Jeszcze 4 minuty czytania

Do okna waliło morze. Gałęzie drzewa szorowały po ścianie. Wydawało się, że to robotnicy stoją na rusztowaniach i skuwają tynk, ale to była wichura. Po południu widziałem, jak fale bujały statkami w porcie, potem mrok zapadł wcześniej niż zwykle. Wieczorny prom spóźnił się po raz pierwszy od miesiąca, a kiedy wyłonił się wreszcie zza drzew, wydawało się, że płynie z trudem. W miasteczku opustoszały ulice.

Mieszkałem wtedy od miesiąca na Gotlandii. Następnego ranka miałem wracać do domu, ktoś obiecał mnie podwieźć na przystań o siódmej. Łóżko tu miałem za krótkie, za ciasne, ale chodziłem spać dopiero nad ranem i szybko przestało mi to przeszkadzać, waliłem się nieprzytomny i budziłem o późnej porze. Tej ostatniej nocy leżałem bez snu i próbowałem jakoś powstrzymać łomotanie serca, pomstując, że chyba z oszczędności to łóżeczko zrobili jak dla karła, jak całą tę wyspę z jednym miastem, z domkami krasnali, nawet owce tu małe i czarniawe i lasy pokurczone. Poszedłem do łazienki napić się wody, unikając wzrokiem budzika, wolałem nie wiedzieć, która godzina.

Tak już mam, to reisefieber, bo wystarczy, że muszę jechać na drugi koniec miasta i już mi nieswojo, co dopiero kiedy podróż jest dalsza, kręci mi się w głowie i nie mogę zasnąć, jak wtedy na Gotlandii. Na wszystkich się wściekam. Robię listy niezbędnych rzeczy. Pakuję się metodycznie, kupuję na zapas niepotrzebne przedmioty, jakby tam, gdzie jadę, nie było sklepów; a potem leżę w łóżku i w pamięci jeszcze raz przeglądam te listy, według ważności: jeden, lekarstwa, bez nich się nie ruszam, dwa, karty kredytowe, trzy, dokumenty, cztery, bilety. O całej reszcie mógłbym zapomnieć, wiem o tym doskonale, ale po prostu nie potrafię, to jest silniejsze ode mnie, sweter, spodnie jedne i drugie, buty, wyliczam mściwie, baterie, i tak do końca. Dla mnie reisefieber nie jest słówkiem przeflancowanym z obcego języka, jak „nachkastlik” na przykład, słówkiem co prawda dźwięcznym, ale niepotrzebnym i przestarzałym, tylko dolegliwością nie do przewalczenia, szpilą w serce wbitą, i mija dopiero, kiedy wyruszę. Jedynym lekarstwem na strach przed podróżą jest sama podróż. Wystarczy, że stanę w kolejce do samolotu, nie do odprawy, nie do bramki, musi być płyta lotniska, samolot na wyciągnięcie ręki, wystarczy, że wsiądę do pociągu i on ruszy z dworca, a miejsce niepokoju i mdłości zajmuje radosne wyczekiwanie.

Tamtej nocy w końcu wyszedłem na korytarz, jak zawsze jasno oświetlony, bo w tym szwedzkim domu wszystko było wygodne i bezpieczne, światło paliło się nawet w nocy, żeby się ktoś przypadkiem nie przewrócił, nawet jeśli mu się zdarzy wrócić po pijaku. Schodziłem cicho po schodach, starając się nikogo nie obudzić, choć dokoła wyło i cała ta ostrożność nie miała najmniejszego sensu, bo w innych pokojach było tak samo głośno jak w moim. Wyszedłem na dwór zapalić, musiałem czymś zająć ręce, coś zrobić z czasem, paliłem więc, mocując się z wichurą, zastanawiając się, czy prom rano wypłynie, czy zdążę na samolot, a strach się we mnie mnożył. Poszedłem zajrzeć do budynku po drugiej stronie ulicy. W piwnicy mieszkał tam samotny facet, w pokoju miał akwarium i telewizor; grał w strzelanki albo oglądał pornosy, jak mu się znudziło, to przerzucał kanały. Oglądał właśnie film, dwie kobiety i facet, komicznie to zresztą wygląda, kiedy dźwięk nie dochodzi, a telewizor stoi w piwnicy przerobionej na mieszkanie. Trwało to chwilę, przełączył na wyścigi samochodowe. Wróciłem do siebie.

„Leżałem długo w łóżku gwoli dobremu odpocznieniu”, tak powinienem napisać o tamtej nocy, jak pewien siedemnastowieczny diarysta, który się tu pojawi jeszcze, ale zamiast tego przewracałem się z boku na bok i przychodziły mi do głowy wszystkie miejsca, do których się bez skutku wybieram, wszystkie dotychczasowe podróże, wszystkie wyjazdy krótkie i długie, bo najlepiej jest mi w podróży i reisefieber nie ma tu nic do rzeczy. Pomyślałem, że rano popłynę promem. Nawet myśl o rejsie po wzburzonym Bałtyku nie miała w sobie nic niepokojącego, w smrodzie barowego jedzenia, na które wszyscy się zaraz rzucą, bo nie wiedzieć czemu Szwedzi uwielbiają jedzenie na promie. Żadne z moich dziadków, żadne z rodziców nigdy promem nie płynęło, ciągle o tym pamiętam, ciągle się do nich porównuję, dopiero pokolenie moje, dopiero ja się tak bujam tam i z powrotem. Ta różnica między moim a ich życiem wywoływała u mnie zawsze coś jak zawrót głowy: jakbyśmy, oni i ja, żyli w zupełnie innych światach, które dzieli twarda membrana. O tym myślałem, nakrywając głowę poduszką, żeby nie wkradło się światło i żeby nie słyszeć wycia.

I czemu właściwie tak było, czemu bez ustanku siedzieli na miejscu, tłukło mi się po głowie. Chyba się bali podróży, a wyjazd w pewnym sensie uważali za stan przeciwny naturze; jakby przeznaczeniem rozsądnego człowieka – każdego członka naszej rodziny – było siedzieć, nie oddalać się z miejsca zameldowania; jakby w każdej chwili swego życia czekali na Sąd Ostateczny, a gdyby ich w domu akurat nie było, to anioł, który po nich przyjdzie, bo to musiał być anioł, a nie żadna pomniejsza kreatura, mógłby ich nie zastać pod wskazanym adresem. Zaludniali nieciekawe domy, brzydkie mieszkania wypełnione zbyt dużymi meblami, przywiezionymi kiedyś skądś, nie miałem pojęcia skąd, z miejsca, gdzie był ich raj, albo odziedziczonymi po dawnych mieszkańcach tych mieszkań. I żeby jeszcze był kawałek ziemi, choćby najmniejszy ogródek pod domem, wtedy mogło nie być niczego innego, żadnych przyjemności, żadnych obcych krajów, bo i tak zawsze było za daleko, nawet do najbliższego miasta oddalonego o godzinę jazdy pociągiem, bo oni oczywiście nie jeździli samochodem. Samochód uważali za oznakę rozpusty. Lepiej było słać listy i czekać na odpowiedzi; a kiedy nie przychodziły, pomstowali na pocztę, na komunę – aby jasne było dla wszystkich, że świat nawet tu, na miejscu, jest niebezpiecznym wyzwaniem. Tak o nich zawsze myślałem.

Byli jak góry, nieodmiennie w tym samym miejscu, zawsze tuż za płotem, zawsze tuż pod domem; do miasta wyruszali tylko na krótko i jak najrzadziej, wyłącznie zmuszeni przez obowiązki albo po niezbędne zakupy. Sprzątali swoje domy z pasją i zajmowali się ogrodem. Siedzieli przed gankiem i patrzyli na drzewa. Oglądali telewizję. Grali ze sobą w karty, znali na pamięć wszystkie swoje triki. Kiedy zapadał zmierzch, moi dziadkowie Kopcowie szli do małżeńskiego łoża, kładli się pod obrazem ze Świętą Rodziną: święty Józef, który jedną ręką zarzucił siekierę na plecy, a w drugiej trzyma talerz pełen owoców, jabłek i winogron; Jezusek w białej szatce stoi na kolanach Maryi, jedną rączką przyciska do siebie jabłko, drugą sięga po więcej; w głębi cyprysy, powoje, tło ciemne, dobrze na nim widać trzy aureole. W sypialni był jeszcze jeden obraz, święta Maria Magdalena przedstawiona w grocie, z czaszką i księgą, z obnażoną piersią, kopia obrazu Antona Raphaela Mengsa, choć kiedy oglądałem ten obraz, nawet nie wiedziałem o istnieniu takiego malarza, podobnie zresztą jak, podejrzewam, nie wiedział autor kopii. Nie miał pewnie pojęcia, tak jak ja nie miałem przez te wszystkie lata, które minęły od czasów, kiedy chodziłem spać z dziadkami do ich małżeńskiego łoża pod obrazem Świętej Rodziny, że niemiecki malarz Mengs, ojciec dwadzieściorga dzieci, urodził się w Aussig, czyli Uściu nad Łabą, i że był synem Ismaela Mengsa, malarza z Danii. Ostatnie dzieło sztuki w sypialni, dramatycznie upozowany orzeł na skale, wyrzeźbiony w drewnie, prezent od naszej ukraińskiej rodziny, stał na poniemieckiej szafie, z której roznosił się zapach kulek na mole. Do Świętej Rodziny mówiło się modlitwy, Maria Magdalena była tajemnicza, orzeł stał i straszył, cóż począć, rodziny się nie wybiera.

Włączanie radia w tej sypialni to była popisowa partia dziadka. Radio stało u wezgłowia łóżka, po jego lewej stronie. Dziadek przekręcał gałkę, rozświetlała się skala, nie od razu, powoli, radio się grzało. Na skali były wypisane nazwy miast, co noc gałka przenosiła dziadków z jednego do drugiego, aż wreszcie trafili na stację, której słuchali jak mszy. Radio trzeszczało, a kiedy dobył się nareszcie głos, mówił dobitnie: „Tu Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa”, jakiś taki niedzisiejszy, uroczysty. Nie znałem nikogo, kto by mówił takim głosem. Leżeli bez ruchu, uciszali się nawzajem, bo mało co było słychać, dziadek z prawą ręką zawsze gotową do ruchu. Głos odpływał, falował, żeby w końcu zaniknąć zupełnie pośród trzasków zagłuszania, jakby się zapadł w bagno. Wtedy ręka kręciła cierpliwie, aż głos się odnalazł. Słowo „eter” oznaczało wtedy pływy fal, ten przychodzący i odchodzący głos, niespokojną materię, niełatwą do okiełznania.

Leżałem w tym karlim szwedzkim łóżeczku, myśląc o małżeńskim łożu dziadków w sypialni od ulicy, krótkiej i cichej, o zapachu nieustannie wietrzonej i prasowanej pościeli; leżałem rozdygotany, napominając siebie, że pora na sen, na odpocznienie, choć wiedziałem przecież, że o spaniu nie ma już mowy. Zrozumiałem nagle, że nigdy nie nastąpi koniec tej dziwnej choroby, niepokoju przed podróżą, i nie ma co prosić o zmiłowanie. Tak było i będzie, amen. Zrozumiałem też, jakby jedno zrozumienie pociągało drugie, jak to z nimi było, z tą moją rodziną: moi dziadkowie, wujowie, ciotki, wszyscy członkowie klanu zastygli w swoich domach i ogródkach, pod zastygłą Świętą Rodziną, a jednocześnie w jaskini Marii Magdaleny, jednocześnie w Monachium, skąd przychodziły jedyne prawdziwe wieści, wsłuchani w głosy ogrodu, w odgłosy miasta; siedzieli zastygli, a wokół nich wirował świat. Żeby to zobaczyć, ten ciągły ruch, niepowstrzymany pęd, trzeba było siedzieć nieruchomo, nastawić się na odbiór w swojej klatce. Bali się, zrozumiałem, bali się wyjeżdżać i wyjeżdżać nigdzie nie chcieli. Ja w swoim szwedzkim łóżku, chwilowej przystani, w huku dochodzącym zza okna i w świstaniu wiatru w okiennej szparze, pewnie jedynej na całej wyspie, pomyślałem, że przez chwilę chcę pobyć jak jedno z nich. Na nowo chcę zostać członkiem tego klanu, dostosować się do jego świętych praw; zrozumieć jego bojaźń i drżenie, bo są też moje.

Zrozumiałem nagle, bez zastanowienia, ot tak, czemu pradziadek – nigdy go w życiu nie widziałem, tylko na zdjęciach, ale nawet tych zdjęć już nie pamiętam – ani razu nie przyjechał w odwiedziny. Przez tyle lat jako dziecko miałem do babci Kopcowej pretensje, że się nie wybrała do niego do Londynu, no przecież wiedziała już, gdzie on mieszka, znała jego adres, wiedziała, że żyje. Pisali do siebie listy, czytała je wielokrotnie i ryczała w pokoju albo w kuchni, starannie ocierając oczy chusteczką, a potem dostojnie wycierała nos. Wkładała list z powrotem do równiutko rozciętej koperty i odkładała go na miejsce, między pozostałe. Bo w domach mojej rodziny wszystko musiało być na swoim miejscu, nienaruszone. Miałem do babci ciche pretensje o tego jej ojca, mego pradziadka, próbowałem ją namawiać na podróż, pytałem, czemu on do nas nie przyjedzie. On nie może, odpowiadała, komuna była wymówką; więc byłem na nią zły, a na niego jakoś nie, choć nie ruszył swojej starej dupy, choć babcię olał.

To dziwne niewidzenie się ojca i córki trwało od czasów wojny, nie mogłem wtedy wiedzieć, że to już druga jego ucieczka, bogatego gospodarza, który siadł na konia i zwiał od rodziny, kiedy się tylko zaczęła wojna. O pradziadku nie było żadnych wieści, a potem się nagle odnaleźli z babcią po latach, w chwili, kiedy dawno już wyparowała nadzieja, wszystko się okazało zupełnie zwyczajne; ponoć był błąd w nazwisku, Czerwony Krzyż go zgubił w swoich rejestrach. Ale może to jeszcze jedno kłamstwo, bo otaczali się kłamstwami jak dymem, widać zza niego było tylko ogólny zarys modelowej rodziny. Nieważne. Babcia nie pojechała i żadnej w tym tajemnicy, bała się po prostu. A on nie nalegał za bardzo, proponował pieniądze na bilet, ale nie naciskał, bo może wcale nie chciał, żeby ten bilet kupiła. Miał pewnie swoje życie, jego strzępy docierały nawet do ogródka dziadków w poniemieckim mieście, życie jakoś tam poukładane na nowo, i córka niewidziana od kilkudziesięciu lat byłaby mimo wszystko, a może przede wszystkim, kłopotem.

Przez całe życie siedzieli na ogrodowych krzesłach, na brzydkich kanapach. Tego nie rozumiałem, aż w tym szwedzkim łóżku nie na moją miarę przyszło do mnie rozwiązanie. Wszystkich ich przywlekła na te kanapy i krzesła wojna, wbrew ich woli. Chcieli mieszkać tam, gdzie się urodzili, jedni na przedmieściach Tarnopola, drudzy na Wileńszczyźnie, tam wszystko było prostsze, piękniejsze, swoje, tak opowiadali godzinami, sobie nawzajem albo nam, którzy nie widzieliśmy nigdy tamtych stron i nie chcieliśmy słuchać, bo się czuliśmy jak na tureckim kazaniu. Opowiadali pełni pretensji swoje nieszczęścia albo po prostu nudni z tą mantrą o innych miastach, które zostały za kordonem, o miastach utraconych, o kuzynach, ciotkach, znajomych, którzy zostali zabici i pochowani w dole, zaciukani, mawiała babcia, nikt nie znał takich słów jak ona. Zaciukane poprzednie ich życie, utracone; wsiedli do bydlęcych wagonów, załadowali do nich wszystko, co się nadawało do przewiezienia, i ruszyli na zachód, i stracili dobytek po drodze. Jechali długimi tygodniami w strachu o życie, wysiedli tam, skąd wojna przegnała innych ludzi i gdzie były jakieś domy do wzięcia.

Dziadek był niebieskooki, obrotny. Jedna z ciotek opowiadała mściwie o jakichś jego erotycznych ekscesach, miała mu za złe jakieś wyczyny, jego pełną podbojów młodość, te jej opowieści to była zemsta, a on jej zresztą odpłacał pięknym za nadobne, co było tym łatwiejsze, że korzystała z życia na wszelkie sposoby i nie uspokoiła się aż do końca, pijąc wódkę z przyjemnością. Oboje już nie żyją, a własną matkę głupio pytać, jak to naprawdę było, zresztą pewnie nie wie. Chciałbym bardzo, żeby choć ta jedna historia, o dziadku uciekającym podmiejską drogą przed zdradzonym mężem, o dziadku uciekającym bez ubrania, okazała się prawdziwa. Więc głoszę jej prawdę. Mój dziadek był łasy na kobiety i ten pościg mógł się zdarzyć. Dziadek był też największym w rodzinie załatwiaczem, to on od ruskich żołnierzy kupował obrazy i rzeźby za wódkę i chleb, to on dom załatwił, ciekawe, jakim sposobem; to on prowadził sklep pod domem, aż się skończyły te czasy, kiedy było wolno, i poszedł na państwowe. Ciemna jak Cyganka babcia nienawidziła swojej skóry, oczu brązowych, niemal czarnych, nie znosiła swojego orlego nosa z pieprzykiem; pudrowała się najjaśniejszym pudrem Yardleya, który przysyłał jej z Anglii pradziadek, to była jedna z nielicznych rzeczy, o które go prosiła. Zawsze ten sam puder, zawsze najjaśniejszy, żeby ukryć skazę nietutejszej urody. Tak upudrowana wyglądała w kościele jak murzyńska aktorka, która w niemym filmie gra białą kobietę; ale pachniała pięknie. Ich twarze, ich historie, ich nieszczęścia, wszystko to brało się stamtąd, z tamtego życia, o którym nie miałem pojęcia, bo było dla mnie nieciekawe. Nie słuchałem ich przez całe lata, nudziło mnie ich gadanie, aż pomarli wszyscy i spytać już nie ma kogo. Żyłem zanurzony w życiu własnym, a ono nie było zakorzenione ani tam, ani tu. O tym myślałem w łóżku karła, umierając ze strachu po raz już nie wiem który.


Fragment pochodzi z nowej książki Wojciecha Nowickiego „Salki”, która ukaże się 17 kwietnia w wydawnictwie Czarne.