„Smerfy”, reż. Raja Gosnell

Adriana Prodeus

Co obejrzenie „Smerfów” może dać dzieciom? Przede wszystkim zbliżyć je do zinfantylizowanych rodziców, połączonych łzawym wspomnieniem z Pewexu. Zawłaszczając sobie ich dzieciństwo, nigdy nie pogodzimy się z tym, że naszego nie da się już odzyskać

Jeszcze 1 minuta czytania


Dzisiejsze, gąbczaste „Smerfy” nie mają nic wspólnego z tymi rysunkowymi sprzed lat. Przywodzą raczej na myśl „Shreka” – gdy w marionetkowym teatrzyku Papa Smerf i Smerfetka mówią głosem Jerzego Stuhra i kamera powoli unosi się znad sznurków, spodziewam się zobaczyć twarz aktora. Ale nie, moim oczom ukazuje się Frank Azaria – Gargamel po liftingu, poczciwy, ładny, gładki, pasujący jak ulał na ławkę w Central Parku. Nie ma w sobie nic przerażającego. Jego chęć łapania smerfów nie jest już manią ani nawet dziwactwem, lecz wymysłem, ciągniętym z nudów. Dużo bardziej emocjonalny wydaje się typowy nowojorski szaleniec, szczerbaty dziad, pchający piątą aleją wózek na zakupy ze zbieraniną kolorowych wiatraczków.

Jaki Gargamel, taki cały film. A Gargamel to celebryta, który przechodzi przez dym z kanału jak Michael Jackson, mówiąc: „Uwielbiam wyłaniać się z oparów. Czuję się wtedy taki tajemniczy i cera też wygląda tak...”. Wiadomo, rozmowa toczy się tu nie z dziećmi, ale z pokoleniem trzydziestolatków. Erotyczne kody Smerfetki, Papa Smerf jako demiurg, Gargamel jako Karol Marks... Ulubione zabawy nadinterpretacji. Niech więc dziś będzie, że rudy kot z „Billy Jean” to Klakier, błękitny księżyc został zaczerpnięty z „Thrillera”, a antresola antykwariatu ze „Smooth Criminal”. Pamiętasz? – pyta film, bo to na mnie ma podziałać reklama filmowych kosmetyków Anjelou z odbitą w wodzie pełnią. To dla mnie wałkowane są wątki serialowe. To ja mam pamiętać, co spotkało E.T. Pamiętam – mówię – możemy puszczać sobie oko, dawać kuksańce, a potem pójść do sklepu i kupić wielkie zestawy Lego, które są dziś dostępne. Po powrocie do domu odpalę „Smurfy” z lat 80., „Moonwalk”, klarując dziecku, że kiedyś wszystko było inaczej: marzyło się o klockach z Pewexu, MTV i żeby kiedyś odwiedzić Nowy Jork. Ale moja córka i tak nic z tego nie zrozumie. Nie dlatego, że spędziła tam okres niemowlęctwa, a w jej domu wala się lego i żółty resorak taksówka. Nie uwierzy, bo świat, jaki dziś pokazujemy dzieciom, jest wyprany z magii i strachu. Rodzina wyjęta z reklamy płatków śniadaniowych reaguje na smerfy jakby były co najmniej gremlinami. Fałsz przerażenia przechodzi w fałsz zagłaskania.

„Smerfy”, reż. Raja Gosnell.
USA 2011. W kinach od 19 sierpnia
Nie jestem w stanie uwierzyć w emocje żadnej z tych postaci. Ani ludzkie, ani bajkowe stwory nie mają osobowości. Smerfom nałożono cienką tapetę – wprawdzie nie wskakują już do dziury w świecie, lecz do „portalu”, ale wciąż są zapóźnione wobec dzisiejszej technologii. Nie wiedzą, co to google, Gargamel próbuje skomunikować się z ludźmi mówiącymi do siebie przez zestawy głośnomówiące. Świetny pomysł na gagi, nie ma co. Odgrzewa się shrekopodobne teksty: „to słowo upaja jak – nie sikacz, tylko samogon”. Gargamel odlewa się do wiaderka po Dom Perignon i starczy.

Szybki przepis na pseudorebelię przeciw dydaktyzmowi bajek: trochę zamieszać w kliszach, pociągnąć serialowe konflikty, jak robi się nudno, udać prowokację, zakończyć happy endem i pouśmiechać się na napisach końcowych, żeby wszyscy czuli się dobrze wychodząc z kina. O magii, grozie zapomnieć – są passé, na dodatek można narazić się strasząc dzieci, próbując z nimi na serio.

Czuję zażenowanie oglądając „Smerfy”. Tak zwane kino familijne – dla wszystkich, czyli dla nikogo. Moje wspomnienia są tylko narzędziem marketingu. Sam film – pretekstem do niekończącej się reklamy. Niebieskie krasnale kleją galopujący product placement: laptopa Vaio, M&M-sów, Yamahy, Hello Kitty. Sprzedaje się też schemat miasta, nowojorski suwenir w najbardziej płaskim wydaniu. To nawet nie „miejsce, w którym wszystko może się zdarzyć” albo „gdzie miłość spotkasz na ulicy”. Przedmiotem handlu są chińskie slipy z napisem: „I LOVE NY” na dupie.

Patrzę na ten konsumpcyjny wir z przerażeniem. Producenci chcą układać się ze mną nad głową dziecka. Niestety, nie oferują nic prócz zwulgaryzowanych sentymentów. Kolejny film, który istnieje tylko po to, by trenować sprawnych konsumentów, czekających na greps. Wysłać wiadomość złożoną z samych uśmieszków, jęzorków i buziek w okularach słonecznych. Zerówka dla widzów, która szykuje ich na taki sam produkt młodzieżowy, a potem identyczny dla dorosłych.

A kim są dorośli w tym świecie? Skończyły się czasy, gdy dzieci aspirowały do kultury młodzieżowej, a młodzież szturmowała kulturę „dorosłą”, udając, że ją rozumie. Teraz celebrujemy nasz infantylizm, wlokąc za sobą najmłodszych na „Smerfy”, kolejne „Shreki”, „Klopsiki i inne zjawiska pogodowe”. Konformistyczne, oportunistyczne kino znieczuli ich na indywidualizm, zachwyt. Nie rozbudzi młodej wrażliwości.

Co obejrzenie „Smerfów” może dać dzieciom? Przede wszystkim zbliżyć je do zinfantylizowanych rodziców, połączonych łzawym wspomnieniem z Pewexu. Zawłaszczając sobie ich dzieciństwo, nigdy nie pogodzimy się z tym, że naszego nie da się już odzyskać.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.