Coś nas omija
Performance „Plague” Jamesa Ferraro, fot. Camille Blake

9 minut czytania

/ Muzyka

Coś nas omija

Piotr Tkacz-Bielewicz

W tym roku hasłem przewodnim berlińskiego CTM było „Turmoil” – zgiełk, wrzawa. Prawdziwa klęska nadmiaru, odbiorcom proponowano zestawy trzech lub czterech wydarzeń jednocześnie, z których przynajmniej jedno było światową premierą

Jeszcze 2 minuty czytania

Przez dziesięć lat obserwowałem, jak CTM ewoluuje i rozrasta się – do pewnego momentu z radością, potem z coraz większym niepokojem. Tradycyjne festiwalowe problemy pierwszego świata w rodzaju nakładania się na siebie interesujących koncertów zostały tutaj spotęgowane. W tym roku wszystkiego było jeszcze więcej. Przez większość dni w menu proponowano nam zestawy trzech lub czterech wydarzeń jednocześnie. To jeśli chodzi o pozycje specjalne. Oprócz tego standardowe koncerty, późnowieczorne imprezy, a to wszystko po dniu wypełnionym wykładami i dyskusjami.

Festiwal co roku ma swoje – zazwyczaj bardzo ogólne – hasło przewodnie. W tym roku „Turmoil”, czyli wrzawa, zgiełk. Oferując nadmiar, CTM działa jakby w zgodzie z „prawie nieuniknionym reżimem permanentnej ekscytacji” (by odwołać się do tekstu z katalogu festiwalowego). Jednocześnie, mnożąc liczbę równoczesnych wydarzeń, potęguje wrażenie, że coś nas omija. Na przykład występ polskiego kolektywu Wixapol w „świątyni techno”, klubie Berghain rozpoczął się o 6.30 rano. Wykończony wcześniejszą gonitwą po wydarzeniach nie miałem szans do niego dotrwać. Festiwalowa norma. Na szczęście zapis tego występu – połączenie szalonych gabberowych temp z polską muzyką ludową, przebojami pop i ciekawostkami z internetu – został umieszczony w serwisie Soundcloud. O Polakach w entuzjastycznym tonie rozpisywały się na gorąco tuż po występie najważniejsze internetowe portale zajmujące się elektroniką, z „Electronic Beats” na czele. 

Zasadniczym zadaniem festiwalu wydaje się naszkicowanie jakiegoś obrazu współczesnej kultury, a nie zalewanie odbiorcy „contentem”. To, że jest mnóstwo muzyki, która zasługiwałaby na posłuchanie, to wiemy i bez festiwali.

Krążąc między kolejnymi koncertami, miałem wrażenie odwiedzania stoisk na targach. Liczne towarzyszące lub poboczne wydarzenia mogły znaleźć się w programie dzięki staraniom partnerów lub sponsorów. W ciągu prawie dwudziestu lat CTM stał się wyznacznikiem jakości. Dla wielu podmiotów, od producentów oprogramowania przez ośrodki badawcze po marki ubrań, wizerunkowo ważne jest, by być z nim kojarzonym. Ale jak to zrobić, żeby jednocześnie być otwartym i się sieciować, nikogo nie obrazić, ale też nie rozmyć w ten sposób tożsamości przedsięwzięcia? Czy nie kłóci się ze sobą to, że Red Bull jest krytykowany w katalogu (w ważnym i potrzebnym, a do tego lekkim, tekście Jamesa Ginzburga z Emptyset) a zarazem współorganizuje finałową imprezę festiwalu? Albo jak się ma nawoływanie Rohlfa, aby „zaprzestać bezmyślnej konsumpcji materialnej, która niszczy naszą planetę” do tego, że na CTM rządzą jednorazowe kubki do napojów – kwestia może nie najistotniejsza, ale akurat taka, na którą festiwal miałby realny wpływ.

Ostatecznie jednak imprezę poświęconą muzyce należałoby oceniać na podstawie poziomu samych koncertów. Forma ma jednak duży wpływ na przyswajanie treści. Mocne wrażenie zrobił wieczór przypominający Ernesta Berka (1909–93), a w zasadzie to nawet odkrywający tego tancerza, choreografa i pedagoga, ale też kompozytora muzyki elektronicznej na potrzeby własnych form scenicznych. Niewykluczone, że na mój pozytywny odbiór wpłynęło to, że miał on miejsce w pierwszej części festiwalu, bo nie byłem jeszcze przesycony. Przedstawiono pięć jego utworów z lat 60. i 70., do których choreografię zrekonstruowano na podstawie notatek, zdjęć i filmów. Ciekawie wypadły zwłaszcza utwory solowe, w których postacie owinięte były w materiały uniemożliwiające rozpoznanie nawet ich płci. W jednym przypadku pozwoliło to ciału tancerza odgrywać stale zmieniającą się formę, z której materia wydawała się nieraz niemal wyrywać na powierzchnię. W innym utworze posłużono się maskami, których zwielokrotnienie i interakcje prowadziły do subtelnie komicznych efektów. Najmocniejszym punktem wieczoru była jednak zbiorowa improwizacja w duchu trance dance sessions, jakie Berk wielokrotnie przeprowadzał w latach 70. Rytualny charakter całości podkreślały narastające powoli rytmiczne dźwięki grane przez japoński duet group A. Wykorzystywał on oryginalne nagrania artysty. Po tak emocjonalnym i pełnym fizycznej energii ciał w ruchu występie miał miejsce specjalnie przygotowany na tę okazję koncert Pan Daijing i Rashada Beckera. Okazał się on mało angażujący, wystudiowany i jednak zbyt długi (jako ostatnia część tego obfitego przecież wieczoru).

Spektakl taneczny poświęcony Ernestowi Berkowi, fot. Isla KrissSpektakl taneczny poświęcony Ernestowi Berkowi, fot. Isla Kriss

Chinka wystąpiła na CTM jeszcze raz, z nową kompozycją stworzoną na 4D SOUND. Aby jej wysłuchać trzeba było wejść na platformę z systemem głośników rozłożonych w 16 kolumnach umożliwiających projekcję dźwięku przestrzennego. Odbiorcy pozwoliła zanurzyć się w nim i doświadczać jego ruchu. Utwór Pan Daijing wypadł najciekawiej, bo nie ograniczał się do modelowania abstrakcyjnych chmur dźwiękowych, ale zestawiał je z nieoczywistymi elementami rytmicznymi i niepokojącym głosem.

Jednym z motywów przewodnich w tym roku była sztuczna inteligencja i tzw. samouczenie się maszyn, zgłębiane w teorii i w praktyce. Estela Oliva, Gene Kogan i Wesley Goatley w swoich wystąpieniach zwracali uwagę nie tylko na rodzące się możliwości, ale też na nieprzewidziane konsekwencje i (nad)użycia. Choćby pojawienie się oprogramowania Lyrebird, które pozwala na syntetyzowanie mowy już na bazie minutowej próbki. Od razu podkreślano, że takie narzędzie może zostać wykorzystane do podszywania się pod kogoś, gdy w grę wchodzą mechanizmy uwierzytelniania głosem. Podobnych zabiegów dokonują Holly Herndon i Mat Dryhurst, którzy we współpracy z Julesem LaPlace w oparciu o sieci neuronowe rozwijają program Spawn. Jak wyjaśniał LaPlace, jego mechanizm tworzenia dźwięków to coś pomiędzy samplowaniem i syntezą. Herndon i Dryhurst karmią program nagraniami swoich głosów, by wytworzyć głos nowy, odmienny, ale łączący cechy obu materiałów źródłowych.

Ze sztuczną inteligencją związana była też najbardziej spektakularna porażka tegorocznego festiwalu, „Plague” Jamesa Ferraro, dzieło zamówione wespół z siostrzanym transmediale. Przeładowane wizualizacje dostarczają mnóstwa bodźców, jakby chciały odwrócić uwagę od miałkości retro-futurystycznej oprawy dźwiękowej, o której płaską syntetyczność rozbijają się z kolei partie wokalne. Do tej całości zupełnie nie pasuje pojawiający się kilka razy na scenie aktor, a wygłaszane przez niego kwestie są trudne do zrozumienia. Jeśli przyjąć „Plague” za kraniec skali rozbuchania, to na drugim jej końcu umieścić by można „Geomancer” Lawrence'a Leka, najlepszy moment corocznej wystawy CTM. To przykład spójności i świadomości środków, odświeżającego ograniczenia i ośmielającej skromności. „Geomancer” przedstawia wizję Singapuru z roku 2065 kontrolowanego przez sztuczną inteligencję. Jest ona stworzona z rozmachem i jednocześnie nie przytłacza. Co ciekawe, wykorzystano tu podobne środki co w projekcie Ferraro – jednak w dużo bardziej przemyślany sposób. Bo choć rzecz jest równie enigmatyczna, to tutaj przynajmniej prowadzeni jesteśmy przez narrację – mający wrócić na ziemię (i ulec zniszczeniu) satelita zaczyna zastanawiać się nad swoim losem, stawiając przy okazji istotne pytania o wyznaczniki samoświadomości i indywidualności. 

 

W performansie „Corpus Nil: Eingeweide” Marco Donnarumma zmaga się z urządzeniem obdarzonym sztuczną inteligencją, uczącym się na bieżąco przez zbieranie informacji. Przeznaczenie maszyny nie jest jasne. Kojarzyć się może nieco z tą z „Kolonii karnej” Kafki. Mamy tutaj wzajemne oddziaływanie, bo nie tylko człowiek reaguje na maszynę, ale ona na niego również. Przygnieciony nią artysta próbuje podnieść się z podłogi, co kosztuje go wiele siły, a ruchy maszyny stają się coraz gwałtowniejsze, jakby pobierała energię od niego.

Hitchmakerchinx, fot. Camille BlakeHitchmakerchinx, fot. Camille Blake

Podczas CTM teoretyczne rozważania były często bardziej wciągające i inspirujące niż ich przełożenie na artystyczną praktykę. Występ Donnarummy CTM. Turmoil, Berlin, 26 stycznia – 4 lutego 2018, BerlinCTM. Turmoil,
Berlin, 26 stycznia – 4 lutego 2018
zadziałał pewnie tak mocno ze względu na ważną rolę ciała, jego intensywną obecność, niezapośredniczoną przez programistyczne procedury, tylko podaną w stanie pierwotnym. W sytuacji obcowania z dźwiękami na żywo więcej do przekazania niż sztuczna inteligencja miała organiczna cielesność. Najlepiej unaoczniał to występ prezentujący Flex Dance Music, czyli nowojorski taniec mający swe korzenie w jamajskim stylu bruk-up. Jak to zwykle bywa, tworzący muzykę sami też tańczą, jak grający na festiwalu DJ Aaron i Hitmakerchinx, którzy dla pełniejszego efektu przyjechali z dwójką tancerzy. Bijąca od nich fizyczna energia była tego samego rodzaju co u Donnarummy. W obu przypadkach również badali oni i rozszerzali możliwości ciała, a ich ruchy nieraz zadziwiały. Efektem były formy poniekąd nieludzkie (co z kolei przypominało o tancerzach w utworach Berka). Muzyka nieobciążona teorią stawiała tu wyzwania umysłowi. Oczywiście gdyby tylko ten chciał nadążyć z przetwarzaniem informacji.