Czego oczekujemy po zespole działającym od kilku dekad? Szczególnie po takim zespole, który swoimi wczesnymi wydawnictwami pomagał formować podwaliny czegoś, co okazało się potem w zasadzie osobnym gatunkiem muzycznym. Czego spodziewamy się po nowej płycie? Szczególnie takiej, która wedle zapowiedzi jest powrotem do wątków z kanonicznego, wczesnego właśnie, albumu. To jedna z perspektyw, z jakiej można przysłuchiwać się, i jedna z wielu opowieści, jakie można snuć przy okazji „Purge”, dziewiątego krążka pionierów industrial metalu, angielskiego duetu Godflesh.
Formuła zespołu wykuwała się od 1983 roku, kiedy to B.C. Green i Paul Neville, wtedy grający jako Fall of Because, zaprosili do współpracy Justina Broadricka. Co znaczące i nieco ironiczne w obliczu dalszych losów projektu, dołączył on do składu jako perkusista, choć duet wcześniej grał z automatem perkusyjnym. Istotnym wkładem Broadricka było namieszanie kolegom w głowach przez zaznajomienie ich z twórczością Swans, Sonic Youth i Discharge, co nadało inny kierunek ich poszukiwaniom. Zanim uformowało się Godflesh, Broadrick zdążył dołączyć do Napalm Death (jako gitarzysta), odejść z Fall of Because, odejść z Napalm Death i zatęsknić za Fall of Because. Jako że Neville’a nie było już na pokładzie, Broadrick i Green zadecydowali o zmianie nazwy. W tym układzie Broadrick przerzucił się na gitarę, więc do gry wrócił automat perkusyjny.
Wynikało to nie tylko z personalnych roszad – Broadrick wspominał w wywiadach, że jako zaledwie średni perkusista po prostu nie mógł zagrać tego wszystkiego, co sobie wymyślił. Nawet jeśli tak było, to po raz kolejny okazało się, że ograniczenia wyzwalają inwencję, a użycie automatu stało się znakiem rozpoznawczym Godflesh. Jakkolwiek posiadanie nieżywego perkusisty w składzie nie było wtedy niczym dziwnym dla kapel postpunkowych czy nowofalowych, to w muzyce metalowej nie było to tak oczywiste. Część środowiska spoglądała z nieufnością na takie zabiegi, które miały być zdradą „prawdziwego”, żywego grania. Godflesh się tym nie przejmowali i robili swoje, a „Streetcleaner”, ich debiut z 1989 roku, wraz z „The Land of Rape and Honey” Ministry, stanowi kamień węgielny industrial metalu.
Innym sygnałem, że panowie mają własny pomysł na siebie, było niestandardowe podejście do brzmienia: bas i perkusja na płytach Godflesh są wyeksponowane w stosunku do gitary, która zresztą nie przykuwa uwagi ognistymi riffami, ale raczej służy wytwarzaniu dezorientującego hałasu. Ciężkość i zawiesistość tej muzyki to coś, co Broadrick wielokrotnie podkreślał. To pewnie pochodna jego zainteresowania innymi gatunkami: hip-hopem, dubem, jungle, potem także drum’n’bassem – słychać to już na epce „Slavestate” (1991), a jeszcze mocniej na albumie „Us and Them” (1999). Trzeba zaznaczyć, że te inspiracje nie były wykorzystywane jako egzotyczna ciekawostka czy doklejane jako ornament, a przepracowywane i traktowane jako budulec czy droga prowadząca w nowe rejony – czego najlepszym przykładem liczne dubowe wersje kawałków Godflesh. Drugi ich album, „Pure” (1992), jest kontynuacją tych odważnych poszukiwań, skłaniającym recenzentów do posługiwania się terminem postmetal.
Godflesh „Purge”, Avalanche 2023Tu można sięgnąć po inny schemat opowieści, dobrze znany obserwującym tzw. muzykę niezależną: zespół zdobywa pewną popularność i zaczynają się nim interesować duże wytwórnie. W przypadku Godflesh była to najpierw Atlantic Records, ale stanęło na Columbii. Efektem tej współpracy jest „Selfless” (1994), który jeśli zaskakuje, to całkiem standardowym, często wręcz rockowym brzmieniem. Elementem takich opowieści jest też trudność w odnalezieniu się zespołu w obcym środowisku profesjonalnego studia, we współpracy z nieznanym sobie producentem. Choć w przypadku Godflesh należy podkreślić, że nie chodzi o dyletanctwo, bo Broadrick jest już wtedy doświadczonym producentem, ale o wypracowany model robienia rzeczy po swojemu. Przykrym, choć częstym finałem takich opowieści są zawiedzione nadzieje wytwórni – dotyczące rzecz jasna sukcesu komercyjnego. Choć „Selfless” było najlepiej sprzedającym się albumem duetu, dla Columbii 180 tysięcy egzemplarzy było wciąż zbyt małą liczbą. Dalej można by snuć tę opowieść, sięgać po nieco dramatyczne sformułowania o poczuciu zagubienia i bezcelowości, o szukaniu nowego pomysłu na siebie, które doprowadziło do decyzji o posiłkowaniu się żywym perkusistą („Songs of Love and Hate” z 1996 roku i późniejsze o pięć lat „Hymns”). A finałem jest zakończenie działalności.
Takie opowieści jednak rzadko kończą się definitywnie – w 2009 roku Godflesh ogłosiło powrót, najpierw do koncertowania, potem do nagrywania. Współpraca z żywym perkusistą została zaliczona do błędów i wypaczeń, a oparty na automacie „A World Lit Only by Fire” wydany w 2014 roku jawił się jako powrót do formy. Tej klasycznej, jak za dawnych lat. Co więcej, „Post Self” z 2017 roku dawał do zrozumienia, że Godflesh nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, że potrafi być innowacyjny, brzmieć świeżo, bez silenia się na bycie na czasie. A teraz dostajemy „Purge”, który już tytułem nawiązuje do „Pure”, więc czy można w ogóle oczekiwać rewolucji? Nie da się przecież wrócić do 1991 roku, jak gdyby nic się potem nie wydarzyło.
Zaczyna się obiecująco: „Nero” oparty jest na zgrzebnym hiphopowym bicie, gitara gryzącym brzmieniem wżera się w mózg, a Broadrick złowrogo pokrzykuje. „Land Lord” podnosi temperaturę i przyspiesza (rytm nawiązuje do breakbeatu), gitara nabiera gęstości i wwierca się głębiej, intryguje też motyw jak z zepsutej katarynki, głos dochodzi jakby z otchłani. Wszystko fajnie, ale już trzeci kawałek brzmi jak prowadzony na autopilocie. Na szczęście pewne zróżnicowanie przynoszą kolejne utwory z rytmicznymi kombinacjami (zwłaszcza ciekawie przetrawione inspiracje drum’n’bassem w „Permission”). „The Father” intrygująco balansuje między elegijnym tonem z eterycznym wokalem a majaczącą w oddali nawałnicą. Dwóm ostatnim utworom nie można nic zarzucić, ale trudno też posądzić je o poszerzanie pola walki.
„Purge” był albumem wyczekiwanym i spotkał się z gorącym przyjęciem, także krytyki. Jednak dla mnie, z tym podawaniem wszystkiego wprost w łatwo przyswajalnych porcjach i sprawdzonych formach, jawi się jako krok w tył w stosunku do nieoczywistego, mylącego tropy, rozedrganego „Post Self”. Ale może dla kogoś właśnie nowa płyta będzie impulsem do zagłębienia się w dorobek Anglików? Ciągle jeszcze mamy tutaj bowiem do czynienia z innym schematem: zespołu mniej znanego niż grupy, które wymieniają go pośród inspiracji (m.in. Fear Factory, Nine Inch Nails, Korn, a nawet Metallica).
Daleki jestem od posądzania Godflesh o „odcinanie kuponów”, nie chciałbym też myśleć o „Purge” jako o „podsumowaniu kariery”. Mam nadzieję, że ta historia się jeszcze nie kończy – może to dla nich moment, by mocno stanąć na nogach i złapać kolejny oddech? W tym są naprawdę dobrzy.