Po szóste, tańczył
Ignacy Karpowicz

Po szóste, tańczył

Ignacy Karpowicz

Jeszcze 4 minuty czytania

Przez ostatnich szesnaście lat mieszkam w tym samym małym mieszkaniu, piorę w zlewie, nie mam centralnego ogrzewania ani podwójnie szklonych okien, ani wykładziny, ani innych skarbów, które mają inni, no i oczywiście nie mam żadnej z tych biblijnych rzeczy, takich jak żona, dzieci, dom, ziemia, bydło, owce itd. […] Śmieszne, prawda?

Philip Larkin

 

Pracował od ósmej trzydzieści do szesnastej trzydzieści, od poniedziałku do piątku, z wyłączeniem świąt państwowych i kościelnych, urlopów oraz – teoretycznie – zwolnień chorobowych. Andrzej nie chorował. Całą pulę chorób wykorzystywali ci, których: kochał, czuł, że kocha, domniemywał, że kocha, obawiał się, że kocha, a nawet – z przerażeniem stwierdzał – ci, których na pewno nie kocha. Pozostawały mu jakieś ochłapy: dzień L4, gdy zwichnął kostkę, wieszając ogromną reprodukcję „Błękitu II” Miró, dwa dni L4, gdy umarła babka. (Wolał w pracy powiedzieć, że boli go gardło, niż że stracił babkę). W tym ostatnim przypadku można by jego stan zakwalifikować jako niezdolny do pracy wyłącznie przez kontrast z babką, perfekcyjnie zdrową, bo w trumnie i z twarzą woskową, poza grami i sądami śmiertelników, w ulubionej garsonce; długość konduktu na pewno przypadłaby babce do gustu. Za życia bywała nieco pompatyczna i chlubiła się – między innymi – długością swego ślubnego welonu. Ładna koda życia, pomyślał szczerze zasmucony wnuk, ta długość.

Pracował od do, do od, w eleganckim biurowcu z portierem i strzeżonym parkingiem. Nie potrzebował ani portiera (unikał romansów w miejscu pracy, w życiu także), ani parkingu (dojeżdżał rowerem; zbyt drogi składany model). Starał się nie zabierać pracy do domu. Z pracoholizmu, do którego nigdy nie wykazywał szczególnej predylekcji, zrezygnował w dzień czterdziestych urodzin. Uznał, że nazbyt dojrzał, ażeby bawić się w wyścig niedorozwojów, zwany, gdy Andrzej był młody, a poprawność polityczna słabsza, wyścigiem szczurów. Poza tym zajął w wyścigu o karierę miejsce piąte lub szóste, które go całkowicie satysfakcjonowało, przez lata wyrobił sobie na tyle mocną pozycję w firmie, aby – jako jeden z wybrańców, niczym Neo w Matriksie – pracować przez osiem godzin i ani minuty dłużej.
Pracował zatem od do, do od, a potem wracał na rowerze, zbyt drogim i składanym, do przestronnego mieszkania na Bielanach, niedaleko stacji metra oraz – niestety – przedszkola. Wolne godziny spędzał w ten sam sposób od lat.

Po pierwsze, sprzątał. Uwielbiał sprzątać. Szorowanie kafelków, woskowanie podłogi, ścieranie kurzu z kolekcji nigeryjskich masek, ręczne czyszczenie prawdziwego perskiego dywanu, szczególnie na mokro (miarka szamponu, pięć szklanek letniej wody i łyżka białego octu; ocet utrwala kolory) – nazwy tych czynności brzmiały, wibrowały w Andrzejowym uchu jak pozycje Kamasutry, acz doskonalsze, ponieważ jakość zadowolenia zależała wyłącznie od Andrzeja, bez oglądania się na partnera.

Po drugie, gotował. Unikał kuchni orientalnych, bogactwo i wymieszane miriady smaków na jednym talerzu wydawały mu się nieco barokowe, ba!, bałaganiarskie i pozbawione subtelności. Kochał potrawy składające się z minimalnej liczby składników. Siła i urok takich dań brały się z powściągliwości, a powściągliwość zapowiadała lub skrywała prawdziwą namiętność.

– Naprawdę myślisz, że ludzie namiętni są ludźmi powściągliwymi? – zapytał Andrzeja Krzyś.
– Tak. James Jones. Henry James. Jane Austin. Emily Jane Brontë. Virginia Woolf. Adam Zagajewski.
Krzyś roześmiał się, powiedział:
– Myślę, że się mylisz. Ale z rozmachem.

Zeszłej soboty debiutował nowym deserem: pokrojone w połówki truskawki, posypane świeżo
zmielonym pieprzem, a na to bita śmietana z serkiem mascarpone.

Andrzej wpatrywał się z napięciem w twarz Krzysia, konsumującego deser i równocześnie czytającego jakiś artykuł w jakimś tygodniku.
– I jak? – Andrzej nie umiał się powstrzymać.
– Strasznie pedalski deser. Masz jakąś wędlinę?

Po trzecie, czytał, dużo i uważnie. Czytał książki traktujące o organizowaniu i projektowaniu przestrzeni miejskiej, kontrapunktowane nie tak częstymi lekturami z dziedziny filozofii śmierci. (Przedkładał Anaksymandra nad Adorna, przynajmniej w kontekście nieuniknionego). Czytał również literaturę piękną, zarówno polską, jak i światową, zarówno bieżącą, jak i klasyczną. Unikał literatury faktu. Fakt w ostatnich latach straszliwie się spauperyzował. Bywał nawet nagradzany ważnymi nagrodami literackimi oraz – głównie w polityce – określany mianem „prawdziwego”. Prawdziwy fakt. Brak słów.

Po czwarte, słuchał muzyki. Jego pierwsza stabilna miłość to Lombard, zaraz potem Maanam. Za młodu należał do oficjalnego fanklubu Lombardu, później Maanamu. Redagował fanzina (pod tytułem „Cafe Maur”). Wielbił Korę i jej towarzyszy, z naciskiem, mniejszym, na partnera życiowego i – większym – na suczkę Ramonę, bolończyka. (Gdy ktoś mówił o Ramonie per pudel, Andrzej ucinał znajomość). Teraz rzadko miał okazję wracać do Maanamu, czasem leciał jakiś kawałek w radio, czasem Kora przebiegała telewizyjnym ekranem lub plotkarskim portalem.

Czy mógłbyś żyć beze mnie powiedz
Czy mógłbyś odejść powiedz odejść
Tak często śni się nam to samo
To niemożliwe niemożliwe
Powiedz
Kora Jackowska

Po piąte, oglądał filmy i seriale. Lubił seriale zaangażowane. Na przykład „Sześć stóp pod ziemią” albo „Słowo na L”, albo „Dziewczyny”. Z filmów kochał – kochał miłością zawiedzioną i sekretną, nikomu się do tego nie przyznał, nawet partnerowi – „Parasolki z Cherbourga”. Kulminacyjna scena, spotkanie kochanków na stacji benzynowej po latach oraz Algierii, kochanków, którzy ułożyli sobie osobne życia, założyli osobne rodziny, urodzili osobne dzieci, zawsze wzruszała Andrzeja: czasem do łez, których unikał, łzy są bowiem szkodliwe na cerę oraz światopogląd, czasem zaś coś w nim pękało. Pękała w nim, za przeproszeniem, intertekstualność, chroniąca przed upokorzeniami głównymi życia towarzyskiego w środowisku IQ > 125. Pękał kontekst i dystans, a z pęknięcia przebijała naiwność. Naiwność rozumiana jako zaufanie między zwierzęciem a zwierzęciem,
dokładniej – między matką i jej dzieckiem. Naiwność niebędąca skazą intelektu, lecz zwyczajnym przyłożeniem skóry do skóry, zapachu do nosa, nosa do piersi. „Parasolki z Cherbourga” od lat czyniły wielkie spustoszenia w Andrzeju. Im bardziej szkody te rozumiał, tym mniej miał ochotę je likwidować. Trudno, powiedział sobie kiedyś, widać muszę poddawać, teraz wyliczanka: zamek po zamku, twierdzę po bitwie, bitwę po zasadzce, zasadzkę po ekspiacji, cały ten psychologiczno-kulturowy szaniec, chroniący mnie przed światem, świat – przede mną.

Po szóste, tańczył. Tańczył do muzyki, zarówno tej z głośników, jak i puszczonej w głowie, bez
wykonawcy i tytułu, suita na żołądek i jelita w tempie marzenia o księciu na białym koniu. Tańczył w pojedynkę, choć niekiedy z kimś ektoplazmowej natury, kto wpadł w jego otwarte ramiona, kto trzymał brodę na jego barku, obejmował w pasie, przydeptywał stopy. Ów współtancerz nie posiadał szczegółów ani twarzy, a na niej – ni rysów, ni grymasów. Gdyby zapragnął zatańczyć z kimś konkretnym, z kimś o określonej urodzie, muskulaturze, wzroście, barwie głosu, PESEL-u – poszedłby do klubu.

Po siódme, uczył się na pamięć i deklamował przed samym sobą żurawiejki oraz inne drobiazgi. Mógł uczyć się fragmentów Szekspira lub Fredry, nie chciał jednak opanowywać zwartych historii. Kuplety wydawały się prawdziwsze, także dlatego że wyszły z mody. (Z adiutantów i lekarzy/ Ma Warszawa pułk gówniarzy).

Wziął piątkowy prysznic. Piątkowy prysznic wyróżniał się na tle każdodziennych pryszniców jednym: w piątki przychodził Krzyś. (Wychodził w poniedziałki lub niedziele). Wspólne prysznice zostawili hen, byli ze sobą od pięciu lat i zgodnie twierdzili, że wzajemne dotykanie się – w ciasnej kabinie nie sposób się ominąć – pod strumieniem ciepłej wody nie należy do rytuałów szczególnie romantycznych. Nie jest też szczególnie przyjemne.

– Nie bierz tego do siebie – powiedział Andrzej. – Po wspólnym prysznicu czuję się mniej dokładnie wymyty, niż gdybym brał prysznic samodzielnie.
– Zabieram ci wodę?
– Raczej mnie rozpraszasz. Albo mam jakiś nierozwiązany problem z matką.
Krzyś się śmieje. Dowcipy z brodą, z Freudem w tle, zawsze go bawią.

Nie wytarł się jeszcze do sucha, gdy zadzwoniła komórka.
– Czyli że będziesz później, tak? – Głos po drugiej stronie coś klarował, aż Andrzej przerwał zawiły wywód: – To przyjdźcie razem. Tylko nie wcześniej niż za godzinę. Muszę się przygotować.
Zastanawiał się chwilę nad strojem; domowa niedbałość czy jednak coś bardziej oficjalnego?
Zdecydował się na nowe szorty w szkocką kratkę, okropnie modne i drogie. Stał boso, w modnych szortach i z niepokojem, z dyndającą metką przy lewym udzie, opiewającą na nieprzyzwoitą liczbę funtów, przed lustrem, próbując dobrać część górną garderoby. Wybrał najbardziej zniszczony i poplamiony T-shirt. Uzyskany efekt niezbyt Andrzeja satysfakcjonował, lecz przecież nie będzie żałować róż, gdy płoną lasy, i to już za pół godziny, jeśli okażą się punktualni.

Przygotował kilka przystawek, nieskomplikowane szybkie potrawy: pomidory z bazylią, mozzarellą i jabłkiem, oliwki posypane migdałowymi płatkami, suszone mięso z kawałkami melona. Ustawił wszystko na niskim stoliku na tarasie. Spojrzał krytycznie na przygotowane przez siebie dania. Moja babcia, pomyślał, zwyczajnie by się popłakała; same fikuśne rzeczy, nie ma czym się najeść, nie ma jak przeżyć wojny. W pierwszym odruchu chciał wszystko wyrzucić do kosza i zamówić pizzę przez telefon, spojrzał jednak na zegarek. Trudno, stwierdził w półrozpaczy i ćwierćwstydzie, wypadnę jak szablonowy gej, gej z „Burdy”, burda z szafy.

Przyszli, o dziwo, punktualnie, ding-dong, Krzyś i Maja, ding-dong, już otwieram!

Maja: wiek 36 lat; waga: zależna od samopoczucia; wzrost: zależny od przygnębienia; oczy piwne; orientacja seksualna: xanax ze skłonnościami do astmy; orientacja światopoglądowa: gdzie jest mój mąż, gdy go potrzebuję?; narodowość: język polski; stosunek do ofiar Holocaustu: empatyczny, niezmiennie.

Otworzył drzwi. Znał Maję od kilku lat, mimo to poczuł się niepewnie, nigdy nie spotkali się w jego mieszkaniu, nigdy w tak wąskim gronie, trzy osoby, brzmi niczym wizyta trojga aniołów u Abrahama, zakończona groźbą Bożą (Sara urodzi ci syna), błyskotliwie spuentowaną przez Andrieja Rublowa w ikonie Świętej Trójcy, koniec zdania.

Przepuścił Maję i Krzysia. Zapytał:
– Czegoś się napijecie?
– Ja poproszę piwo. – Krzyś spojrzał wymownie na Maję. – Ona weźmie – zabawnie potrząsnął ogoloną na krótko głową z kitką w kolorze blond – czerwone wino. Lub wódkę.
– Masz ładowarkę do e-papierosa? – zapytała Maja.
– Nie – odpowiedział Andrzej.
– Tego właśnie się po tobie spodziewałam. Brak. Dobrze zorganizowany brak.

Andrzej się roześmiał, poczuł się swobodniej, początkowe napięcie nieco osłabło. Zaproponował:
– Chodźmy na taras.
Na tarasie Maja wdała się w długie streszczenie ostatnich dni, przerywane suszonym mięsem z 
kawałkami melona. (Jest wegetarianką, tak ma wpisane w paszporcie, poniżej pozycji: organ wydający dokument; albo coś jej się znowu pomieszało):
– No, już kończę, zaraz dam wam dojść do słowa, pod warunkiem że nie będziecie mówić o sobie, tylko o mnie. Żartuję. Więc to była katastrofa, ten blog, cud, że nikt nie zginął; nikt, czyli ja, w sensie że – westchnęła, rozglądając się za e‑papierosem lub inhalatorem. – Nie dla mnie już Barad Dûr.
– Co? – zapytał Krzyś.
– Tak się nazywała twierdza głównego złego we „Władcy pierścieni”. Myślałam, że wiesz. Gejowie powinni lubić i znać się na opowieściach o biżuterii.
– Bardzo superśmieszne – wyrwało się Andrzejowi.
– Skoro nalegasz… – Zapadło niedługie milczenie, przerwane Majowym pytaniem: – Czy ja już rozpaczałam?
– Bez umiaru i krztyny taktu – odparł Krzyś.
– Dziwne, a czuję się, jakbym nie rozpaczała ani tyci.
– I co teraz zrobisz? – zainteresował się Krzyś albo Andrzej.
– Jestem bezrobotna. Chyba się stoczę po drabinie społecznej. Uważasz, że nie potrafię?
– Szymon wie? – dopytywał Krzyś albo Andrzej.

Maja pomyślała sobie, bocznym torem: Andrzej jest tak nieabsorbujący, że z praktycznego punktu
widzenia mogłabym go traktować jako cechę charakteru Krzysia.
– Nic mu nie mówcie! Poza tym powinien się do­myślić! Dałam mu na to trzy miesiące. Byłam bardzo przygnębiona. Bardzo! Zaniedbałam prasowanie koszul.
– To twój normalny stan – przypomniał Krzyś. – Wygniecione koszule Szymona też.
– Jesteście paskudni! Tyle złośliwości i tyle pogardy w tak niewielkiej liczbie dwóch osób o pospolitych twarzach! Proszę wskazać mi otwór wyjściowy, abym mogła opuścić tę nieżyczliwą norę ze skutkiem natychmiastowym!

Rozmowa toczy się wartko, z wybuchami śmiechu, podlewana szczodrze alkoholem. Troje rozmówców z wirtuozerią wymienia się większymi i mniejszymi klęskami swoich żyć, żartobliwie punktuje te wszystkie słabości i porażki, które ułożyłyby się w prawdziwe CV. Obserwator mógłby dojść do wniosku, że w tym kręgu kulturowym sukcesy w życiu zawodowym bądź osobistym należą do kategorii: towarzyska gafa, że są one czymś wstydliwym, krępującym, niewartym wzmianki. Obserwator mógłby wyciągnąć wniosek dalej idący – człowiek obyty, dobrze wykształcony, o eleganckich manierach musi, jeśli chce być społecznie atrakcyjny i ludzko prawdziwy, doświadczać klęski po klęsce, porażki po upokorzeniu, upokorzenia po urodzinach, urodzin co roku, acz do czasu pogrzebu. Rozmówcy nie tylko upadają raz po raz, oni również zdołali dojść dokądś (Dotoczyłam się do tego doktoratu, powiedziałaby Maja, po równi pochyłej) i do czegoś (Raczej się stoczyłaś, niż dotoczyłaś, powiedziałby Krzyś, do tego doktoratu).

Dobija się czwarta rano przez nieskazitelnie przejrzyste okna. Dnieje buro, z powściągliwymi
eksplozjami światła, przykrytymi watą chmur, i z kląskaniem ptaków, coraz intensywniejszym.
– To w mojej głowie ptactwo ma ruję? – pyta Maja, przykładając pełny kieliszek z winem do czoła.
– Ruja jest chyba w marcu – odpowiada Andrzej. – Mamy czerwiec.
– O, Boże! – wykrzykuje Maja. – To już tak późno?! Strasznie się zasiedziałam!

Andrzej gestem szerokim i nieostrożnym strąca pusty kieliszek. Kieliszek rozbija się w mak. Krzyś bije brawo. Podchodzi do Andrzeja, całuje go i mówi:
– Zawsze wiedziałem, że jesteś bałaganiarzem gdzieś w głębi. Tylko bałeś się to z siebie wypuścić…
– Muszę sprzątnąć. – Andrzej usiłuje wyswobodzić się z objęć kochanka. – Miałem tylko trzy takie kieliszki – stwierdza ponuro. – Sprzed wojny.
– Ups! Będziesz musiał ograniczyć liczbę znajomych – radzi Maja.
– Do dwóch?! – z oburzeniem pyta Andrzej.
Krzyś potyka się i rozbija kolejny kieliszek. Mówi z żalem:
– Przepraszam, nie planowałem. Chyba do jednego.
– Na mnie nie licz! – Maja jednym haustem dopija wino i rzuca kieliszkiem o podłogę. – Uff! Zdążyłam.
Patrzą na nią zdumieni.
– No co?! Bycie jedyną przyjaciółką to straszne obciążenie! Jestem za młoda, żeby dźwigać taki garb!

Dzwonek u drzwi.
– Kto to?
– Zamawiałeś sprzątanie?
Wszyscy biegną na korytarz. Drzwi się otwierają.
– Szymon! – wykrzykuje Maja i rzuca się na szyję mężczyzny. – Mężu mój kochany, któryś wyjechał na konferencję! Ucałuj swą tajemniczą i nadziabaną żonę!
Mężczyzna zostaje wciągnięty do środka, a troje imprezowiczów jak na komendę zaczyna jęczeć i 
zawodzić.
– Rany, coście brali – nowo przybyły wypowiada tę kwestię z lekkim obrzydzeniem oraz odrobiną zazdrości.
– Nie zdejmuj butów! – każde z nich wyrzuca coś w tym stylu, zwiększając całkiem spore
skonfundowanie Szymona.

Dochodziła szósta, gdy Szymon skończył wyciągać szkło ze stóp.




Fragment pochodzi z powieści „ości”, która ukaże się w czerwcu w Wydawnictwie Literackim. Tytuł fragmentu pochodzi od redakcji.