Podglądając blaknące anioły

16 minut czytania

/ Muzyka

Podglądając blaknące anioły

Tymon Tymański

Zawsze zastanawiało mnie, jacy Beatlesi byli prywatnie. W momentach, kiedy liverpoolczycy przestają być świadomi kamer, jesteśmy najbliżej ich naturalnego stylu bycia. Obejrzawszy „Get Back”, czuję się usatysfakcjonowany

Jeszcze 4 minuty czytania

Trudno jest wyskrobać rzeczową, intelektualno-racjonalną recenzję filmu o Beatlesach, będąc dozgonnym fanem tej kapeli. Takim, który (podobnie jak Kurt Cobain i wielu mu podobnych) uważa, że dzięki ich galaktycznej muzyce jego dzieciństwo stało się dużo szczęśliwsze, bogatsze i magiczne. Którego rozwód Beatlesów dotknął w niewiele mniejszym stopniu niż rozwód własnych rodziców. I który, jak wielu z nas, beatlesowskich świrów, uważa Wielką Czwórkę za zacnych stryjo-wujków, muzyczno-duchowych nauczycieli albo wręcz starszych kumpli z podwórka. Dlatego na samym wstępie porzucę formę recenzji, bo jakąż reckę może napisać ktoś, kto Beatlesom zawdzięcza prawie wszystko?

Pierwsze zetknięcie z transgresją muzyki, pierwsze wzruszenia i odjazdy, wręcz doświadczenia eudajmonii i epifanii… Jak gdyby banda sympatycznych obwiesiów z Liverpoolu była w istocie rzeczy skupiskiem celestialnych dewów, którzy postanowili objawić ludzkości nie tylko mityczne Słowo („The Word”!), ale i prymarne Dźwięki. Dźwięki Młodości i Niewinności. Dźwięki Miłości i Prawdy. Dźwięki Harmonii i Pokoju, Jedności i Synergii.

Słowa i Dźwięki piosenek Beatlesów składają się na wyjątkowo wysoką wibrację, której energia wykracza poza kognitywne rozumienie. Jest w nich wszystko, co zwierzęce, ludzkie i boskie – pożądanie, gniew i złość, miłość, tęsknota, zazdrość i wybaczenie, wreszcie rekoncyliacja, katharsis i transcendencja. Dlatego postanowiłem napisać ten tekst bardziej pod wpływem zachwytu tego małego chłopca, który nigdy się w Beatlesach nie odkochał.

Zaprawdę: ubóstwiam ich muzykę i uwielbiam ich energię. Ich historia – obok historii dokonań wielkich Johna Coltrane’a, Erika Dolphy’ego, Franka Zappy, Kapitana Beefhearta, Boba Marleya, Lou Reeda, Iggy’ego Popa czy Davida Bowiego – to jedna z najciekawszych opowieści muzycznych w ogóle. To opowieść o miłości, przyjaźni i wielkiej mocy wspólnych marzeń oraz, powiedzmy to sobie jasno, tytanicznej pracy. O przewadze synergii grupy nad energią jednostki. Bo przecież Beatlesi nie działali w pojedynkę. Byli superkomputerem na wiele lat przed wynalezieniem Deep Blue i jego o wiele bardziej zaawansowanych następców. Na pytanie o Boga, zadane na konferencji podczas jednej z tras po USA, George Harrison w imieniu zespołu odparł: „Jeszcze tam nie doszliśmy…”. Ale przecież dwa lata później, medytując nad transcendencją w hinduskim Rishikeshu, Beatlesi stali się awangardą poszukującego Okcydentu. Przez parę lat współtworzyli wspaniałą i budującą jedność, opartą na wspólnym chłopięcym marzeniu.

Czas na garść suchych informacji. Na początku lata roku 1967 Beatlesi znaleźli się na absolutnym szczycie muzycznego Panteonu, wydając przełomową płytę „Sgt. Pepper’s Lonely Heart Club Band”, obwołaną jednym z pierwszych konceptualnych albumów rocka. W lipcu 1967 – pisząc piosenkę „All You Need Is Love” (która stała się hymnem Lata Miłości) i wykonując ją na żywo dla ponad czterystumilionowej, wieloetnicznej publiczności, zgromadzonej przed telewizorami – znaleźli się jeszcze wyżej (tak naprawdę piosenkę napisał John, ale nie wchodźmy w detale). Dla każdego śmiertelnika pobyt w stratosferze jest zjawiskiem o tyle chwalebnym, co wieszczącym początek końca. Potem Beatlesów czekało już tylko opadanie lotem może nie zawsze bezwładnym (bo jednak mowa o artystach wyjątkowo inteligentnych, czujnych i wrażliwych), może i do czasu dość kontrolowanym, ale summa summarum piekielnie rozczarowującym. Dlatego też słuchanie ostatnich płyt Beatlesów, a w szczególności nie do końca udanej „Let It Be”, jest dla mnie doświadczeniem słodko-gorzkim i raczej bolesnym.

Na tamten energetyczny zjazd złożyło się wiele czynników. Najważniejszym z nich był upływ czasu oraz wynikająca z niego, taoistycznie rzecz ujmując, subtelna zmiana, której podlega całe Uniwersum. Oto Beatlesi dorośli i przestali być grupą przyjaciół, którzy trzymali się razem i uważali za nierozerwalną całość. W zimie 1967 roku spotkało ich fiasko projektu filmowego „Magical Mystery Tour”, który był głównie McCartneyowskim, mocno nieprzemyślanym, gwiazdorskim kaprysem (zainspirowanym transgresyjno-kwasową ideą podróży happenerskiej grupy Merry Pranksters Kena Keseyego). Filmowa inicjatywa Paula była próbą przejęcia kontroli nad zespołem, a zarazem odpowiedzią na niespodziewaną śmierć menadżera, Briana Epsteina, który przedawkował leki w sierpniu 1967 roku. Strata bliskiej osoby stała się jednym z bezpośrednich powodów wyjazdu zespołu do miejsca odosobnienia w indyjskim Rishikeshu. W Indiach, w których Beatlesi przebywali od lutego do maja 1968 roku, większość z nich doświadczyła kreatywnego katharsis, dzięki któremu powstało kilkadziesiąt nowych, świetnych piosenek.

Pomiędzy 30 maja a 14 października 1968 roku zespół zarejestrował nowe utwory na podwójnym albumie „The Beatles” (przez wielu fanów, łącznie ze mną, uważanym za najbardziej wartościowe dzieło kwartetu z Liverpoolu – pomimo jego pięknych anarchistycznych niedociągnięć oraz panującej podczas sesji nie najlepszej atmosfery). Z Rishikeshu każdy z Beatlesów wrócił na własną rękę i w innym czasie, co już samo w sobie jawiło się jako oznaka nieuchronnego rozchodzenia się kumplowskich ścieżek. A jednak dzięki temu album „The Beatles”, zwany potocznie „Białym Albumem”, nagrywali już nie jako kwartet chłopaczków, ale jako formacja współpracujących w podgrupach dojrzałych solistów.

Kolejne kłopoty wieścił koniec pobłażania Wielkiej Czwórce i pokrewnym im brytyjskim zespołom, ogłoszony przez brytyjską prasę, sądy i policję. Oto Lato Miłości wywołało radykalne zmiany i podziały w społeczeństwie. Jego konsekwencją było ogólne poluźnienie obyczajowe, wolny seks, moda na duchowość i psychodeliczne doświadczenia, wreszcie zielone światło dla ruchu anarchistyczno-pacyfistycznego, który rok później wylał się na ulice Europy i Ameryki. Sytuacji powolnej dezintegracji Fab Four nie pomagały libertyńskie wywiady Paula, kwasowo-heroinowe perypetie Johna oraz jego pochłaniający romans z konceptualną artystką Yoko Ono, wreszcie rosnąca frustracja George’a, którego coraz lepsze piosenki nie znajdowały aprobaty starszych kolegów. Te wszystkie składowe wpłynęły na ciężką atmosferę sesji nagraniowej, o której opowiada dokument „Get Back”.

W styczniu roku 1969 Paul McCartney namówił pozostałą trójkę na nagrania i zdjęcia w telewizyjnym studiu Twickenham. Pretekstem do spotkania był hipotetyczny program telewizyjny, w którym zespół miał zaprezentować nowe piosenki. W trakcie pracy nad premierowymi numerami okazało się, że zespół jest w rozsypce. Stary dokument Michaela Lindsaya-Hogga, któremu zawdzięczamy 58 godzin archiwalnych materiałów filmowych i 150 godzin audio, mówi sporo o ich ówczesnych relacjach. Paul szefuje się tu i mądrzy, podczas gdy John pojawia się na próbach w towarzystwie przyklejonej do niego Yoko. George ma dość koncertowania i żywi żal do Paula, a pewnie i do Johna. Po 15 stycznia Beatlesi przenoszą się z zimnego i źle brzmiącego Twickenham do przestronnej, przemianowanej na studio nagrań piwnicy ich firmy Apple przy londyńskim Savile Row 3.

Do grupy dołącza zaproszony przez Harrisona świetny pianista Billy Preston, współpracownik Little Richarda, ich stary kumpel z Hamburga. Niespodziewana obecność piątego muzyka, czarnoskórego czempiona R’n’B, rock and rolla i soulu, wobec którego Beatlesi żywią respekt i przy którym przestają prać prywatne brudy, znacznie poprawia klimat pracy w studiu. Kiedy upada pomysł telewizyjnego programu i brakuje czasu, żeby nagrać regularną płytę długogrającą (od lutego Ringo ma znaleźć się na planie filmu „Magic Christian”), Beatlesi postanawiają skupić się na dokumencie o powstawaniu rzeczonego albumu i zwieńczyć finał krótkim koncertem na dachu wiktoriańskiego budynku przy Savile Row.

„The Beatles: Get Back”, reż. Peter Jackson

Nagrane piosenki i filmowy materiał przeleżały dobrych kilka miesięcy (oprócz utworów, które zostały wybrane na nowe single grupy). W międzyczasie Beatlesi powrócili do studia, ażeby w kwintecie z Prestonem dokonać nagrania ostatniej płyty, znakomitej „Abbey Road”. Nikt z nich nie był zachwycony miksami starego materiału ze stycznia (zadania podjął się nieopierzony Glyn Jones, w niedalekiej przyszłości – ekspert w dziedzinie nagrań i produkcji), w związku z czym pracę nad porzuconym albumem przejął słynny Phil Spector, producent popowych hitów i twórca tzw. ściany dźwięku. Efekt jego pracy wzbudził mieszane uczucia: Lennon i Harrison twierdzili, że Spector poprawił coś, czego nie dało się wcześniej słuchać; McCartney natomiast był totalnie zniesmaczony kiczowatymi rozwiązaniami aranżacyjnymi (m.in. użyciem żeńskiego chóru w utworze „The Long and Winding Road”). Płyta została wydana jako „Let It Be” 8 maja 1970 roku, stając się łabędzim śpiewem zespołu. Na otarcie łez parę dni później w kinach odbyła się premiera dokumentu o tym samym tytule, który zaczął swoje filmowe życie jako „Get Back”. Z 58 godzin materiałów reżyser Michael Lindsay-Hogg wybrał 80 minut, które w skrócie opowiadały o feralnej styczniowej sesji rozpadającej się supergrupy. Według wielu krytyków dokument był przydługi, senny, nużący i po prostu smutny. Obroniła się sama muzyka, momentami zabawna i dżemowa, kiedy indziej brudna i drapieżna, jeszcze kiedy indziej – refleksyjna i elegijna.

Jesteście ze mną? Przepraszam za długość powyższego zagajenia, ale wnoszę, że nie każdy musi być wielkim fanem Beatlesów i wiedzieć o nich wszystko. Zapewniam, że mógłbym dodać tu jeszcze kilkanaście istotnych wątków, sporo wnoszących do tej frapującej historii (choćby opowieści o rozbieżności co do wyboru nowego managementu czy rażącego niepowodzenia wspólnej firmy Apple). Przejdźmy jednak do głównego tematu. Pretekstem do niniejszego tekstu jest nowy obrazek, który powstał na bazie tamtych mitycznych 58 godzin nagrań z kilku kamer oraz 150 godzin audio, z których znany i lubiany reżyser Peter Jackson postanowił zmontować współczesny „dokument o dokumencie”. Jackson pracował nad filmem prawie cztery lata. Premiera trzech odcinków miniserialu o długościach od dwóch do trzech godzin (razem smakowite osiem godzin oglądania!) miała miejsce 25 listopada 2021 roku na platformie Disney (a od końca czerwca można go oglądać także w Polsce).

„The Beatles: Get Back”„The Beatles: Get Back”, reż. Peter Jackson. USA 2022, na Disney+ od czerwca 2022Przede wszystkim muszę podkreślić, że obejrzawszy „Get Back”, czuję się usatysfakcjonowany potężną dawką podprogowych informacji oraz wrażeniem „biernego uczestnictwa” w nagraniowej sesji „Let It Be”. Zawsze zastanawiało mnie, jacy Beatlesi byli prywatnie. Momentami, kiedy liverpoolczycy przestają być świadomi kamer, jesteśmy najbliżej ich naturalnego stylu bycia. W pierwszej części, która pokazuje niemoc pracy w Twickenham, oglądamy powolny rozkład zespołu, któremu usiłuje zaradzić McCartney. I o ile w pierwszej wersji filmu Paul momentami wypadał jak arogancki dyletant, o tyle w jego nowej odsłonie zaczynamy wierzyć w jego szlachetne intencje ratowania kolektywu (oczywiście może to być kwestia odpowiedniego montażu – pamiętajmy, że Paul jest jednym z głównych producentów filmu).

Przez większość dni zdjęciowych w Twickenham John nosi na twarzy emocjonalną maskę, jakby był na opiatach albo jakby kompletnie nie obchodziło go, co się stanie z Beatlesami. George wydaje się oschły, zgorzkniały i zraniony postawą jego starszych kolegów. Wyraźnie drażni go paternalizm Paula oraz jego muzyczna wszechwiedza (powiedzmy sobie szczerze – choć McCartney nie jest wirtuozem na żadnym instrumencie, a nie jest nim raczej z lenistwa, jego łatwość grania oraz niezwykły talent do tworzenia świetnych melodii czynią go kimś w rodzaju Mozarta rocka). A najbardziej wkurza Harrisona to, że od czasu niezaakceptowanego do pakietu piosenek na wybitnym „Pieprzu” numeru „Only a Northern Song”, w którym gitarzysta jawnie zwrócił się przeciwko swoim serdecznym ciemiężycielom, jego twórczość zaczęła być wręcz cenzurowana (choćby przypadek świetnego „Not Guilty”, który ponownie nie trafił na płytę m.in. z powodu tekstu). Konflikt między McCartneyem i Harrisonem kulminuje w słynnej wymianie zdań à propos partii gitary w piosence „Two of Us” („Zawsze słyszę, że cię drażnię”, „Już mnie nie drażnisz. Mogę zagrać to, co zechcesz, lub mogę nie grać w ogóle”).

Klimat pierwszego odcinka jest depresyjny, na co wpływa wielkość i swoista nieprzytulność studia Twickenham. Któregoś razu Harrison odchodzi z zespołu, a Lennon z Yoko nie pojawiają się na sesji. Paul i Ringo czekają na powrót Johna jak osieroceni bracia, co jest wzruszające. W międzyczasie McCartney na poczekaniu komponuje „Get Back”, co udało się zarejestrować dzięki obecności wszechobecnych kamer. Co prawda „Get Back” nie ma jakości galaktycznych „Yesterday” czy „Eleanor Rigby”, ale scena z brzdąkającym i podśpiewującym Paulem ukazuje pewną niezwykłą, charakterystyczną dla sztuki czy fizyki kwantowej magię. Nagle z nicości wyłania się trudny do zaobserwowania, efemeryczny fenomen, który równie magicznie zostaje uwieczniony na celuloidowej taśmie z namagnesowanymi opiłkami żelaza (co jest dla mnie równie niezrozumiałe i piękne; nie dziw, że Artur Weasley, ojciec Rona Weasleyego z „Harry’ego Pottera”, podziwiał mugoli za ich kreatywność). Kiedy wraca John z Yoko i Beatlesi usiłują kontynuować sesję bez nieszczęśliwego George’a, uwagę przykuwa jeden szczegół. Choć John jest totalnie zagubiony w otchłani tajemniczego świata Yoko, do rzeczywistości przywołuje go śpiew Paula. Kiedy chłopcy zaczynają harmonizować w dwugłosie, powraca bezpieczeństwo dzieciństwa i odradza się stara wielka magia, wywołana siłą ich przyjaźni. Fascynuje mnie to, John i Paul śpiewają większość piosenek trochę o sobie, a trochę do siebie – niczym para byłych kochanków w trakcie chwilowego zapomnienia czy też uniesienia w błogosławionym stanie flow, mającym źródło w doświadczeniu wspólnego dorastania i dzielenia chłopięcych sekretów.

W drugim segmencie dokumentu dla każdego fana Beatlesów niezwykłą gratkę stanowi rozmowa między Johnem i Paulem, zarejestrowana przez sprytnego dźwiękowca. Lennon i McCartney udają się do pobliskiej kawiarni, żeby pogadać o George’u. Nie zamierzam dłużej spoilerować filmu, ale napiszę tylko, że ten, kto przetrwał nudę i udrękę pierwszego odcinka, będzie wielokrotnie nagrodzony jakością, radością i czarem pozostałych dwóch. Po relokacji sesji do studia w piwnicy przy Savile Row 3 i po powrocie Harrisona, który przyprowadza ze sobą Billy’ego Prestona (niczym spóźnionego Świętego Mikołaja), Beatlesi zostają chwilowo uleczeni. Oto Lennon znów jest dawnym sobą, tryskając energią i absurdalnym humorem. McCartney wydaje się w siódmym niebie – niczym pasterski pies, który żyje z grupy i dzięki grupie. George znów się szeroko uśmiecha, angażując w twórczy proces, podczas gdy cholernie muzykalny Preston dodaje chropowatemu brzmieniu brytyjskich gitar i bębnów soulowego amerykańskiego poloru. A Ringo Starr, jak to Ringo Starr – po prostu jest obecny (jak pewnie wiecie, Richard Starkey odgrywał w Beatlesach rolę organicznego kleju i robił to najdoskonalej na świecie).

Nie będę dalej opisywał historii, którą zobaczycie w filmie. Napiszę tylko, że dla każdego fana Wielkiej Czwórki jest to absolutnie coś, co trzeba obejrzeć (tzw. must-see). Ba, dla każdego melomana czy choćby członka jakiegokolwiek cechu, który interesuje się psychologią grupy (choćby nauczycieli, biznesmenów czy sportowców), dokument Jacksona oferuje niezwykle ciekawy wgląd w biochemię ludzkiej współaktywności. Jeśli dodam jeszcze, że przez osiem godzin będziecie w stanie bezkarnie podglądać relacje członków jednej z najlepszych grup w historii współczesnej sztuki i kultury, formacji złożonej z najzdolniejszych songwriterów, jakich wydali Ojciec Niebo i Matka Ziemia, przy okazji delektując się genialną synergią ich koncertowego wykonu na dachu oraz karmiąc mocą nieśmiertelnych piosenek, uznam, że więcej pisać nie ma sensu. Obejrzyjcie ten pieprzony dokument, i tyle. Absolutnie warto.