Pasaż
fot. Wojciech Nowicki

22 minuty czytania

/ Obyczaje

Pasaż

Wojciech Nowicki

Chodzę na targ, Stary Kleparz, idę tędy bezrozumnie, często tylko dlatego, że tu jest mój odpoczynek, tym kawałkiem się sycę. To jest mój wybieg i moja trasa, jak jedyne drzewo w okolicy, pod które wyprowadza się psa

Jeszcze 6 minut czytania

Parki i lasy zamknięto jak bagna, z których zaczęły się wydobywać morowe opary, jakby to ziemia i trawa, drzewa, mchy, insekty, ptactwo, ssaki i drobne gryzonie roznosiły zarazę. Spuszczono szlabany, na bramach zawisły łańcuchy i kłódki, zaś płoty ozdobiono nudnym szeregiem kartek zawierających proste zdania w urzędniczym żargonie, który w pogardzie ma człowieczą mowę i wszelkie uprzejmości; w związku z postanowieniem ministerstwa na obszarze całego kraju zakazuje się od dnia wstępu, i tyle. Nasze miasto, wielkie centrum przestrzeni biurowych na wynajem, miasto duszące się we własnych wydzielinach, również tym razem pokazało swoją wyjątkowość: jako jedyne w całym kraju, a może i na kontynencie, podjęło decyzję, żeby od północy do czwartej wygaszać uliczne oświetlenie. Była to kara za to, że nie przyjadą turyści.

W pierwszy wieczór zaciemnienia staliśmy oboje w oknie, niepewni, czy to naprawdę się stanie. Kiedy tuż obok, u Świętej Anny wybiła dwunasta, światło zgasło i nie było nic widać, nawet wyrafinowany smartfon poległ. Na ulicy zapanował mrok, jakiego się nie doświadcza w mieście, tutaj zawsze unosi się pomarańczowa łuna jak nad tą zaporą, którą u Leo Lipskiego buduje w katorżniczym mrozie cały łagier; można to przeżyć, kiedy niebo jest przysłonięte warstwą chmur, pod lasem, na łące. Dopiero po chwili ukazały się jakieś detale jak fosforyzujące niepewnie emanacje od dawna wymarłego miasta. Ludzie w kamienicy naprzeciw obserwowali ulicę podobnie jak my, widziałem ich sylwetki na tle blado oświetlonego pomieszczenia. Ustał wszelki ruch, zniknęły samochody i ludzie. Zapanowała cisza. Tak jak ulice, również Planty, park, który mamy pod bokiem, wówczas nadal strzeżone plastikową barierą jak pozostałe parki, pozostały bezgłośne i puste; ale ta pustka i cisza w ciemności niemal od razu zaczęła ukazywać swoją podszewkę.

Wewnętrzne obostrzenia nałożone w strachu przed wirusem, zamknięcie granic, hoteli, pokoi na wynajem, a także centrów handlowych, restauracji i barów, zakaz chodzenia nawet w parach i tylko w razie absolutnej konieczności sprawiły, że podły liszaj taniego turystycznego miejsca, który nas obrasta i kruszy, wkrada się do mieszkania, wypełnia je i mąci nam w głowach, cofnął się, jakby go nigdy nie było: ustały conocne awantury na ulicy, umilkł brzęk rozbijanego szkła, zniknęły bolesne rzyganie i bijatyki do późnych godzin. Względna cisza otaczającej nas przyrody była tym lepiej słyszalna. Tutejsza zwierzyna z wolna przestawała się bać. Za dnia widziałem wśród zieleni Plant szczury, a jeśli one, to pewnie i myszy, ale z daleka trudno je zauważyć; nocami zapewne wychodziły na łów kuny, choć w egipskich ciemnościach trudno to dostrzec. Zresztą nie patrzyłem: my, ludzie, przestaliśmy wychodzić nocą, jakby wygaszenie świateł nie było zwykłym wyrazem oszczędności, ale oznaczało godzinę policyjną.

Mikrowyprawy

W czasie wakacji pandemia koronawirusa zmienia nasze obyczaje turystyczne. Zamiast podróżować do dalekich ciepłych krajów, trochę z konieczności, a trochę w prawdziwym zachwycie odkrywamy, jak wiele można zobaczyć, usłyszeć i doświadczyć w najbliższej okolicy. W cyklu „Mikrowyprawy”, realizowanym we współpracy z Instytutem Goethego w Warszawie, zaprosiliśmy pięcioro pisarek i pisarzy, aby opowiedzieli o przyjemnościach spędzania wakacji w mieście i pod miastem, na działce, na targu i w parku.

Po paru dniach fauna, bujnie obecna w centrum, lecz utajona, może z wyjątkiem ptactwa, które zawsze ma coś do powiedzenia, zaczęła hardzieć i brać miasto we władanie. Przez otwarte okno płynęła cisza, niepełna i coraz bardziej zgiełkliwa: część miasta uwolniona od ludzkich panów tych przestrzeni teraz wypełniła się obcym życiem, na nowo zagarnęli ją mieszkańcy od lat chowający się przed człowiekiem. Cieszyła nas ta niemal konieczność pozostawania w domu, bo za tę cenę przywrócona została inna, lepsza strona miasta.

Wieloletnia niepamięć obcowania ze zwierzętami stała się nagle jawna. A to miasto, na podobieństwo wielu innych, przeżywało niegdyś swoje gigantyczne inwazje szczurów. Jedną z nich zapamiętałem. Na niektórych przystankach, w miejscach, gdzie mogły skorzystać z obecności ludzi i wzgardzonego przez nich jedzenia, kłębiło się od spasionych gryzoni, przełażących, przeskakujących jedne przez drugie, miotających się i gryzących nawzajem: niektóre podbiegały do stóp oczekujących na tramwaj i próbowały podjadać ich buty. Ta plaga została powstrzymana, część gryzoni wytępiono, a my uznaliśmy, że ich już nie ma i nigdy nie wrócą; one jednak, jak mają to w zwyczaju, powróciły do swoich siedzib, piwnic i kanałów, tuż obok nas, tuż pod nami. Ich inwazja została wykasowana ze wspólnej pamięci: zniknęły plaga i świadomość, że może okresowo nawracać.

fot. Wojciech Nowickifot. Wojciech Nowicki

Więc nawet po zaciemnieniu ulic i wygaszeniu świateł w domu, bliżej trzeciej nad ranem, nasłuchiwaliśmy: było jak na wielkiej łące, kiedy z nastaniem nocy spokojne powietrze wypełnia się nieśmiało skwierczeniem ptaków, a potem, nie wiedzieć skąd, pojawiają się ich hordy, wybucha hałas wojny powietrznej, zaś ja sobie po raz kolejny uświadamiam, że straciłem całą pamięć przyrody, rozpoznaję tylko to, co uczepione najgłębszych zakamarków umysłu, tej porwanej pajęczyny; a w chwilę potem pojawia się bliskie i dalsze szczekanie, takie wiejskie, jakieś pojękiwanie, aż trudno rozpoznać, czy tu nadal bezpiecznie. Jeszcze lepsze są poranki, kiedy dzieje się to samo, ale z większą gwałtownością, a tuż przed świtaniem wychodzą zwierzęta i można oglądać cały ten spektakl nawet z okna chwilowego miejsca zamieszkania: stoją w wystudiowanych pozach, jakby chciały być widziane, dziki swobodnie maszerują do wodopoju, efebie sarny przechadzają się, jakbyśmy to my byli dla nich rozrywką.

Tak więc po dawno tu niesłyszanych harcach skowronków zaroiło się od wszystkiego, co lata, tych kosów, szpaków, gawronów, a głupawe wiewiórki, na Plantach przyuczone do wielkiej ostrożności, biegały, jakby nie pamiętały człowieka i zniknął cały ich strach. Któregoś wieczora już po zmroku zaczął się odzywać puszczyk, był jeszcze dość daleko i pohukiwał ostrożnie. Z wieczora na wieczór przybliżał się do miejsca, w którym zazwyczaj roi się od ludzi, i tak już pozostał przez całe zaciemnienie, na drzewach o kilkadziesiąt metrów od naszego okna. Jeśli się nie odzywał, byliśmy zawiedzeni; ale on w końcu wracał i śpiewał, o ile jego głos można nazwać śpiewem. Porzucaliśmy nasze zajęcia i w skupieniu słuchaliśmy jego nawoływania.

*

Kiedy zdecydowano się zdjąć ciężar strachu, podniesiono szlabany na leśnych drogach, pozdejmowano kłódki, a z wejść na Planty zdjęto nareszcie biało-czerwoną taśmę, podjąłem na nowo wycieczki na targ, częstsze, niż rozum podpowiada, niezgodne z miejskim rytmem życia. Chodzę swoją trasą trzy razy w tygodniu, czasem cztery, te kilkaset metrów, które nawet mimo tłumów są moje, krążę między stoiskami, kluczę, wracam tą samą koleiną.

Porzucam domowe myśli, te związane z pracą, po chwili jestem już tu i tylko tu: krótka alejka wiedzie do placyku bezdomnych, którzy schodzą się od południa i zostają do wczesnego wieczora. Zbierają na słodkie nalewki w plastikowych butelkach, na piwo albo wódkę w małpkach, swoje nektary przelewają do gazowanych napojów, żeby policja nie goniła i żeby starczyło na dłużej; zbierają pety z popielniczek, śpią na ławkach, piją zupę ze słoików. Czasem się wezmą za żebraninę, ale tak raczej leniwie. Jeśli potrzebne im pieniądze, to na papierosy albo alkohol o smaku tropików. Ale placyk to nie tylko rozmemłany obraz upadku, to także przyrodnicza orgia, drzewa, spośród których wybieram sobie topolę: kiedyś to było topolowe miasto i ten park był ich pełen, ale wymarły, zostały z wściekłością wycięte, zostało ich ledwie co; ta jeszcze stoi, strzela w górę, choć nieco krzywo, pośród kasztanowców, buszu bzów, dereni i akacji.

Tu zaczyna się moja trasa, tu wkraczam na Planty, park owijający Stare Miasto z Rynkiem Głównym, całą tę plątaninę kościołów, zakonów, kamienic, dla większej pewności siebie nazywanych pałacami, z turystycznym wrzeniem, które omijam z daleka. Planty, bo Plantacye, nasadzenia wprowadzone po wyburzeniu murów i wież obronnych, zasypaniu mulistych terenów po fosach, został z tego wszystkiego tylko drobny ułamek muru, wieża i bastion obronny, i ja tak chyba wolę. Ten park, w sumie olbrzymi, ale na całej długości wąski, pasek zieleni liczący od kilkudziesięciu do nieco ponad stu metrów szerokości. Zastanawiam się czasem, czy nie powinienem tej trasy zmieniać, mogę chodzić chodnikiem po drugiej stronie ulicy albo miastem, pochłaniając lub zbywając jego najbardziej dumne pomniki, nawet czasem sprawdzam, czy mi to nadal odpowiada: bo da się wewnątrz zielonego muru odnaleźć pustkę i chłód, wyspy uderzającej w jądrze turystycznego kotła ciszy. Kiedy się już o tym przekonam i jestem gotów chwilowo porzucić mój koński trakt, niezauważalnie nań powracam: obrałem go sobie, i tyle.

fot. Wojciech Nowickifot. Wojciech Nowicki

Chodzę na targ, Stary Kleparz, choć jest i Nowy, i inne targi, ale ja bardziej lubię ten większy, bo bliżej i jest w nim więcej życia, idę tędy bezrozumnie, często tylko dlatego, że tu jest mój odpoczynek, tym kawałkiem się sycę i na nim wypoczywam. To jest mój wybieg i moja trasa, jak jedyne drzewo w okolicy, pod które wyprowadza się psa. Wypełzłem na nią pierwszego dnia po zerwaniu zapór, przedtem ze złością chodziłem pustym miastem; choć była to idiotyczna złość, byłem tego świadom, bo w tych dniach dane mi było zobaczyć Rynek, na którym nie było nikogo, opustoszałe ulice, miasto jakby opuszczone w pośpiechu. Tłumaczę sobie czasem, że w upalne dni na mojej trasie jest wybawienie, temperatura zawsze o parę stopni niższa i łatwiej o cień, i nawet przy upale zieleń długo pozostaje bujna i nietknięta, jak teraz, w pełni lata. Wydaje się, że tak już zawsze będzie, tak jak kiedyś zapanowało przekonanie, że szczury już nigdy nie wrócą; ale przyjdzie żółknienie, a z nim zachwyty, choć to zapowiedź depresyjnych miesięcy, kiedy panują deszcze, niepewność, co będzie, i niechęć do wszystkiego. Zamiast ochronnej pokrywy zieleni suche konary będą się wbijać w ołowianą szarość, a ptasie gonitwy zastąpi krakanie jak wróżba.

*

Od placyku bezdomnych wypatruję znajomego menela, który już prawie był na prostej, ale znów się stoczył, Syzyf jeden. Dawałem mu na flaszkę albo papierosy. Jakoś zimą ze dwa lata temu był w szpitalu, bo nie tylko wszystkie choroby świata, ale i gangrena. A niech mi upierdolą tę girę, mówił, pijany czy nie, mnie ona niepotrzebna. Albo mówił: boli, o kurwa, jak boli. Tym razem o wątrobie. Coś mu tam wycięli, ale nie pamiętał co, bo znów w amoku. Kiedyś nam opowiedział życie, staliśmy przed knajpą, a on był wtedy pijany tak, że się trzymał słupka od znaku, okręcał wężowo i tokował: mamuś moja, tylko ją kochałem, mówił, choć się wydawało, że on to wszystko z pamięci wymazał, gdybyście wy wiedzieli, jaka ona piękna była, zresztą wam pokażę, mam w portfeliku. Tak powiedział: portfelik. I z tylnej kieszeni wyszarpnął nowy portfel z haftem „Cracovia”, skarb starego kibola z zakazem stadionowym. A kiedy się z nim szamotał, to wszystko z niego wyleciało, jakieś pieniądze, bilet miesięczny i dowód, szpitalne zaświadczenia, więc się rzuciliśmy to zbierać, bo deszcz, kałuże i błoto; a on na to krzyczał, a zostawcie to gówno! Tu patrz, patrz! I podsunął nam pod oczy swoją matkę na wymęczonym zdjęciu, najpierw je jednak wytarł i ucałował, bo też mu spadło do rynsztoka. Sam już nie pamiętam, jaka była, obaj jednak uznaliśmy, że należy się zgodzić, że piękna. Ten kolega obsiaduje ławki od placyku koło mnie, tuż za alejką z tabliczką upamiętniającą Barańczaka, bo taki tu ktoś miał pomysł, że z ławek plantowych się wczyta kod i będzie można posłuchać wierszy albo kawałka prozy; ale nikt nie słucha. Więc odtąd patrzę, od Gałczyńskiego mniej więcej, patrzę na Mrożka, na Shutego i Szymborską, bo już na Szczerku obok nigdy nie siadał, aż do Pułki, tu go widziałem najdalej, na ławce samobójcy. W sumie jakieś trzysta metrów, dalej się nie ruszał. Od dawna go nie widuję, pewnie umarł.

Mijam kiosk przechylony na bok, patrzę zawsze, jaki jest krzywy; kiedy powstawał, był w nim handel wodą gazowaną na butelki i kubki. Mijam pizzera, któremu macham, i Bunkier Sztuki, bezczelnie surowy całą mocą swego betonu, ale to nie o Bunkier chodzi, tylko o kawiarnię, która jest przed nim w budzie z plastiku, takie miejsce niby na Plantach, ale poza: tu się przychodzi wysiadywać na widoku. Trochę za Bunkrem stoi niepasujący właściwie do niczego Pałac Sztuki, w kolorach pałacowej bieli i złota, ozdobiony złotym fryzem i z popiersiami w wykuszach, odrobinę pompierska, choć dobra secesja, od strony Plant najmniej strojna i krzykliwa, bo za drzewami nie widać fryzu. Lubię patrzeć na jego skorupę, ale do Pałacu nie wchodzę, bo jego brudne pokoje są do wynajęcia dla każdego. Za złoconą bryłą przecina Planty wylot ulicy Świętego Tomasza, właśnie doszedłem do końca pierwszego ogrodu: na park otaczający Stare Miasto składa się osiem ogrodów. Każdy miał kiedyś własnego ogrodnika.

fot. Wojciech Nowickifot. Wojciech Nowicki

Ta trasa nie jest czysto przyrodnicza ani czysto miejska: idę wzdłuż budynków po prawej, widzę i słyszę tramwaje i samochody po lewej, i tylko jeśli odetnę się, nie tyle wysiłkiem woli, ile samoistnie, na podobieństwo momentów olbrzymiego i nieskażonego niczym skupienia, które czasem osiąga się w kawiarni, pociągu, gdzieś pośród masy ludzi, w wwiercającym się w uszy huku muzyki czy maszynerii; tylko wtedy zapominam, gdzie jest położony ten pasek zieleni, i obserwuję drzewa, które szczególnie lubię, dziwnie rozgałęzione i sięgające konarami niemal do ziemi, albo przeciwnie, wysokie, szukające światła. Spokój osiągam dopiero przy ciemnym murze Reformatów, to miejsce, gdzie się czuję u siebie, żadne tam puzderko złote ani kamienice na barkach mocarnych Atlasów, tylko mur jakby przedwieczny, starszy niż cokolwiek tu wokół i porośnięty bluszczem. Na tej wysokości obserwuję już ludzi, beznamiętnie, tak jak się obserwuje drzewa albo ptaki, odnotowuję ich zachowania godowe czy walki, ich wypowiedzi o przegranym życiu, jak dziś te panie siedzące na ławce Trakla, narwanego młodzieńca, co pisał wiersze, miał niezdrowy pociąg do siostry i skończył życie samobójstwem w Krakowie. Obserwuję, są tu wszyscy, furkoczący, gdaczący klerycy, samotni starcy, menele, pary na rowerach, Japonki, Angole, mieszkańcy rozmaici z dominantą Ukraińców, którzy bardziej niż my doceniają takie miejsca, a także dostawcy jedzenia pędzący na rowerach i drapieżniki na elektrycznych hulajnogach.

*

Wejście na Kleparz oznacza dla mnie: tylko to wejście, jedyne, choć są jeszcze inne; z tamtych nie korzystam. Mówię, że od LOT-u, choć biuro linii zwinęło się z rogu sam już nie pamiętam kiedy. Byłoby wygodniej: od przystanku czy od Basztowej, ale jest od LOT-u i zostanie. Była nadzieja na podróż, teraz cukiernia wabi luksusem, ale tuż za jej siedzibą zasłona zostaje gwałtownie zdarta: ciągnie się tu aleja wykluczonych, babin z siatkami pełnymi nie wiedzieć czego, alkoholików w chwilowej nadziei na zamroczenie klienta, są bezrobotni synowie matek z działką przy domu, więc stoją i oferują w milczeniu parę główek czosnku albo pudła i wieszaki zużytych szmat, butów schodzonych do zera, i znów kwiatki czy mirabelki albo słonecznik do skubania, a im bliżej prawdziwego targu, tym towar obfitszy i lepszy, jakby sprzedawczynie brały pod uwagę, że za piętnaście metrów jest ta obfitość, która ściąga pół miasta.

Za wąską uliczką są trzy wejścia, ja maniakalnie, z klapkami na oczach podążam zawsze tym z lewej, bo do targu również podchodzę zawsze tak samo. Jeśli ten targ jest miastem, to najpierw jest dzielnica willowa, luksusowe kwartały murowanych kiosków, dumnie tu zwanych sklepami. Za ostatnimi z nich są zadaszone stoły, dzielnica ludowa, która w lecie i jesienią jest najszczęśliwszym miejscem w mieście, piętrzy się cała obfitość stworzenia, co tylko wyrośnie, ląduje pod brudnymi zadaszeniami na wytartych blachach, ułożone w skrzynkach, pudłach i workach; kłębią się tu wokół wygłodniałe stworzenia, te dostojne krakowskie panie wykłócające się o pięćdziesiąt groszy zniżki, faceci w tatuażach, podstarzali samotnicy ze składakiem, biorący tuż przed zamknięciem furę przejrzałych pomidorów, z których robią sos na zimę. Jest paniusia żądająca zwrotu za rydze kupione tydzień wcześniej, o których sobie dopiero co przypomniała, i z oburzeniem krzyczy, że są nieświeże. Jestem ja z bratem, on chodzi wcześniej i zna wszystkich po imieniu, ja przemykam cicho. Są targowi celebryci, jak ten ekspolityk w słomkowym kapeluszu, zwany w mieście premierem prawicy, choć całej nadziei na premierowanie nalizał się tylko przez szybę; jego miłośnik od lat umieszcza dla niego upominki, jak tę dwudziestogroszówkę przylepioną superklejem na jego trasie, na której premier z zaciętości połamał sobie paznokcie i pół targu miało używanie. Są inni, ale to sprzedawcy się liczą, kobiety z chlebem, Pan Pomidor, ponura sprzedawczyni przypraw, każdy się trzyma swojego miejsca; tak jak w budkach są ludzie, których darzę zaufaniem, Paweł miłośnik węgierskiego mięsa, Pavel Ormian i Grek, który wierzy tylko w to, co greckie. Dzielnica luksusu jako całość niechętnie spogląda na stoły dzielnicy ludowej, choć się już wycofała z otwartej wojny i nie żąda likwidacji gorszej połowy. Jak tym willowym jest źle, wyprzedają towar i puszczają swoje sklepiki w arendę, prowadzą proste życie rentierów; ci obrotniejsi zostają i nie mogą się opędzić od chętnych.

To całe miasto, sczepione niechęcią dzielnice, jest o tej porze roku bliskie erupcji, choć tuż po podniesieniu szlabanów i spuszczeniu mieszkańców ze smyczy było opustoszałe, wiatr przewiewał kurz między zamkniętymi budkami, między ponurą i zniszczoną już częścią otwartą, kręcił sznurkami, których cała plątanina ukazała się niespodziewanie narosła pod daszkami, i wydawało się już, że ten targ wymrze po wiekach istnienia: któregoś dnia ostało się pięć czynnych stoisk, towaru niemal nie było. To było jak dzień przed końcem wszystkiego.

Kiedy się już to wszystko minie, mango samolotowe, karczochy ekspresowo sprowadzane z Włoch, świeże i wędzone ryby, cięte zioła z Tajlandii czy Hiszpanii, świeże jesiotry, dziczyznę, najlepsze węgierskie wędliny, specjalistę od fety z beczki i świeżo wyciśniętej oliwy z własnego gaju, a potem nieokiełznane stoły, te góry dziwnych jabłek, których nigdzie już nie ma, o skomplikowanym smaku, który nie przypomina niczego znanego, góry grzybów, brudne stoiska Ekologa (który sam nadał sobie ten tytuł) wypełnione dziwnym korzeniem, podejrzanym liściem, jakąś cieczą alkoholową w słoikach usmarowanych błotem, i znów: zioła własnego chowu, którymi pachnie tylna strona placu, tłumiąc nieco mdły zapach nabiału, sałaty, borówki, do których tutaj dopisują, że góralskie, czyli borówki po prostu albo leśne jagody; kiedy się więc to wszystko minie, jest jeszcze pasmo nędzy. Rzadko tam zachodzę, nie ze wstydu, tylko dlatego, że nie mam tam czego szukać. Idę popatrzeć, tak jak się chadza na nudną wystawę albo do arabskojęzycznej księgarni. To przesmyk pawio barwionych staników, sztywnych i wielkich jak powiększone modele dla szkolnej dziatwy, majtasów z najsztuczniejszej materii, halek ściskających obfite ciała, pstrokatych sukien i koszul z poliestru powstałych pod nożycami szalonych krawcowych. Wisi to wszystko na plastikowych wieszakach, na sznurkach rozpiętych jak kable w azjatyckich dzielnicach biedy, sklecone byle jak, ale nadal, widać, potrzebne.

*

Ten targ oznacza odwieczny stan nieudanych przeróbek: upadły projekty marzycieli, którzy bywali w świecie. Były piękne, bo w snach widzieli tu drugą Barcelonę, drugi Budapeszt, trochę skromniejszą Florencję. Już nie targ wschodni, obfity, ale dziki, lecz zadaszoną piętrową halę z klimatyzacją i podziemnym parkingiem, na który zresztą nigdy nie dostaliby pozwolenia, grzebanie w ziemi w naszym mieście jest naruszeniem tabu, ziemia, słyszę bez ustanku, kryje tu wielkie skarby przeszłości. Ci budowniczy w marzeniach jeździli po świecie, nadal jeżdżą, oglądają budowle w obcych krajach i w myślach przenoszą do siebie kolorowe faliste dachy z plastiku, jakby zapominali przy tym, że na czas budowy będą musieli zamknąć swoje interesy i całkiem zmarnieją; a powab gnuśności, zwanej dumnie krakowską tradycją, przepadnie i miejscowe panie nie będą się miały gdzie wykłócać o rabat, o te swoje pięćdziesiąt groszy, które ratują ich honor. Przeżyją wtedy los wielkich hal, turystycznych wydmuszek, dawno opuszczonych przez prawdziwych handlarzy, w których zamiast kurczaków, staników, kwiatów, warzyw i Ekologa, zamiast eleganckich sklepików z dziczyzną, włoskim towarem, węgierskimi wędlinami, zamiast Ormianina handlującego tysiącem i jeden drobiazgów w trzech sklepikach jednocześnie zostanie to co wszędzie: wielkie nic. Zapanuje chromowany plastik, stoiska z wyciskanym sokiem, mrożony jogurt, kawałki owoców na patyczkach, luksusowe wędliny i sery w cenach, które łatwiej zaakceptować w sklepie pozwalającym lepiej podkreślić pozycję klienta. Powstaną restauracyjki udające miejscowe, ale byle jakie i drogie. Sprzedawczynie pójdą szukać roboty w supermarkecie albo na emeryturę. Ucichną świńskie dowcipy, zaniknie żarcie kotletów z kapustą ze styropianowych pojemników, nawet pokątne picie. Rozwieją się jak mara tutejsi pomocnicy, ta siła fizyczna ogarnięta problemem alkoholowym, która po południu nie zauważa już nawet, kiedy przejedzie komuś przez stopy wózkiem z trzystu kilogramami ziemniaków. Wirus wytruł na razie mrzonki, marzyciele powoli składają broń.

Wstępuję na zieloną linię Plant, czasem przysiądę na Traklu i pomyślę chwilę. Tam dobrze się myśli, tuż przed zakrętem. Wracam obładowany na nasze trzecie piętro, rozkładam zakupy i zawsze się okazuje, że o czymś zapomniałem. Jutro czeka mnie kolejne wyjście. Ćwiczę tę trasę jak trudny pasaż, przegrywam ją sobie, kiedy się tylko da. Nie dążę do perfekcji, nie da się, bo wciąż się coś zmienia i dźwięk nigdy nie jest ten sam: to jest wyprawa, która nie ma końca.

Tekst powstał we współpracy z Instytutem Goethego w Warszawie.

Instytut Goethego