postacią Napoleona! Przeczytał chyba wszystko, co o nim napisano, ale ani razu nie spojrzał na jego biografię z perspektywy historyka. O Napoleonie powiedziano już wszystko i Stanley zdawał sobie sprawę, że na polu faktografii nie odkryje Ameryki. Oszołomiła go jednak osobowość Napoleona – człowieka tak błyskotliwego i… głupiego zarazem. Geniusza, któremu nigdy nie udało się osiągnąć swojego celu – zawarcia pokoju z Anglią. Kubrick rozpoznał w sytuacji Napoleona bardzo uniwersalne doświadczenie. Czy dziś w świecie polityki nie dzieje się to samo, co za jego czasów? Czy nie mamy w sobie poczucia, że znaczący politycy nie są w stanie właściwie korzystać z władzy, którą posiadają? Władza ulega deformacji w rękach Mu'ammara al-Kaddafiego czy Husni Mubaraka, ale tak naprawdę potrafi zdeprawować każdego człowieka i zniszczyć go tak, jak zniszczyła Napoleona, czyniąc z niego desperata. To jego chciał zobaczyć Kubrick. Wojny napoleońskie, Wielka Rewolucja Francuska czy kongres wiedeński były tylko tłem.

Jeszcze na początku lat sześćdziesiątych reżyser „Ścieżek chwały” (1957) bardzo odżegnywał się od polityki. Później nastąpił jednak przełom i Kubrick stał się artystą  bardzo zaangażowanym.
Stanley był człowiekiem, który ukształtował siebie i swój świat dzięki ogromnej dyscyplinie i wielkiej pracy. Codziennie czytał gazety, był żarliwie oddany sprawom, które go poruszały. Prawdą jest jednak, że realizacja „Ścieżek chwały” była swoistą rewolucją w jego życiu i twórczości. To był jego pierwszy prawdziwie polityczny film i temu nie da się zaprzeczyć. W kolejnych latach na ekrany trafił „Dr. Strangelove. Czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę” [1964], „2001: Odyseja kosmiczna” [1968], która nie jest filmem wyłącznie filozoficznym i w końcu „Full Metal Jacket” [1987] – film podejmujący temat wojny w Wietnamie, ale polityczny głównie z tego względu, że podnosi kwestię indoktrynowania i wykorzystywania młodych mężczyzn. Kiedy go kręciliśmy, bardzo zależało nam na autentycznym sportretowaniu niszczonej młodości, więc w głównych rolach chcieliśmy obsadzić dziewiętnastolatków. Ale przejrzeliśmy dwa tysiące taśm z castingów i nie znaleźliśmy siedmiu odpowiednich aktorów! Dziewiętnastoletnie dziewczyny to już młode kobiety; mężczyźni w tym wieku to wciąż jeszcze chłopcy. Uświadomienie sobie tego było przerażające. Armia nie potrzebuje mężczyzn, ale dzieci, którym można wszystko wmówić. Ukształtowani psychicznie i emocjonalnie, dwudziestoparoletni mężczyźni, nie pozwoliliby sobie na coś takiego.

Stanley Kubrick na planie filmu „Barry Lyndon”, 1975 / wikimedia commons

Zdecydowaliście się jednak obsadzić w głównych rolach starszych aktorów – Matthew Modine’a, Adama Baldwina, Vincenta D’Onofrio…
Nie mieliśmy wyboru! Tylko z dojrzalszych aktorów Stanley mógł wydobyć emocje, które chciał pokazać na ekranie. Wszystkie elementy historii musiały być podporządkowane jego wizji. Zresztą mieliśmy na planie mnóstwo statystów w młodszym wieku i dzięki nim prawie nikt nie zauważył, że aktorzy w głównych rolach są starsi. To przestało mieć znaczenie, bo zaczęła się liczyć historia. To magia dobrego kina! Stanley chciał zobaczyć chłopców, którzy zostają wysłani do kraju, jakiego nie znają; muszą posługiwać się językiem, którego nigdy wcześniej się nie uczyli; nie wiedzą, kim jest wróg, a kim przyjaciel; chłopców zmuszanych do brania odpowiedzialności za zbrodnie, których istoty nie rozumieją. Zbrodnie popełniane w imię czego? Obrony demokracji? Co za okrutny żart!

Sytuacja się później odwróciła, bo ze względu na silne zaangażowanie Kubricka w sprawy publiczne dziwiono się, co skłoniło go do realizacji „Lśnienia” –  horroru na podstawie prozy Stephena Kinga. Uważasz, że to szukanie ideologicznych podtekstów we wszystkim, co robił, zaowocowało realizacją dokumentu „Pokój 237”?
„Lśnienie” rzeczywiście było jedynym niepoważnym, niepolitycznym filmem Kubricka. Kiedyś jakiś reporter zapytał go, dlaczego zdecydował się nakręcić ekranizację prozy Kinga, ale Stanley odpowiedział mu wówczas pytaniem: „A dlaczego zdecydowałem się poślubić moją żonę?”. Wbrew pozorom to była doskonała, jasna i prosta odpowiedź. Stanley się po prostu zakochał. Czy trzeba czegoś więcej, niż zakochać się w historii? Nie do wszystkiego trzeba dopisywać wielkie ideologie. Autor „Pokoju 237” przegapił rzecz najważniejszą – „Lśnienie” to film o duchach. Twierdzenie, że scena, w której ludzie stoją z walizkami w hotelowym pokoju jest odniesieniem do Holocaustu, obraża Stanleya i znieważa ofiary Holocaustu. Kubrick nigdy nie odważyłby się na takie metafory, to zbyt poważny temat, by żartować z niego w horrorze. Dowodzenie, że Stanley nakręcił dla telewizji ARTE sfingowany reportaż z lądowania na Księżycu jest absurdalne i śmieszne. Najgorsze, że wielu ludzi w to uwierzyło. Zasypano mnie dziesiątkami listów i telefonów z pytaniami.

Wiele osób pisze też, że Kubrick miał obsesję na punkcie wizualnej strony swoich filmów i dialogi były dla niego kwestią drugoplanową. To prawda?
Zupełnie nie! Stanley miał obsesję na punkcie wszystkiego [śmiech]. Choć przyznaję, że zdarzyło nam się wspólnie oglądać „Nakarmić kruki” [1976] Carlosa Saury i napawać się samym obrazem. Okazało się bowiem, że kopia, którą wspólnym wysiłkiem przywieźliśmy z Hiszpanii, nie ma napisów. Nie rozumieliśmy ani słowa po hiszpańsku, ale zdecydowaliśmy się dać filmowi pięć minut i potem nie zdołaliśmy się oderwać! Zresztą, co to znaczy: miał obsesję? On po prostu chciał, żeby wszystko było na swoim miejscu. Nie interesowało go kręcenie zwykłych filmów. Twierdził, że i tak powstaje ich za dużo. Stanley chciał robić tylko takie filmy, z których mógłby być dumny. A był wobec siebie ogromnie krytyczny. Wiele wymagał też od innych, niełatwo było go zadowolić, ale aktorzy go uwielbiali. Zawsze do niego wracali. Nakręcenie filmu, o którym wszyscy by zapomnieli dwa tygodnie po premierze, doprowadziłoby go na skraj depresji. Nie chciał tego i udało mu się uniknąć takiej sytuacji. Żaden z jego filmów nie został zapomniany, a „Ścieżki chwały” czy „2001: Odyseja kosmiczna” to kamienie milowe w historii kinematografii.

Wróćmy jeszcze na chwilę do krytycznych komentarzy. Niektórzy uważali, że Kubrick był nadmiernie religijny…
Ale on nigdy nie był religijny! Kubrick był agnostykiem. Nosił w sobie głęboką świadomość tego, że prawie nic nie wiemy o świecie (chociaż jesteśmy chodzącymi cudami natury!). Szanował życie, cechowała go wielka pokora wobec wszechświata.

I wobec kina. Wciąż oglądał filmy. Pożyczał na weekend kasety z londyńskich wypożyczalni i urządzał w domu wieczory filmowe, na których na pewno bywałeś.
O tak! Kubrick uwielbiał Ingmara Bergmana! Cenił Krzysztofa Kieślowskiego i Carlosa Saurę (tak bardzo, że zatrudniliśmy go do reżyserowania hiszpańskiego dubbingu filmu „Oczy szeroko zamknięte”), kochał „Ducha roju” [1973] Victora Erice i do tego stopnia zachwycił się „Osadnikami” [1972] Jana Troella, że do pracy nad „Barrym Lyndonem” [1975] zaangażował szwedzką kostiumografkę z planu Troella – Ullę-Britt Söderlund. Stanley nieustannie czegoś szukał, czekał na nowe bodźce. W pewnym momencie tak oczarował go mój ukochany miniserial „Heimat – Eine Deutsche Chronik” wyprodukowany w 1984 roku przez Edgara Reitza, że do swojego następnego projektu chciał zatrudnić pracujących dla Reitza kostiumografów i dyżurnych rekwizytorów! 

Ale ów następny projekt, podobnie jak „Napoleon”, nigdy nie powstał?
Niestety nie. Bardzo chcieliśmy nakręcić film o Holocauście. Włożyliśmy mnóstwo wysiłku w przygotowania, ale w międzyczasie Steven Spielberg nakręcił „Listę Schindlera” [1993], więc wspólnie z Warner Brothers zdecydowaliśmy, że wprowadzanie na ekrany dwóch podobnych filmów jeden po drugim nie jest najlepszym pomysłem. Stanley chciał odłożyć projekt i wrócić do niego za jakiś czas, ale w końcu pomysł w ogóle nie wypalił. Spielberg wszedł nam w drogę jeszcze raz kilka lat później! Pracowaliśmy nad scenariuszem „I.A. Sztucznej inteligencji”, ale finalnie trafił on w ręce Stevena. Stanley nakręcił za to „Oczy szeroko zamknięte” [1999] i dziś bardzo się cieszę, że sprawy się tak potoczyły. Kubrick uznał ten film za swoje najważniejsze osiągnięcie. Ta historia chodziła mu po głowie przez ponad trzydzieści lat. Prawa do ekranizacji opowiadania Arthura Schnitzlera „Jak we śnie” („Traumnovelle”) nabył już w latach siedemdziesiątych. Przed realizacją ciągle blokowało go jednak poczucie, że przepisanie tej historii na język filmu jest zbyt trudne.

Schintzler jest dosyć popularny wśród filmowców. Sam Mendes wystawił jakiś czas temu w Londynie jedną z jego sztuk – z Nicole Kidman i Ianem Glenem w rolach głównych.
„Korowód” („Reigen. Zehn Dialoge”)! Widziałem to, Nicole Kidman była tam świetna! Kubrick długo nie mógł znaleźć pomysłu, jak opowiedzieć intymną historię z „Jak we śnie”; kiedy pracowaliśmy nad „Oczami szeroko zamkniętymi”, przeczytał chyba wszystko na temat psychoanalizy, teorii Zygmunta Freuda, literackiej twórczości Arthura Schnitzlera i zazdrości, która zabija większość związków. Nie przewidział chyba tylko reakcji, jakie będzie wzbudzał ten film. Nie wszędzie się podobał, ale po premierze w Japonii dostałem przepiękny faks z tokijskiego studia Warnera, który brzmiał mniej więcej tak: „Film odniósł ogromny sukces! Pary wychodzą z kina, trzymając się za ręce” [śmiech]. Zupełnie nie wiedziałem, co o tym myśleć. 

Pierwszym pomysłem, jaki miał Kubrick na realizację tego scenariusza, był czarno-biały niskobudżetowy film z Woodym Allenem w roli nowojorskiego żydowskiego lekarza.
I to nie miała być komedia! [śmiech] Do realizacji filmu w takim kształcie jednak nie doszło. Kubrickowi nie podobał się scenariusz. No i nie odważył się zaproponować Allenowi udziału w filmie. W końcu zagrali Tom Cruise i Nicole Kidman, a w ich filmowym mieszkaniu zawisły przepiękne obrazy namalowane przez żonę Stanleya – Christiane, jego ulubioną malarkę. W „Mechanicznej pomarańczy” też możesz je znaleźć, przypatrz się!

A co zobaczymy na wystawie poświęconej twórczości Kubricka, którą zorganizowałeś i przygotowałeś wspólnie właśnie z Christiane?
Chcieliśmy pokazać, jak trudno jest zrobić dobry film, który inni ludzie będą chcieli oglądać. Realizacja znakomitego, wielkiego filmu, o którym nie da się zapomnieć – jest jak otarcie się o cud. Nie zdarza się na co dzień. Wartościowe dzieło sztuki cię dotyka, zmienia; zakochujesz się w nim. Możesz mnie pytać, co Stanley czytał i co oglądał. Ale to nie jest tak ważne, jak fakt, że on był po prostu w ciągłej gotowości, by się zakochać! Tylko dzięki miłości do projektu możesz znaleźć w sobie energię, by wracać do niego codziennie przez kilka lat. Dziś powtarzam wszystkim, że artysta musi kochać najmniejsze elementy, z jakich buduje swoje światy – kolory, dźwięki, słowa. Przecież Kubrick nakręcił „2001: Odyseję kosmiczną” tylko dlatego, że zakochał się w „The Blue Danube Waltz” Johanna Straussa II! Dzieła, które przetrwały wieki, to owoce olbrzymiej pasji i zaangażowania, nie produkty zjeżdżające z fabrycznej taśmy. Bo, powiedzmy to wprost, prawdziwa jakość rodzi się tylko z miłości.

Rozmowa odbyła się podczas 14. goEast - Festival of Central and Eastern European Film w Wiesbaden

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).