Nowe Horyzonty

Jakub Socha / Piotr Tarczyński

Subiektywne, pełne potu, łez i kinomaniackich emocji relacje naszych dwóch autorów, którzy zdecydowali się podjąć wyzwanie rzucone przez Romana Gutka. Relacja szósta i ostatnia!

Jeszcze 8 minut czytania

6. Ćwiczenia z cierpliwości
Wśród większości moich znajomych zajmujących się kinem, którzy od lat jeżdżą na Nowe Horyzonty, znów zagościła nostalgia. Na festiwale organizowane przez Romana Gutka jeżdżę od 2001 roku i chyba wiem, co sprawia, że nostalgia pęcznieje w nas z roku na rok. Kiedyś po prostu było lepiej. Człowiek przyjeżdżał do Sanoka, do Cieszyna i nie musiał się niczym martwić: ani relacjami, ani wywiadami. Do wieczora oglądało się filmy, a wieczorami już się tylko balowało. Teraz nie wolno przesadzać, bo zawsze rankiem czekają jakieś obowiązki. Jedni piszą recenzje, inni starają się umówić na wywiady.

Ostatecznie jednak nie wszyscy uczestnicy festiwalu są w pracy, nie wszyscy są dziennikarzami filmowymi, większość przyjeżdża na Erę jak na wczasy. Im to naprawdę się dziwię i ich naprawdę podziwiam. Jedenaście dni wyjętych z życia, jedenaście dni w kinie, na dodatek na filmach niespecjalnie letnio-rozrywkowych – jedenastodniowy obóz, gdzie ćwiczy się cierpliwość.  

Oto niepełny zestaw ćwiczeń:
- staraj się nie przejmować, że do obejrzenia jest milion filmów, i tak przecież obejrzysz z nich tylko część
- nie zastanawiaj się nad swoimi wyborami, staraj się siebie przekonać, że zawsze mogłaś/mogłeś wybrać gorzej
- nie słuchaj chochlika, który ci szepce do ucha, że to, co oglądasz, to straszna bzdura, że król jest zwyczajnie nagi
- nie denerwuj się na kolejki i nie złość się, że nie wszedłeś na jakiś pokaz
- pogódź się z tym, że są na festiwalu miejsca dostępne tylko dla VIP-ów, że coraz więcej jest bankietów, na które nie wejdziesz i coraz więcej PR-owych sztucznych ogni
- przyzwyczajaj się do myśli, że za rok będzie prawdopodobnie jeszcze więcej filmów i jeszcze trudniej będzie cokolwiek wybrać

Lans

Złota maksyma mojego kolegi: „bez lansu nie ma społecznego awansu” idealnie pasuje do obecnej formuły festiwalu. Roman Gutek, by uciec od określenia „letnia impreza kulturalna”, by wpasować się w europejskie standardy, musiał pójść na ustępstwa. Nie wszystkim muszą się one podobać. Egalitaryzm stopniowo zastąpił na niektórych polach elitaryzm: w tym roku wybrańcy wchodzili na filmy poza kolejką, siadali na honorowych fotelach, sączyli drinki w miejscach odgrodzonych barierką, podjeżdżali czarnymi limuzynami.

Cóż, chyba ostatecznie nie ma co się obrażać, że inni mieli z górki, że tylko niektórzy mogli zjeść na szwedzkim bankiecie raka. Choć wydaje się to dziwne, wszędzie są przecież VIP-y i imprezy towarzyszące, odbywające się właśnie po to, by ludzie z branży mogli załatwić swoje interesy, zareklamować swoje filmy. Dobrze, że organizatorzy, oprócz pokazywania filmów, chcą pomagać w promocji kina, na przyszłość powinni jednak bardziej pamiętać, że najważniejsi na festiwalach są zwykli widzowie.

Snobizm

Festiwal się snobuje – taki zarzut można było usłyszeć bardzo często od tej części publiczności, która wychodziła rozeźlona z sal kinowych. Oczywiście, że się snobuje, zawsze był zesnobowany. Też czasami chciałbym się dowiedzieć od organizatorów, co decydowało o tym, że jakiś film znalazł się na festiwalu, tylko czy jakiekolwiek wyjaśnienia mogą kogokolwiek przekonać?

Jeśli nawet ENH jest festiwalem promującym snobistyczne kino, to i tak jest to snobizm pożyteczny, bo otwiera nas na nowe, wyciąga z przyzwyczajeń, w których tkwimy, z błogiego samozadowolenia. Żeby dojść do tego przekonania, trzeba tylko dać Gutkowym filmom kredyt zaufania. Innego wyjścia nie ma – są oczywiście zawodnicy, którzy przyjeżdżają do Wrocławia, by pośmiać się i posapać na te wszystkie artystowskie bzdury, jest to jednak, moim zdaniem, mało ciekawa zabawa.

„Oko jest leniwe, trzeba je zmusić do patrzenia i myślenia” – powtarzał podczas festiwalu mój warszawski kolega, tą samą myślą zdaje się kierować Roman Gutek. I dobrze. To naprawdę miłe uczucie, gdy ogląda się w kinie coś, czego nie da się łatwo rozbroić, poupychać po szufladach. Najłatwiej to poczuć podczas sekcji: „Międzynarodowy Konkurs Nowe Horyzonty”, „Dokumenty, eseje”, „Międzynarodowy Konkurs Filmy o Sztuce”. To one decydują o jakości i odmienności wrocławskiego festiwalu.

We Wrocławiu udało mi się obejrzeć 40 filmów, wśród których było kilka równocześnie nowohoryzontowych i świetnych, choćby nagrodzony w konkursie głównym „Głód”. Opowieść o głodowej śmierci bojownika IRA, Bobby’ego Sandsa świetnie nadaje się na festiwalowy, nowohoryzontowy sztandar. Nie jest to bowiem film oparty na tradycyjnej fabule, ale na hipnotyzującej sile obrazów nagiej, sankcjonowanej przez państwo przemocy, której wypowiada walkę bezsilny ideowiec-męczennik. Te obrazy stworzył, co też nie jest bez znaczenia, Steve McQueen, artysta, który do tej pory wystawiał swoje prace w galerii.  

Kwadratura koła

Ci, którzy chodzili na retrospektywy, panoramę i inne ciut lżejsze filmy, mogli nowych horyzontów w ogóle nie zauważyć. Czy to źle? Dla widzów nie, dla festiwalu tak. Wydaje się, że poprzez różnorodność, dowolność, poprzez to, że staje się on coraz większy, zatraca powoli swoją tożsamość.

Polska jest jak wiadomo krajem festiwali. Z roku na rok jest ich coraz więcej i więcej. Roman Gutek nie powinien się z nimi ścigać, dążyć do tego, żeby jego impreza oferowała wszystko. Powinien raczej pielęgnować tę niezwykłą rzecz, którą mu się udało osiągnąć, a mianowicie to, że ludzie (w tym także ja) przyjeżdżają do niego na filmy, których normalnie się boją i których na co dzień nie chce im się oglądać.

Zdaję sobie jednak sprawę, że gdyby organizatorzy zasklepili się w swojej wizji kina, gdyby serwowali tylko nowe horyzonty, pewnie musieliby się w końcu przenieść do galerii, która na pewno nie przyciągnie już ani tłumów, ani licznych gości zza granicy. Za rok więc będzie pewnie jeszcze więcej retrospektyw, sekcji, kolejek. Oby tegoroczne ćwiczenia z cierpliwości zaowocowały. Coś mi jednak mówi, że bez wspominania cieszyńskich czasów i tak się nie obejdzie.

Jakub Socha

5. W poszukiwaniu Starych Horyzontów
Ponieważ uważam się raczej za zwolennika Starych Horyzontów, do tzw. „gutkowego” kina zawsze miałem stosunek raczej sceptyczny. Swoim, opartym na doświadczeniu, zwyczajem starałem się i w tym roku omijać te filmy konkursowe, w których opisie natrafiłem na zapalające czerwoną lampkę fragmenty w rodzaju: „badanie granic dzieła filmowego”, „film dla widzów cierpliwych” czy „wymaga zmiany nawyków interpretacyjnych”. Z tego też powodu (szczęśliwie, jak sądzę) ominęły mnie filmy o obcinaniu sobie nożyczkami części ciała, półtoragodzinne próby śpiewu, arcydzieła nagrane komórką czy inne prawdziwie nowohoryzontowe atrakcje. Odnoszę wrażenie, że publiczność festiwalu również jest nieco zmęczona konkursową selekcją, dlatego tłumy oblegają retrospektywy Tsai Ming-Lianga i Guya Maddina – twórców z pogranicza mainstreamu i awangardy, odkrywających nowe horyzonty, ale nie wyważających na siłę otwartych drzwi, jak to nierzadko robią reżyserzy pokazywani w konkursie.

Takie też filmy wybierali dotychczas widzowie festiwalu, najczęściej dość klasyczne w formie, ale nowohoryzontowe w treści, jak „Jedwabna opowieść” (2004), „Święta rodzina” (2006) czy „Deszcz Dzieci” (2008). Być może to doprowadziło do decyzji o powierzeniu wyboru laureata gronu jurorów i ustanowieniu osobnej, pobocznej nagrody publiczności. Zmiana metody na głosowanie przy pomocy smsów sprawiła jednak, że wartość nagrody już na samym stracie została mocno nadszarpnięta – wielu widzów bowiem, oburzonych decyzją organizatorów, nie ma zamiaru dodatkowo płacić, choćby symbolicznie, za coś tak w ich przekonaniu podstawowego, jak prawo do głosu.

Spośród tych filmów konkursowych, które odważyłem się zobaczyć, moim zdecydowanym faworytem jest malezyjski „$e11.ou7! – Sell Out” Yeo Joon Hana, który wywołał żywiołowe reakcje wśród publiczności i który, jak się wydaje, ma – obok „Głodu” – największe szanse dostać od niej nagrodę. Film jest pomysłowym połączeniem kpiny z dalekowschodniego kina spod znaku Tsai Ming-Lianga (jakże à propos na tegorocznym festiwalu!), „poetyckich opowieści bez słów” przeplatanych musicalowymi wstawkami z satyrą na goniące za zyskiem korporacje, przekraczające kolejne granice przyzwoitości media, idiotyczne, ale zarazem okrutne reality-show oraz powszechną umysłową urawniłowkę. Dobry pomysł oraz zgrabne – ale nie wybitne – wykonanie, dają w efekcie dużo satysfakcji, choć jest to satysfakcja raczej jednorazowa.

W owej radosnej bezpretensjonalności bardzo podobna jest pozakonkursowa animacja Tatii Rosenthal na podstawie prozy Etgara Kereta, „$9.99”. Proste, przeplatające się historyjki o mieszkańcach pewnej kamienicy, którzy na rozmaite, dziwne sposoby próbują odnaleźć szczęście i sens życia, urzekają rewelacyjnym wykonaniem, ale przede wszystkim bije od nich ciepło i sympatia dla człowieka.

Uwagę zwraca również „Tlen” Iwana Wyrypajewa – znakomita formalnie, fantastycznie nakręcona opowieść w postaci serii quasi-hiphopowych teledysków do fikcyjnej płyty, operująca specyficznym językiem przypominającym skrzyżowanie Biblii z prozą Masłowskiej. Początek jest świetny, ale po pewnym czasie film zaczyna męczyć: niełatwą w odbiorze formą, ale przede wszystkim treścią. Potok słów stopniowo wymyka się spod kontroli i gdy pojawiają się nieznośnie banalne refleksje na temat konfliktu izraelsko-palestyńskiego, 9/11 i zgubnej roli wojen, zaczyna się niestety robić niestrawnie. Z drugiej strony, nawet przegadany (czy raczej – prześpiewany) „Tlen” ma w sobie znacznie więcej energii i oryginalności niż wiele innych filmów na festiwalu.

Znakomity był, moim zdaniem, prezentowany w dziale dokumentów „Przeczytać po mojej śmierci” Morgana Dewsa, pod wieloma względami podobny do „Tarnation” Johnatana Caouette, zwycięzcy Nowych Horyzontów w 2005 roku. Kolaż złożony z rodzinnych filmików z lat sześćdziesiątych, zmieszanych ze współczesnymi im nagraniami audio, które wysyłali do siebie dziadkowie reżysera. Kochająca się rodzina okazuje się dysfunkcjonalna, rodzinny dom piekłem, dzieciństwo udręką, a małżeństwo dziadków koszmarem. Fascynująca jest zarówno próba niełatwej rekonstrukcji przeszłości z poszarpanych, urwanych fragmentów, jak i wyłącznie babcinej wizji przeszłości, pełnej niedomówień, przemilczeń, a zapewne też przeinaczeń. Czy jednak tłamszona przez wiele lat kobieta nie ma prawa do przedstawienia własnej wersji wydarzeń, do postawienia wreszcie na swoim? Dokument Dewsa jest zarazem bardzo ciekawym portretem amerykańskiej kobiety w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych: przytłoczonej przez społeczny porządek powojennej prosperity, zmuszonej pilnować się, by przypadkiem nie zagrozić ego zakompleksionego męża, nieustannie przekonywanej przez psychiatrów, że wszystkie problemy rodzinne są jej winą, uwięzionej w szklanej bańce idyllicznej suburbii.

Z żalem muszę stwierdzić, że pewnym rozczarowaniem był dla mnie w tym roku Guy Maddin. Z jednej strony, bardzo lubię jego długie metraże – pełne czarnego humoru, inteligentnie nawiązujące do klasyki kina niemego, w sposób atrakcyjny dla widzów przepracowujące traumy reżysera (matka, Rosjanie, hokej…). Z drugiej jednak strony, zestaw krótkometrażówek ukazał jego nieco inne oblicze, znacznie mniej niestety interesujące – twórcy eksperymentującego dla samego eksperymentowania, skupionego wyłącznie na sobie, bezrefleksyjnie prezentującego rzeczy interesujące tylko jego samego. Obawiam się, że po poznaniu najpierw tego drugiego Maddina niemała część widzów mogła już nie mieć ochoty zaznajomić się z rewelacyjnymi „Moim Winnipeg”, „Piętnem na umyśle” czy „Ostrożnie!”  

Nic to jednak w porównaniu z zawodem, jakim okazał się nowy film François Ozona „Ricky”. Lubiący i potrafiący zaskakiwać reżyser tym razem również sprawił niespodziankę, choć zdecydowanie niemiłą. Zabawny pomysł na etiudę rozciągnął do pełnego metrażu, tworząc film rażący nachalną symboliką i prymitywną psychologią. Próby dopatrywania się w „Rickym” parodii społecznego kina spod znaku braci Dardenne wydają się mocno na wyrost. Cóż, po prostu tym razem nie wyszło. Szkoda.

Mimo pewnych zastrzeżeń odnoszę wrażenie, że z upływem lat Nowe Horyzonty stają się coraz bogatsze, coraz bardziej zróżnicowane, coraz lepsze po prostu. Przeprowadzka do Wrocławia wbrew opiniom najzagorzalszych przeciwników nie zabiła festiwalu, nie „skomercjalizowała” go (zresztą, cóż by to w tym przypadku miało oznaczać?), ale dała mu rozmach i pozwoliła się rozwinąć – nie zabrawszy przy tym jego „nowohoryzontowości”, cenionej w końcu przez wielu widzów. Choć jak zawsze trafiają się pseudoartystyczne bełkoty czy pozorujące głębię chore wizje, różnorodność festiwalu pozwala widzom bardzo swobodnie kształtować swój własny program, wybierać między zupełnie różnymi poetykami kina, z których „nowe horyzonty” stały się tylko jedną z wielu – i to niekoniecznie najważniejszą.

Piotr Tarczyński

4. Desperaci i desperacje

„Tu rozpocznę swój wykop” – oto słowa, którymi kończy się, pokazywany w Konkursie Głównym, film „Każdy myśli swoje”. Wypowiada je, stojąc pośrodku leśnej rzeczki, patrząc zuchwale wprost w obiektyw kamery, mały, ryżawy chłopiec. To nie jego fraza, ale cytat z H. D. Thoreau.

Nie jesteśmy jednak w Stanach, ale w Szwecji. Szwecja jest więzieniem, a może raczej jedną z europejskich szklarni, domem wczasowy, w którym już na nic się nie czeka, w którym chodzi już tylko o to, żeby się nie zmęczyć. Nie ma tu brudu, nie ma zarazków. Domy są duże, okna wysokie, a samochody bezpieczne. Jest tępa nuda, bezustanny spokój. Niektórzy w takim klimacie zwyczajnie wariują.

Autorzy filmu, Henrik Hellström i Fredrik Wenzel, desperacko poszukują wyjścia z tego szwedzkiego, aseptycznego piekła, które coraz bardziej otumania ludzi, i jeszcze bardziej desperacko przekonują, że je znaleźli. Gdzie? Właśnie u Thoreau, którego niestety chyba nie doczytali do końca. Trzech bohaterów filmu, trzech buntowników opuszcza bezcelowy świat, w którym żyją i kieruje się w stronę szczęścia – do lasu. Gdy tak przechadzają się między drzewami, przytulają do mchu, piją wodę z czystego źródła, dopada ich monumentalna muzyka. Płynie ona prawdopodobnie z trzewi świata, a może i samych niebios. Autor „Waldena”, gdyby był filmowcem, nigdy by się na taki gest nie zdecydował. Nigdy nie zapisał się do partii Emersona, bo nie miał złudzeń – wiedział, że przyroda zbawić nas nie może.

W radiu i w ciszy

Desperacja króluje w filmach na festiwalu. Kolejni artyści próbują z niej wyjść, próbują wyjść z kręgu sprzeczności, jakim jest życie we współczesnym świecie, jakim jest dzisiejsza zabawa w kino. Im mocniej próbują, tym bardziej przypominają jednak ludzi szamoczących się w bagnie.

Joshu Tong, reżyser „Tańca w półmroku”, zmaga się w swoim konkursowym filmie z problemem ludzkiej komunikacji. Język go nie cieszy, poniszczyłby wszystkie narracje, spalił wszystkie słowniki. Porozumienie nie istnieje – obwieszcza Tong i zabiera swoim bohaterom możliwość mówienia, od razu niejako kapitulując przed tematem, który tak tajemniczo został wyłuszczony na tablicach otwierających film. Pozwala im jeszcze tańczyć w beztrosce przed maską jadącego leniwie w dół autobusu, ale to też zapewne niedługo się skończy, gdy reżyser dojdzie do wniosku, że kończyny również są nieautentyczne.

Cyrus Frisch też w zasadzie mówi o braku komunikacji, tylko że w jego filmie akurat słów nie brakuje. „Oślepieni” to antypody „Tańca w półmroku” – przypominają słuchowisko radiowe, w którym dwójka ludzi – ona w Holandii, on w Argentynie – rozmawiają przez cały film przez telefon o marności doczesnego świata. Stoimy na skraju przepaści. Emigranci są brudni i niedomyci. Dzieci umierają w szpitalach. Dorośli zdradzają, okłamują się i biją. Naprawdę, jest tyle zła na świecie, które trzeba przegadać, jest tyle piany, którą trzeba ubić. Dwójka bohaterów z więcej niż dostateczną dozą empatii podejmuje te wszystkie tematy, nie wychodząc z domu, patrząc na świat przez szybę.

Filmy z tego, co się ma (albo nie ma)

Nowohoryzontowe poszukiwania zaczynają się nierzadko od konstatacji, że kino umarło i prowadzą artystów w przedziwne rejony, czasami nawet w ramiona rzeczonej śmierci – do punktu wyjścia.

Powraca moda na robienie kina z kina, na żonglowanie cytatami, na sklejanie kilkudziesięciu starych filmów w jeden nowy. Ten nurt reprezentuje w tym roku w konkursie amerykański film „Mock up on Mu” Craiga Baldwina, przerażająco nudny składak z kilkudziesięciu filmów SF, a zarazem dowód na to, że niektórzy nawet z tylu gotowych fabuł nie mogą stworzyć ani jednej. Niektórzy pewnie powiedzą, że „Mock up on mu” to owoc swojej epoki, epoki wyczerpania, recyclingu, któremu zostają kolejno poddane kartony, butelki, idee i filmy. Baldwin pewnie by stwierdził, że jego film jest opowieścią o czasach cytatów, odgrzewanych dań, ironii. Mnie się jednak wydaje, że jest to jedynie propozycja dla tych, którzy lubią teleturnieje i erudycyjnie gierki w odszyfrowywanie ukrytych cytatów.

Na zakończenie trzeba wspomnieć o „Iréne” Alaina Cavaliera. Francuski reżyser zrobił film również z tego co ma, tyle że nie z innych filmów, ale z siebie. Jest to rodzaj intymnego dziennika, w którym mała cyfrowa kamera zrasta się z ciałem artysty, naprawdę jest okiem, którym patrzy na świat.

Cavalier jest autobiografistą, filmuje sobą i siebie. Zrobił już kilka filmów tą metodą. Parę lat temu pokazał światu „Filmowca”, w którym mówił o swojej walce z chorobą. Teraz opowiada o zmarłej żonie. Artysta gorączkowo próbuje ją wspominać i jakoś przywołać. Równocześnie pielęgnuje swoją stratę, ranę. Jątrzy ją, nie pozwala jej się zasklepić, jakby przeczuwał, że to jedyna realna rzecz, która mu po żonie została.

Jakub Socha

3. Zabawy z popkulturą
Być może niektórym trudno w to uwierzyć, ale kino popularne też może być nowohoryzontowe. Czasem wystarczy dobry pomysł, czasem oryginalny zabieg formalny, by z, jak się wydaje, ogranego na wszelkie sposoby gatunku wykrzesać coś nowego.

Właśnie z rewelacyjnym (i rewolucyjnym) pomysłem mamy do czynienia w kanadyjskim „Pontypool” Bruce'a McDonalda, adaptacji powieści, która z pozoru jest kolejnym filmem o ataku zombie, tym razem na małe, zasypane śniegiem miasteczko. Niespodzianek jest jednak całe mnóstwo, poczynając od inteligentnych nawiązań do „Wojny Światów” Wellsa: tutaj to nie ludzie są bombardowani przez radio informacjami o toczącej się inwazji, ale ekipa radia próbuje łączyć spływające do niej z zewnątrz strzępki informacji i przygotowuje się do ataku. Najciekawszy jest jednak pomysł na zombie, które dotychczas służyły w kulturze popularnej jako metafora najróżniejszych zagrożeń – komunizmu, konsumeryzmu czy AIDS. Tym razem wirus zombie tkwi w języku (w tym przypadku – wyłącznie angielskim, co w dwujęzycznej Kanadzie nie jest bez znaczenia) i przenosi się przez fatyczną funkcję języka, mowę obliczoną wyłącznie na podtrzymanie kontaktu z innym człowiekiem. Aby się uratować bohaterowie muszą zatem porzucić dotychczasowy sposób komunikacji i spróbować przedefiniować znaczenie słów, szybko zmieniając związek między znaczonym a znaczącym. Niegłupie, a do tego zabawne i, jak dobry horror, trzyma w napięciu.

W formalnych zabawach z kolei specjalistą jest Craig Baldwin, jeden z najważniejszych twórców stosujących found footage, kolażową technikę polegającą na wykorzystywaniu, w mniejszym lub większym stopniu, fragmentów innych filmów. Jego startujące w konkursie głównym „Mock up on Mu” to szalona historia, nawiązująca do najlepszych tradycji amerykańskich teorii spiskowych spod znaku Pynchona, łącząca Jacka Parsonsa, twórcę stałego paliwa kosmicznego i zarazem wyznawcę Aleistera Crowleya, Marjorie Cameron, bitnikową artystkę, wcielenie nierządnicy babilońskiej oraz L. Rona Hubbarda, założyciela scjentologii. Do tego pojawiają się również: satanizm i szamanizm, Pentagon i pentagram, Lockheed Martin oraz Flash Gordon żyjący w jaskiniach pod Las Vegas. Całość składa się w przeważającej większości z fragmentów starych filmów (głównie science-fiction, choć również Bondów czy filmów Hitchcocka) z podłożonymi głosami, ale także z dokręconymi fragmentami, w których i tak dźwięk nigdy nie zgadza się z tym, co aktorzy mówią na ekranie. W dodatku, jakkolwiek sama fabuła jest oczywiście fikcyjna (choć właściwie ze scjentologami nigdy nic nie wiadomo, może rzeczywiście mają bazę na Księżycu...), to sporo faktów dotyczących życia bohaterów – już nie, nawet jeśli brzmią najbardziej nieprawdopodobnie. Mamy zatem do czynienia z dziwną mieszanką, którą można traktować zarówno jako zabawę z konwencją, rodzaj dokumentu ukrytego między fragmentami science-fiction, jak i grę w rozpoznawanie znanych sobie dzieł oraz wyłapywanie aluzji do tytułów filmów, których w dialogach jest pełno. Oczywiście, „Mock up on Mu” nie jest pozbawione wad – film jest zbyt długi, nierzadko nuży nadmiarem, a do tego, nawet jak na szaloną zabawę, jest czasem zbyt szalony. Mimo to kupuję pomysł Baldwina, choć zdaję sobie sprawę, że nie każdy zdzierży prawie dwie godziny kina tego typu.

Zainteresowanym filmowymi kolażami, ale nietrawiącym SF nawet jako przedmiotu parodii, polecam „Dubel” Johana Grimonpreza o Hitchcocku i jego sobowtórze, w którym użyte zostały fragmenty z jego filmów oraz archiwalnych materiałów z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Film o podobieństwach i przeciwieństwach, który, jak każdy found footage, można czytać na różne sposoby: jako dość dziwny dokument, Hitchcockowski w duchu kryminał czy wreszcie opowieść o tym, że oryginał i kopia zawsze próbują się nawzajem zniszczyć (bez względu na to, czy są to ludzie, jak wielki reżyser i jego sobowtór, czy systemy polityczne, jak Stany Zjednoczone i Związek Radziecki), a kopia ostatecznie zawsze wypiera oryginał.

Chciałbym jeszcze wspomnieć o cyklu „nocne szaleństwo”, w którym w tym roku pokazywane jest „ozploitation”, tandetne australijskie kino klasy B, głównie z lat siedemdziesiątych (połączenie „explitaition” z „ozzie”), którego najbardziej znanym produktem był „Mad Max”. Kiedyś powszechnie pogardzane, dziś doceniane za swoją campowość i niczym nieograniczoną dezynwolturę w pokazywaniu seksu, krwi i przemocy, ma swoich licznych admiratorów na czele z (czy kogoś to dziwi?) Quentinem Tarantino. Po retrospektywie australijskiej nowej fali przed dwoma laty, pokazanie drugiej strony kina z Antypodów wydaje się wyjątkowo dobrym pomysłem. „Prawie jak Hollywood” jest zabawnym dokumentem na temat ozploitation, dobrym wstępem do sześciu filmów z serii pokazywanych na festiwalu. Szkoda tylko, że wśród całego tego „nocnego szaleństwa” nie ma niektórych naprawdę szalonych filmów, których fragmenty można zobaczyć w dokumencie – wiele bym dał, by po czterech godzinach „Emigrantów” Troella móc obejrzeć horror o krwiożerczych torbaczołakach...

Piotr Tarczyński


2. Jan Troell i nowe horyzonty dokumentu

Tegoroczny festiwal przynosi nam kilka retrospektyw wybitnych reżyserów. Przyjeżdżają autorzy zasadniczo różniący się poetykami – z jednej strony powolne, nader oszczędne w słowach filmy Tsai Ming-Lianga, z drugiej nieco campowe, najeżone freudowskimi znaczeniami zabawy z kinem niemym Guya Maddina. Obaj reżyserzy mają jednak swoich gorących amatorów i ich filmy na dotychczasowych festiwalach cieszyły się wielką popularnością. Obaj są również bohaterami książek wydanych przez Ha!art: „Nie chcę spać sam. Kino Tsai Ming-Lianga” pod redakcją Pauliny Kwiatkowskiej i Kuby Mikurdy oraz „Rozmów wykolejonych z Guyem Maddinem” Kuby Mikurdy i Michała Oleszczyka. Premiery podczas festiwalu ma też kilka innych publikacji – m.in. o nowym kinie szwedzkim, animacjach Piotra Dumały, kinie węgierskim doby komunizmu czy Krzysztofie Zanussim. Codziennie organizowane są też spotkania z twórcami i autorami.

Jedną z retrospektyw – z pewnością mniej popularną niż Tsaia czy Maddina, bo dla niektórych może zbyt mało „nowohoryzontową” – jest przegląd największego, obok Bergmana, szwedzkiego reżysera, Jana Troella. Autor nominowanych do Oskara „Emigrantów” czy biograficznego „Hamsuna” pokazuje również film, o którym sam mówi, że jest jego najważniejszym dziełem – „Baśniową krainę” – bardzo osobisty, bo skierowany do nowo narodzonej córki, trzygodzinny dokument z 1988 roku. Głęboko zaniepokojony kondycją szwedzkiego społeczeństwa, w którym będzie dorastać Johanaa, Troell próbuje zdiagnozować stan ducha swoich rodaków. Osiąga jednak znacznie więcej, gdyż jego krytyka w znacznym stopniu może dotyczyć nie tylko Szwecji, ale nowoczesnego, zachodniego społeczeństwa w ogóle.

Zgodnie z metaforą Zygmunta Baumana (bardzo zresztą pasującą do filmu), nowoczesne państwo przypomina ogrodnika, próbującego stworzyć idealny ogród, w którym znajdą swoje miejsce wszystkie rośliny – prawie wszystkie, gdyż te zakwalifikowane jako chwasty muszą zostać zlikwidowane. Niepotrzebnymi chwastami mogą się okazać zarówno rośliny (barszcz kaukaski, który stanowi idealną metaforę imigranta, ba, jest nawet nazywany „rośliną-imigrantem”!), jak i zwierzęta („zbędne” psy, wilki, nie pozwalające „należycie cieszyć się naturą” [sic!] czy świeżo wyklute kogutki, „utylizowane” w najbardziej ekonomiczny, wydajny i – co lubią podkreślać bohaterowie filmu – humanitarny sposób). Dynamiczne, opatrzone muzyką sceny brutalnego niszczenia środowiska przypominają czasem „Koyyanisquatsi”, podobne jest też przesłanie – sprzeciw wobec „nowoczesności”, rozumianej przede wszystkim jako pewien sposób myślenia o otaczającym nas świecie – o przyrodzie, roślinach i zwierzętach, ale także o innych ludziach – zaborczy, egoistyczny, podporządkowany wyłącznie lodowatej racjonalności.
Równocześnie jednak Troell sygnalizuje problemy typowo szwedzkie: niezachwianą (ale i naiwną) wiarę w słuszność demokratycznych decyzji i wynikające z niej ślepe posłuszeństwo państwu. Źródłem problemów Szwecji, według Jana Troella i Rollo Maya, amerykańskiego psychoanalityka, kładącego na kozetce szwedzkie społeczeństwo, jest to, co zarazem jest przyczyną jej sukcesu – wielki socjaldemokratyczny projekt społecznej przebudowy, podjęty w imię zasady równości na początku XX wieku. Szwedzkie państwo opiekuńcze, które troszczy się o wszystkich i o wszystko, usunęło wszelkie przeszkody z drogi swoich obywateli, równocześnie ustanawiając szereg barier bezpieczeństwa; niewątpliwie ułatwiło im w ten sposób życie, ale czy zarazem nie ułatwiło im go za bardzo? Czy nie pozbawiło Szwedów czegoś bardzo ważnego: satysfakcji z samodzielnego radzenia sobie z problemami, doświadczania tajemnicy i radości życia, których, żyjąc pod kloszem, nie sposób poznać w pełni?

W Szwecji zarazem doszło do sytuacji, w której zatarła się granica między publicznym a prywatnym, a wszystkie obowiązki społeczne są przenoszone na odpowiednie instytucje. Efektem jest zatem społeczeństwo dostatnie i równe, ale w stanie kompletnej anomii. Projekt mający być przeciwwagą dla kapitalistycznej izolacji jednostek doprowadził do jeszcze większej alienacji i zaniku więzi międzyludzkich. Jedyną szansą na zmianę tego stanu jest radykalna przebudowa fundamentów myślenia – „niczym Herkules czyszcząc stajnię Augiasza, trzeba odwrócić bieg rzeki. To jedyny sposób”. Niestety, nie wydaje się, by analiza Troella, mimo iż nakręcona ponad 20 lat temu, straciła cokolwiek na aktualności.

Trzymając się dokumentalnego klucza, polecałbym też: „Zasadę Dżucze”, dokument o północnokoreańskiej kinematografii, nakręcony zgodnie z ideologicznymi wytycznymi reżimu, oraz kanadyjską „Korporację”, obnażającą metody działania wielkich międzynarodowych korporacji, film zdecydowanie antyglobalistyczny, ale pozbawiony ideologicznej zapiekłości.

Mimo iż Era Nowe Horyzonty to nie festiwal kina dokumentalnego, nie lekceważyłbym filmów tego gatunku, które nierzadko potrafią szerzej otworzyć nam oczy na prawdziwie „nowe horyzonty” myślenia o świecie niż najbardziej „nowohoryzontowe” kino artystyczne.

Piotr Tarczyński

1. We Wrocławiu jak w „Lalce”

W czwartek 23 lipca rozpoczęła się 9. edycja Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Era Nowe Horyzonty. Jest to największa tego typu impreza w Polsce. W ciągu jedenastu dni zostanie pokazanych 550 filmów z 45 krajów.

Oczywiście na tę ogromną liczbę składają się zarówno filmy długometrażowe, jak i krótkometrażowe, nie zmienia to jednak faktu, że nie ma takiego widza, który zdołałby obejrzeć choć połowę z tego, co przygotowała ekipa Romana Gutka. Nie ma rady – trzeba wybierać.

Techniki wybierania bywają różnorakie. Jedni nade wszystko uciekają przed tzw. „Gutkowym kinem”, czyli filmami o hamakach, o duchach, o daczach; kręconymi nierzadko telefonem komórkowym, nierzadko w jednym ujęciu.

Drudzy stawiają na mistrzów. W tym roku na pewno dużą popularnością będą cieszyły się ich retrospektywy. Tradycjonaliści albo ci, którzy rok temu chodzili na Angelopulosa, niezawodnie wybiorą Jana Troella, wybitnego szwedzkiego reżysera, i Miklósa Jancsó, legendę węgierskiego kina. Reszta pewnie będzie oblegała filmy Tsai Ming-Lianga, jak mawiają niektórzy – azjatyckiego Antonioniego, i Guya Maddina – grunge’owego filmowca z Kanady.

Jeszcze inni zdecydują się na Panoramę, gdzie jest bez wątpienia najwięcej znanych nazwisk. Podczas tegorocznej edycji będzie można zobaczyć najnowsze utwory Wima Wendersa, Jonathana Demme, François Ozona, Catherine Breillat oraz Abbasa Kiarostamiego.

Ci wszyscy, którzy wybiorą powyższe opcje, muszą jednak liczyć się z jednym: z kolejkami. Jak ich uniknąć? To proste – wystarczy wybrać Konkurs Główny. Tu nie ma kolejek ani problemów ze znalezieniem miejsca. A to przecież nie jedyny i nie najważniejszy atut tej sekcji. Po pierwsze, w konkursie pokazywane są filmy, które naprawdę trudno zobaczyć gdziekolwiek indziej niż we Wrocławiu. Po drugie, gdziekolwiek indziej pewnie niewielu z nas odważyłoby się takie filmy oglądać. Dlaczego akurat tu stać nas na więcej, naprawdę nie wiem. Może po prostu inaczej nie wypada – dookoła tyle kulturalnych, inteligentnych, rozumnych twarzy, które niejako obligują do intelektualnego wysiłku.

Tak czy inaczej, rok temu obejrzałem wszystkie filmy konkursowe i w tym roku zamierzam ten wyczyn powtórzyć. Na pewno też będę zaglądał na Międzynarodowy Konkurs Filmów o Sztuce, bo intryguje mnie już sama nazwa tej sekcji – arystokratyczna, tajemnicza, poniekąd zaniżająca wartość tego, co zwykliśmy nazywać „filmem” (gdyby jego status był inny, bardziej prestiżowy, konkurs powinien nosić nazwę: sztuka o sztuce). Lista startowa wygląda imponująco. Są tu: „marksistowsko-leninowski dokument muzyczny”; „dokument o Hitchcocku, który tak naprawdę nie jest o Hitchcocku”; elegijny portret Mścisława Rostropowicza; filmowy zapis wizyt w kilkudziesięciu budynkach, znajdujących się w Austrii. Są Varda, Sokurow, Greenaway.

Żeby się choć na trochę oderwać od kina, warto zajrzeć też na którąś z wystaw. Szczególnie ciekawie zapowiada się instalacja Tsai Ming-Lianga „Erotic Space” i „Walka, Miłość, Praca” – pierwszy projekt Piotra Dumały, zrealizowany poza kinem, który powstał pod wpływem inspiracji kompozycją Alexandra Balanescu „Lullaby Dream”.

ENH to impreza imponująca, inspirująca i męcząca. Przypomina też trochę „Lalkę”. Tak jak w powieści Bolesława Prusa, tak i na festiwalu Romana Gutka ludzie najzwyczajniej w świecie nie mogą się ze sobą spotkać – nieustannie mijają się, goniąc na kolejne filmy, na jakiś szybki posiłek, na jeszcze szybszą kawę. By nie dać się porwać tej niemożności, by uciec od roli Wokulskiego albo Łęckiej, najlepiej wieczorem zajść do Klubu Festiwalowego, gdzie można wreszcie się zatrzymać, spotkać i posłuchać razem muzyki.

Jakub Socha

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).