W pustym, lodowatym i wieloizbowym domu wszechświata ziemia jest pokojem duchów; córki pastora Mraka, Jula i Ola, ubierały się jak wariatki i w ogóle były niezłe. Nie jadały mięsa, nawet szynki, paliły papierosy, kupowały wino u Rotha, a gdy na skutek zasługującej na osobną opowieść interwencji pani Pastorowej przestano je im sprzedawać, potrafiły po wiadome specjały pójść tam i z powrotem do Ustronia. Ma się rozumieć w butach na obcasie i w balowych sukniach z granatowo-różowej tafty.
Czasem suknie leżały na brzegu rzeki, właścicielek ani śladu – w samych halkach płynęły pod czarnozieloną tonią aż do lodowatych wirów pod mostem przy cmentarzu; tam musiały znać wejścia do głębinowych kanałów albo innych do centrum prowadzących labiryntów, bo nagle hokus-pokus: suszyły się na leżakach w parafialnym ogrodzie.
W każdy piątek obute w czarne wizytowe trampki ze złotymi sznurowadłami przychodziły na boisko i grały z nami w piłkę. Od łąk przy Starym Młynie trzymały się z daleka; ale gdy w piątki pan konserwator Kukutschka miewał ataki swej słynnej i równie wszechogarniającej jak codzienna surowość przychylności i nie tylko – z faktycznie na ligowym poziomie utrzymanej murawy – nie przeganiał, ale wręcz – to prawda: z niepozbawionym elementu senności entuzjazmem otwierał przed nami bramy siglańskiej Maracany – siostry stawiały się niezawodnie, punktualnie i w pełnej – by tak rzec – gotowości do bitki.
Ola w obronie była nie do przejścia, Jula w ataku nie do zatrzymania. Sam zapach ich potu, sam widok ich nóg w granatowych szarawarach, ich ramion w czerwonych bluzkach był wystarczającą bronią, z którą chyba nawet reprezentacja miałaby kłopoty – nie starczało im to, jakby rozwścieczone niezasłużonymi przewagami płci i piękna grały na połamanie kości. Obie – średniego wzrostu, ale mocno, a jak na odżywianie się samą sałatą czy innym byle czym, wręcz atletycznie zbudowane – wchodziły ostro, odpadaliśmy od ich bodiczków jak znokautowani; oczywiście gdy im pasowało, z kamiennymi twarzami stosowały babskie triki – młody Wzmożek, gdy Ola podczas zamieszania podbramkowego z całym bezwładem oparła się o jego plecy, rozpłakał się jak dziecko i długo nie mógł dojść do siebie; wielu z nas jeszcze dotkliwszych rozkoszy i jeszcze głębszych rozpaczy doznawało.
Pod koniec piątkowych meczów na bieżnię wjeżdżał szary parafialny garbus, Pastor zawsze pytał, jaki wynik, i z najwyższą uwagą grę śledził, zdawało się, że ma masę uwag, że lada chwila zacznie nas sztorcować, każe zatrzymywać i powtarzać zagrania, córkom pocznie zasady fair play wpajać, nigdy jednak nic nie mówił.
Mrakówny na widok ojca reagowały skrajnie, raz demon w nie wstępował i w ostatnich minutach przeprowadzały szereg brawurowych akcji, innym razem odpuszczały i stroiły miny – czasem schodziły bez słowa, czasem urządzały jakieś druzgocąco czułe i zwalające z nóg pożegnania; zawsze przy tym działały wielopiętrowo – jak schodziły bez słowa, natychmiast po wlezieniu do auta zaczynały piszczeć, krzyczeć, machać rękami i słać namiętne całusy, i na odwrót. Jak nas na koniec z rozpaczliwą czułością – jakbyśmy się już nigdy mieli nie zobaczyć – wyściskały i wycałowały, nagle odwracały się i odchodziły bez jednego gestu czy spojrzenia.
Zawsze były w trakcie jakiejś gry ze światem; uczyły się świetnie, ale równocześnie dawały do zrozumienia naszym osłupiałym i od dziesięcioleci wyzwolonym nawet z cienia myśli o „tych rzeczach” profesorom, że są gotowe na wszystko. Potrafiły puszczać niekończące się wiązanki straszliwych przekleństw i były w stanie paroma w ich precyzji nieodpartymi zdaniami istnienie Boga udowodnić. Powagę wszelką były w stanie podważyć, niezbitość rozbić, najbanalniejszą oczywistość woalem nieprzeniknionej tajemnicy spowić. Najfantastyczniejsze dyrdymały tak przekonująco i z tak poważnymi minami przedstawiały, że człowiek nie był w stanie się oprzeć i wiedząc, że daje wiarę bredni, dawał wiarę bredni. Hipnotyzerskie talenty małych czarodziejek? Byłoby pół biedy. Jakby tylko o takie zabawy szło – byłoby pół biedy.
Jedni – zdecydowana większość – mieli je za zupełne bezbożnice, inni – garstka jeszcze mniejsza od wyznawców Fryca – za wzorowe luteranki. Dojdź tu, człowieku, prawdy po latach! Po latach w zaświatach! Niektórzy uważali, że są perwersyjnie piękne, drudzy powiadali, że kruche rysy, lekko perkate nosy, piegowata cera i rudawe włosy dają im pozór przebiegłych lisic. Były pomiędzy nimi, pomimo dwu lat różnicy, liczne bliźniaczości – zwłaszcza spojrzenia, nawet jak zmienne, zawsze identyczne: raz fantasmagoryczna zieleń ich oczu była krystaliczną zielenią sierpniowego nieba nad Czantorią, raz czarnym i dymiącym oparem bagien za Świętym Kamieniem. Niby zawsze chętne do intymnych szeptów czy czułych przekomarzań, w każdej chwili w sopel lodu albo płomień szyderstwa mogły się obrócić. Nade wszystko zaś zawsze i w każdej chwili mogły zacząć czytać.
Praktycznie nie rozstawały się z ogromnymi chlebakami, w których całe biblioteki dźwigały – do czytania zawsze były gotowe. Zawsze i wszędzie. Nagle – na chodniku, nad rzeką, na boisku, w szkole, przy stole, w czasie każdej rozmowy, w trakcie każdego gestu i każdego spojrzenia – wydobywały z czeluści swych (w sensie ścisłym) podręcznych bibliotek książkę i z dziwaczną gwałtownością pogrążały się w lekturze. W kościele też im się zdarzało, bez groteskowych nagminności, ale się zdarzało – wszyscy, jak to przy hymnie, na baczność stoją i Warownym Grodem mocnymi głosami lecą, a jedna albo druga, a przeważnie obie – skulone w ławce i zaczytane, nie wiedzą, gdzie są, o bożym świecie zapomniały, z kościoła duch ich uleciał, jedynie opadające na otwarte stronice włosy bezwiednymi ruchami odgarniają.
W jakiejś mierze nigdy niedostępne, w czasie czytania przepadały z kretesem. Bez przerwy, całymi dniami i tygodniami coś czytały – i zarazem najoczywistsze w tej sytuacji pytanie: Co mianowicie czytają? okazywało się zbrodnią. Zwrócić się do Mrakównych: Najmocniej przepraszamy, nie chcemy przeszkadzać, ale co panie czytają? znaczyło coś znacznie gorszego od studziennego nietaktu, coś znacznie haniebniejszego od doszczętnego zbłaźnienia, coś znacznie boleśniejszego od wyjścia na zupełnego głupka. Nawet jak się tysiąc razy bardziej szarmanckich formuł używało – Bóg wie, jak krwawy występek się popełniało.
Wciąż miały jakieś książki przed nosami, a gdy się o te książki zagadywało – szydercze szały i napastliwe demony w nie wstępowały. Wpierw z kabotyńskim zdumieniem, drapieżnie się jeżąc i jadowicie cedząc sylaby, powtarzały i na wszelkie modły przetwarzały pytanie: Co czytamy? Co ja czytam? Co Jula czyta? Co Ola czyta? Czy jedna czyta jedno, a druga czyta drugie? Czy na odwrót? Czy obie czytamy to samo…?
Na chwilę, na sporą chwilę milkły i gdy już się zdawało, że odpuściły, że choć tytuł albo najogólniej zarysowany temat ujawnią – zaczynały na nowo: Co panie czytają? Ach, proszę wybaczyć! W jakim dziele panie tak bezbrzeżnie się zagłębiły? Proszę darować, ale najzwyczajniejsza w świecie ludzka ciekawość trawi! Cóż za lektura tak panie pochłonęła? Co czytamy? No… No… No… Po serii z maksymalną ironią powtórzonych i do szczętu wykoślawionych pytań następowała sekwencja równie, a przeważnie bardziej jeszcze ironicznych odpowiedzi: Niezbyt wiemy, co czytamy… Tak bardzo nas lektura pochłonęła, że nie tylko o bożym świecie, ale i o tym, co czytamy, zapomniałyśmy… Zaraz… Zaraz… Co ja czytam? Olu, co ja czytam? Ach, Julu, skąd mam wiedzieć, co ty czytasz, skoro sama nie wiem, co czytam? Tak się zaczytałam… Koledzy pytają, co czytam, a ja nie umiem odpowiedzieć. Pomóż mi, Julu… Koledzy pytają? Zwłaszcza jeden? Skąd! Zwłaszcza trzech.
Powiedzieć, że w takich miejscach siostry wybuchały śmiechem, to nic nie powiedzieć. Najpierw owszem śmiały się, ale krótko, śmiech prawie natychmiast w spazmatyczny kwik przechodził, kwik w rzężenie, rzężenie w wycie. Powywszy parę dobrych minut, powywszy w sensie ścisłym wilczo: z zadzieraniem głów niby do księżyca, z modulowaniem chrapliwych rozpaczy w gardle, powywszy co nieco, siostry uspokajały się, chustkami wycierały łzy, wysmarkiwały się i jeszcze od czasu do czasu doznając, w postaci pojedynczego szczeknięcia czy nagłego skurczu ramion, recydywy histerycznego śmiechu, próbowały mówić coś niby na serio – nie było to proste. Wychodziło im wszystko, powaga najsłabiej.
– Po pierwsze czytamy książki bardzo grube, bardzo, bardzo grube.
– Sześćset, siedemset, osiemset, dziewięćset stron.
– Nic dziwnego, że po pewnym czasie zapomina człowiek, co czyta, jaki był tytuł, o autorze szkoda gadać.
– Po drugie czytamy książki zakazane.
– Bardzo zakazane. Bardzo, bardzo zakazane. Och, jak zakazane!
– Dzieła na indeksie.
– Indeksy dzieł zakazanych też czytamy. Ojciec ma osobny regał, na którym stoją wyłącznie indeksy dzieł zakazanych. Całe szeregi opasłych indeksów.
– Nie widzieliście tego regału, choć jest na całą ścianę, co zresztą żadna nowina, wszystkie nasze ściany są regałami i na odwrót.
– Ale wy często nie wiecie, że pod ścianą stoicie.
– Ściana tuż przed nosem, a wy nic.
– Całe życie tak wam minie.
– Potem znajdziecie się po drugiej stronie regału.
– Najpewniej i tego nie zauważycie.
– Widzieliście ściany Biblii, ściany powieści, ściany teologii, poezji, ściany dokumentów, atlasów, ściany rękopisów; mury ksiąg dowodzących istnienia Boga w jaszczurczej źrenicy, w skrzydle ważki, w szczurzym ogonie etc., etc.; widzieliście regały medycyny, rysunku, skrzypiec, dzienników pokładowych i sprawozdań rządców dozorujących wycinanie trawy na mongolskich stepach w dziewiątym stuleciu, widzieliście nawet regały, na których stoją księgi zakazane, ale półek, na których stoją indeksy dzieł zakazanych, nie widzieliście…
– Nie mogliście widzieć, ponieważ regał wypełniony indeksami ksiąg zakazanych znajduje się w specjalnym, surowo zakazanym pokoju, pokój jest w zakazanej głębi.
– Drzwi do pokoju wiecznie zamknięte, a ojciec nigdy nie rozstaje się z kluczem. Nawet we śnie.
– Ale my niekiedy w zbrodniczym transie stąpamy na palcach, zakradamy się i klucz bezszelestnie od pęku innych sekretnych kluczy odpinamy i tak dalej…
– Nieraz do białego rana przeglądamy indeksy ksiąg zakazanych. Zapisujemy co bardziej zakazane tytuły i potem je czytamy.
– Ależ są one zakazane!
– Strasznie, strasznie zakazane! Pod każdym względem.
– Oczywiście zakazane przede wszystkim z powodów politycznych. Ale nie tylko.
– Także z powodów historycznych, wojskowych, i – drogi chłopczyku – wiemy, że to właśnie chcesz usłyszeć – moralnych. To właśnie chcesz usłyszeć, niemoralny chłopczyku? Prawda?
– Niektóre książki są zakazane z wszystkich tych powodów naraz.
– Nie możemy ci powiedzieć, co czytamy, bo tytuł zakazany, autor zakazany, treść zakazana…
– I forma zakazana. Jakby ktoś się dowiedział, że my ci mówimy, co czytamy, to milicjanci ciebie by mogli na wieczne osiedliny na Syberię zesłać.
– Ma się rozumieć, pojechałybyśmy z tobą. Mieszkalibyśmy sobie we trójkę w domku dawno zmarłego zesłańca…|
– Drewniany dom w stylu gubernialnym…
– Długie syberyjskie zimy…
– Gwałtowne syberyjskie wiosny.
– Krótkie i upalne syberyjskie lata…
– Wąskie syberyjskie prycze… (śmiech).
– Jak się pomieścić we trójkę? (kwik).
– Jakoś byśmy się pomieścili. W końcu zesłanie na Syberię to nie wczasy na Riwierze (rzężenie).
– Francuskiej (wycie).
– Właśnie taką książkę czytamy. O życiu zesłańców na Syberii. O tym, jak uprawiali ziemię, piekli chleb, obierali kartofle, kroili cebulę, gotowali kapustę, parzyli herbatę w samowarach. I o tym, jak wieczorami snuli opowieści i śpiewali pieśni. Dotknąć nie śmiesz, ale zobaczyć możesz. (Ma się rozumieć po zdaniach tego typu: kwadra – śmiech, kwik, rzężenie, wycie – miewała siłę długotrwałego ostrzału artyleryjskiego). Dotknąć nie śmiesz, ale zobaczyć możesz. I siostry wyjmowały ze swych ogromnych torebek, i unosiły w górę, i z „bezpiecznej odległości” pokazywały zawsze oprawione w „Trybunę Robotniczą” opasłe, grubsze nie tylko od Biblii, ale nawet od Postylli Marcina Lutra tomy, i nam – którym sama myśl, że w ogóle istnieją książki o obieraniu kartofli, gotowaniu kapusty i parzeniu herbaty, nie mówiąc o ich czytaniu, zdała się całkowicie niedorzeczna – nagle nam te cegły zdały się najciekawsze w świecie, nagle niczego tak nie pragnęliśmy, jak szczegółowych opisów obierania kartofli, gotowania kapusty i parzenia herbaty w samowarze.
Fragment pochodzi z powieści „Wiele demonów”, która ukaże sie 23 kwietnia w Wielkiej Literze.