Muzeum Chlebowych Bałwanków w Trzebiatówce
autor z Wandą Bolęcką

12 minut czytania

/ Obyczaje

Muzeum Chlebowych Bałwanków w Trzebiatówce

Maciej Sieńczyk

Zgromadzone tu zbiory natchnęły mnie do twórczego namysłu i powiedziałem: my wszyscy jesteśmy trochę jak te ludziki z chleba. Nie wiemy, po co tu jesteśmy ani kto nas ulepił

Jeszcze 3 minuty czytania

Ostatnio jedyną rozrywką jest mi stara książeczka, którą mam zawsze przy sobie z racji niewielkich rozmiarów, zatytułowana „Mała Nellie”. Jest to opowieść o małej Irlandce, która zmarła w wieku nieco ponad czterech lat. O małej Nellie, wzorze dziecięcej pobożności, zwanej kwiatuszkiem eucharystycznym, czytałem z tym większą przyjemnością, że sam jako dziecko byłem dość pobożny, choć ani wtedy, ani później nikt mnie tak nie określał. Zacząłem szukać informacji, czy Nellie została świętą czy nie i przypadkiem trafiłem na reklamę, która wprawiła mnie w zdumienie – otóż jakaś kobieta reklamująca telefonię komórkową była łudząco podobna do Hillary Clinton. W innym miejscu, na reklamie propagującej firmę turystyczną znów ktoś inny, także podobny do Hillary Clinton, reklamował wczasy. Co, u diabła, czyżbym jako jedyny na świecie wytropił spisek mający popularyzować osobę Hillary Clinton?

Coraz gwałtowniej i bardziej gorączkowo poszukując zdjęć wykazujących dziwną zbieżność, natrafiłem na fotografię Marzeny Andrzejewskiej, autorki cyklu reportaży o regionalnych muzeach. Pierwszy, „Świat w pudełku zapałek”, był o muzeum filumenistycznym w Bystrzycy, ale moją ciekawość rozpalił dopiero tekst o „Muzeum Bałwanków Chlebowych” w Trzebiatówce. Mam domek letni niespełna czterdzieści kilometrów od Trzebiatówki, więc umówiwszy się zawczasu na wizytę, zahaczyłem o tę miejscowość. Tak oto, niczym kula bilardowa, od Małej Nellie, poprzez prawdziwy bądź urojony spisek, dotarłem wprost do Trzebiatowskich Chlebiaczków. Regionalne muzea słyną z tego, że są mniej sformalizowane i oferują atrakcje gdzie indziej niedostępne, więc jadąc do Trzebiatówki, z góry przygotowałem się na poczęstunek ogórkiem małosolnym lub kubkiem zsiadłego mleka ofiarowanym w progu z jowialną serdecznością.

Nim stanąłem twarzą w twarz z panią dyrektor, nie wydarzyło się nic szczególnego prócz tego, że chłopina, który sterczał przed drzwiami, nie odpowiedział na moje „dzień dobry”. Bardzo mnie to zdziwiło, bo ludzie na prowincji są niezepsuci i jako tacy bardzo uprzejmi. Ja sam nie ulegam wielkomiejskiej dumie i na przykład trudno mnie prześcignąć w mówieniu „dzień dobry” ochroniarzom w Biedronce. Obecnie zdarza się, że na mój widok odwracają boleśnie głowę, co skłoniło mnie do przypuszczeń, że nie nawykli do tak wielkiej uprzejmości lub „dzień dobry” jest niewystarczające i powinno być przypieczętowane podaniem ręki każdemu z osobna.

Nieuprzejmy chłopina wprowadził mnie do czegoś w rodzaju przedpokoju, gdzie polecił zostawić plecak. Ktoś powiedział: „Nie trzeba”, i weszła kobieta, która przedstawiła się jako Wanda Bolęcka, kierowniczka muzeum. Udaliśmy się do sali, gdzie na ścianach wisiały figurki z chleba. Z miejsca skojarzyły mi się z niemieckimi Brotmenschen czy słowackimi Ludickami, choć tam lepi się je tylko raz w roku i odgrywają rolę naszej marzanny. W Polsce tradycja chlebowych ludzików sięga czasów powstania styczniowego, kiedy to kobiety, skazane na samotne zajmowanie się gospodarstwem i gromadką dzieci, lepiły tak zwane tatki, które stawiały na świątecznym stole.

Nie chcę szczegółowo opisywać wszystkich eksponatów, z których każdy jest świadectwem pasji i może jeszcze bardziej serca pani Wandy. Wspomnę tylko, że tutejsze ludziki były przeważnie niewielkie, mniej więcej pięcio-, dziesięciocentymetrowe, a niektóre wręcz wielkości paznokcia. Te największe, tak zwane bałwany, miały grubość męskiego ramienia i ważyły prawie pół kilo. Chcąc okazać, że zgromadzone tu zbiory natchnęły mnie do twórczego namysłu, powiedziałem, że my wszyscy jesteśmy trochę jak te ludziki z chleba i nie wiemy, po co tu jesteśmy ani kto nas ulepił. Pani Wanda bez słowa sięgnęła po świeże jeszcze figurki, wyjęła pędzelek, po czym drobnymi ruchami zaczęła kolorować, udzielając przy tym stosownych wyjaśnień. 

Najmniejsze eksponaty muzeum, tzw. Najmniejsze eksponaty muzeum, tzw. Mikrusy 

Do lepienia ludzików najlepiej nadaje się chleb na zakwasie. Ten z supermarketów jest nieodpowiedni, wykonane z niego ludziki rozlatują się już na drugi dzień, toteż pani Wanda wykorzystuje ścinki i zakalce z miejscowej piekarni. Niesłychanie ważny jest ruszar, czyli ugnieciona masa chlebowa. Wodę bierze się z lokalnej rzeczki – Olszanki, która zawiera znikome ilości minerałów, przez co masa jest bardziej plastyczna. Aby schła równomiernie i nie pękała, dodaje się trochę oleju. Bolęcka ugniata ją ręcznie, do niedawna w drewnianych, a obecnie plastikowych kadziach do czasu, aż nabierze konsystencji plasteliny. Po ulepieniu ludzika barwi się go (jeszcze przed wyschnięciem, bo tak nałożony pigment jest trwalszy) sokiem z buraka oraz żółtą i niebieską farbą, w sposób, który ma sugerować partie odzieży – spodnie, sweterek oraz włosy. Kolory położone na cieście, z natury chłonnym i niepołyskliwym, są matowe i delikatne. Zapytałem, dlaczego tworzywem jest właśnie chleb, na co pani Bolęcka odparła, że na prowincji, gdzie urodziła się i wychowała, trudno o lepsze tworzywo. Pod koniec lat 70., gdy rozpoczynała działalność plastyczną, była wprawdzie glina w dolinie Olszanki, i to dość dobra, ale zabraniano jej wydobywać osobom prywatnym, bo całe, zresztą dość skromne złoża pochłaniały zakłady ceramiczne.

Co dwa miesiące zmienia się ekspozycję, zastępując stare bałwanki nowymi, choć ich forma i kształt są zawsze podobne. Przez muzeum przewinęło się już około trzech tysięcy chlebowych figurek, przy czym te starsze są magazynowane lub sprzedawane na aukcjach dobroczynnych. Wypada dodać, że pani Bolęcka przyjeżdża (po uprzednim telefonicznym umówieniu się z gośćmi) z odległej o trzydzieści kilometrów Woli Kujawskiej, gdzie obecnie mieszka. Świadczy to, jak bardzo przywiązana jest do rodzinnej Trzebiatówki, gdzie rozwija i propaguje swoją pasję. Zapytałem znów, czy dopuszczane są jeszcze inne formy, na przykład zwierząt lub roślin, na co odparła, że owszem, ale nie pokazuje się ich w muzeum. Rok temu pewien pan przyjechał do Trzebiatówki specjalnie z Niemiec i zamówił 300 figurek ptaków.

Słuchając przewodniczki, kiwałem głową, a nieraz dopowiadałem za nią końcówki słów, by tym bardziej okazać szacunek. Podejrzałem u japońskich turystów, i w mniejszym stopniu u skandynawskich, pewien rodzaj uprzejmości, który wyróżniał się szczególną estymą, jaką darzyli miejscowych. Przebierając tandetne pamiątki, stali długo, z uniżeniem wysłuchując bezładnej paplaniny sprzedawców, którzy nie zważając na niezrozumienie, roztaczali przed nimi swoje wdzięki. Podobnie my darzymy nadmierną uwagą osoby niespełna rozumu lub dzieci, gdy chcemy ośmielić je lub natchnąć wiarą w siebie. Uzbroiłem się więc w uprzejmość, aby wydać się milszym i by gospodyni tym chętniej odkrywała przede mną tajniki muzeum.

O dziwo, Bolęcka, choć wciąż uprzejma i taktowna, nie zważała na moją prostotę i wcale nie rwała się do prostodusznych, pełnych czczego zapału wynurzeń. Poczułem nieprzyjemne ukłucie i przyoblekłem się jeszcze ciaśniej w szatę niewinności, by z wyrazem udawanego oszołomienia wodzić oczami po jej twarzy i ścianach, gdzie wisiały chlebowe bałwanki. Moja przewodniczka bez żadnych ozdobników i krygowania się opowiedziała historię tego miejsca i ludzi, którzy je stworzyli.

Muzeum powstało w 2012 roku z inicjatywy Marii i Grzegorza Uziębłów. Starsze małżeństwo dostrzegło talent sąsiadki, pani Bolęckiej, której pasja rzeźbienia w chlebie była już dobrze znana. Koszt adaptacji części budynku byłego PGR-u nie był wysoki. Przy wsparciu sołtysa Andrzeja Samulika Uziębłowie przysposobili pomieszczenia na potrzeby ekspozycji oraz magazyn, a rok później muzeum powiększyło się o pokój administracyjny, gdzie urzęduje pani Bolęcka.

muzeum

Jeszcze przed wizytą w muzeum na stronie „Przyjaciela Ziemi Trzebieńskiej” przeczytałem:

Każdy, któremu droga jest historia i przyszłość naszego regionu, powinien propagować tradycje rękodzieła, wypierane obecnie przez współczesną kulturę masową. Dobrym przykładem jest działalność Wandy Bolęckiej, artystki wytwarzającej słynne już w całym regionie kukły z chleba, a zarazem kierowniczki Muzeum Bałwanków Chlebowych w Trzebiatówce. W zeszłym roku muzeum odwiedziło ponad dwa tysiące osób z naszego województwa, jak i przyjezdnych, w tym gości z zagranicy. W 2020 roku muzeum otworzyło czasową wystawę prezentującą figurki z chleba ulepione przez darczyńców oraz dzieci w ramach konkursu «Nasza ziemia». Muzeum Bolęckiej pełni ważne funkcje edukacyjne i jest przykładem dobrze pojętej reklamy Ziemi Trzebiatowskiej, czego długofalowym skutkiem są coraz liczniejsze inwestycje w naszym regionie.

Patrząc, jak pani Wanda zgrabnie maluje coraz to nowe kukiełki, wyraziłem przypuszczenie, że chyba sprawia jej to radość i czuje się zapewne, jakby znów była dzieckiem. Bolęcka odparła, że nie pamięta, jak się czuła, gdy była dzieckiem, ale jeśli podobnie jak teraz – to tak. Odpowiedź ta, trochę zbyt zdawkowa, onieśmieliła mnie i zaczęło mi „kukiełkować” w głowie podejrzenie, że Bolęckiej niekoniecznie podobają się moje umizgi. Patrząc, jak z prostotą i bez uśmiechu odkłada na bok coraz to nowe pokolorowane ludziki, zwróciłem uwagę na wyraz jej twarzy, beznamiętny, pozbawiony znamion kokieterii czy zachęty. Pomyślałem, że piętno obojętności odcisnęły trudy życia lub jakaś tragedia – wiadomo, że ci, których dotyka nieszczęście, przybierają nieraz wyraz maskowaty, póki furtka pamięci nie zatrzaśnie się, a wraz z nią cała boleść. Potem dotarło do mnie, że Bolęcka nie jest cierpiąca, a jej postawa i cała powierzchowność są świadectwem wielkiego charakteru. Pani ta nie zniżała się do kramarstwa ani w kwestiach zawodowych, ani w swojej kobiecości. Pośród żywiołu gruboskórnych sądów i małostkowej zapobiegliwości zdołała zachować dystans i niewzruszoną równowagę umysłu, a być może także spokojną akceptację reguł rządzących światem.

Sam jestem z dość przeciętnej rodziny i może bardziej niż inni dostrzegam formacyjną rolę wychowania, zwłaszcza u osób z dobrych domów. Fenomen Bolęckiej polegał i na tym, że jako osoba zdeklasowana umiała zachować klejnot, który nazywamy charakterem. O tym, że ów klejnot przyszło nieść poprzez liczne rafy i przygody losu, niech świadczy fakt, że imię „Wanda” – samo w sobie piękne – nie dość harmonizuje z nazwiskiem „Bolęcka”. Nawet ktoś o miernym słuchu przyzna, że właściwszym imieniem byłoby „Anna”. Osoby dobrze urodzone (a sądzę, że dyrektorka muzeum w Trzebiatówce miała wielu znakomitych antenatów) są wyczulone na takie niuanse. Może to znaczyć, że na przestrzeni dziejów jej rodziny doszedł do głosu pierwiastek plebejski lub drobnomieszczański.

Stanąłem przy oknie, by lepiej przyjrzeć się jednemu z niezrównanych bałwanków, gdy dobiegła mnie muzyka i zobaczyłem owego człowieka, który tak niemiło przywitał mnie u wejścia; stał teraz i niby od niechcenia grał na organkach. Owa ludowość, krzesana zbyt nachalnie, wzbudziła moje podejrzenia, które sprawdziły się, gdy przy wyjściu dopadł mnie, żądając jałmużny. Tymczasem Bolęcka znikła i powróciła z dość dużą bułą, objaśniając, że jest to „Kacper”, jedna z większych, a zarazem najchętniej oglądanych kukieł. Gdy wyraziłem zdawkowy podziw, kobieta zabrała kukłę i jak się okazało, okazanie „Kacpra” było kulminacją, a zarazem zwieńczeniem programu zwiedzania, bo zostałem odprowadzony do wyjścia.

Ulubieniec zwiedzających - KacperUlubieniec zwiedzających – „Kacper”

Czas zleciał szybko w Trzebiatówce i gdy się żegnałem, był prawie wieczór. Nie miałem już wątpliwości, że w zakątkach naszego kraju skrywają się urocze muzea, którym przewodzą niemniej ciekawe osoby. Było to doświadczenie pokrewne temu, gdy w wieku lat pięćdziesięciu zrozumiałem, że tytuł popularnej piosenki i sama piosenka brzmi „Rolnik sam w dolinie”, nie zaś „Rolnik w Sandolinie”, choć niewiele brakowało, a byłbym odszedł ze świata przekonany, że śpiewa się „Rolnik w Sandolinie”. W Muzeum Chlebowych Bałwanków zrozumiałem jeszcze, że nie warto się przypochlebiać i lepiej zawierzyć uczuciom, a te – jeśli są szczere – bezpiecznie poprowadzą nas przez meandry życia między ludźmi.