Wstępy do Schiracha
© Piper Verlag / fot. Paulus Ponizak

Wstępy do Schiracha

Marta Syrwid

Ferdinand von Schirach przyjmuje w literaturze proporcję: nic nie jest imponujące, monumentalne, nie ma zachwytów ani oceny. Jest za to dystans i pochylenie się nad tym, co niepozorne, poboczne, maleńkie i ukryte

Jeszcze 4 minuty czytania

Siódmy

Piszę ten esej od tygodnia, w związku z tym powstało już sześć wstępów. Oto siódmy. Jest noc z piątego na szóstego lutego, siedzę i gapię się w ścianę. Jasnoszarą. Zaschnięte zacieki farby świadczą o tym, że malarz ze Starej Miłosnej kłamał, mówiąc, że można mu zaufać. Twarz oblewa mi niebieskawe światło Worda, laptop szumi, biurko pełne jest kartek, na których próbowałam rozpracować prozę Ferdinanda von Schiracha. Marny ze mnie śledczy, a już jutro polska premiera jego trzeciej książki. Najchętniej uprasowałabym wszystkie skarpetki i umyła podłogę, żeby tylko nie pisać. Jestem uwiązana do tego tekstu, nie mogę przestać o nim myśleć, wciąż próbuję przejść próg wstępu, ale natrafiam na kraty. Na razie wciąż się rozglądam, idę do przodu, i cofam. I choć wszystko, co zdążyłam przeczytać i obejrzeć, potrafię skleić, „opracować”, opisać: kim von Schirach jest, tak, tak, i o czym pisze – tak, to też, i nawet: jak pisze, to jednak wciąż mam wrażenie, że brakuje mi ostatniego elementu. Nie wiem, co tam pod spodem jest, co tam głęboko pulsuje, co to za siła, która organizuje styl i słowo w ten sposób, że z niepozornych stają się najtrafniejsze i jedyne wiarygodne.

Tej siódmej nocy, za sześcioma wstępami, za górami nieudanych notatek, postanawiam, że przestanę ćwiczyć rozbieg – i tak tej ściany nie przeskoczę. Niech ten tekst stanie się zbiorem możliwych otwarć, wstępów i prób pisania o doskonałym. Poniosłam porażkę, ale to  świetnie. Bo znaczy to, że ma ta proza powierzchnię idealnie gładką i twardą. Dzięki temu wszelkie ostrza ślizgają się po niej i na niej łamią. Niech to, co naprawdę decyduje o jej jakości, tętni więc sobie spokojnie niepoznane.

Pierwszy

Ferdinand von Schirach, „Sprawa
Colliniego”
. Przeł. Anna Kierejewska, W.A.B.,
Warszawa, 168 stron, w księgarniach od lutego 2013
Ferdinand von Schirach urodził się czterdzieści dziewięć lat temu w Monachium, w rodzinie handlowca Roberta von Schiracha. Robert (rocznik 1938) był trzecim z kolei dzieckiem Baldura von Schiracha. Pojawił się na świecie pięć lat po objęciu przez Baldura przywództwa Hitlerjugend. Dziadek Ferdinanda, do roku 1940, zaangażowany był więc w hartowanie młodzieży na wzór Herberta „Quexa” Norkusa, o którym powstał zresztą propagandowy film Hansa Steinhoffa „Hitlerjunge Quex”. Co ciekawe, do tej produkcji Baldur skomponował muzykę. W latach 1940-1945 dziadek Ferdinanda pełnił funkcję gauleitera Wiednia, wówczas to nazwał deportacje Żydów „wkładem do kultury europejskiej”. Jednak – za próby wpłynięcia na nieludzkie warunki tych wywózek popadł w niełaskę u Führera, który wcześniej darzył jego i jego żonę wielką sympatią. W roku 1945 Baldur ukrywał się pod pseudonimem na placówce amerykańskiej w Tyrolu. Pracował tam jako tłumacz – czuł się bezpiecznie, wiedząc, że w dokumentach figuruje jako zmarły. Stwierdził jednak – kierując się być może wyrzutami sumienia, poczuciem obowiązku, albo nawet sprawiedliwości – że powinien ujawnić się, aby odpowiadać przez Trybunałem w Norymberdze. Tym samym zarzucił pisanie powieści („Tajemnica Myrny Loy”) oraz zrezygnował z przywileju wolności – skazano go na dwadzieścia lat więzienia. Po wyjściu na wolność opublikował wspomnienia z czasów wojny. „Wierzyłem w Hitlera” ukazało się zresztą wśród szeregu podobnych książek, którymi raczyli czytelników świeżo uwolnieni w latach 60. skazańcy z Norymbergi.

Jego wnuk jest autorem czterech bestsellerów, które – co zdaje się jest ostatnio rzadkie – są przy okazji świetną literaturą. Ale zanim został słynnym pisarzem sprzedającym na rynku niemieckim półmilionowy nakład debiutanckiej książki – przeprowadził obronę w ponad siedmiuset postępowaniach karnych. Studiował na wydziale prawa w Bonn, praktykował w Kolonii, kancelarię prowadzi w Berlinie. W jednym z wywiadów dostępnych na youtubie pokazuje zresztą siedzibę tej kancelarii – odwiedza z dziennikarzem berlińską kamienicę, zaznaczając, że tym, co jest tu prawdziwie godne zobaczenia, są schody. Bardzo lubię ten moment wywiadu: Schirach najpierw krytykuje nadmiernie zdobioną klatkę schodową, a zaraz potem opuszcza wzrok i dziennikarzowi zapatrzonemu w sklepienie pokazuje tabliczkę przymocowaną do jednego z marmurowych stopni. Tabliczka głosi: „Palenie niemile widziane”, co Schirach komentuje: „Bardzo uprzejme, nieprawdaż?”.

Z większości zdjęć promocyjnych pisarz patrzy jasnymi oczami wprost w obiektyw, ręce ma założone, skrzyżowane, uśmiecha się prawym kącikiem ust, trochę krzywo i trochę nieufnie. Zawsze jest ubrany w marynarkę, chociaż jest to elegancja nierzucająca się w oczy, codzienna. W listopadzie ubiegłego roku ukazał się w Niemczech jego nowy zbiór opowiadań („Boże Narodzenie Carla Tohrbergsa”), a polską premierę ma właśnie trzecia książka (i jednocześnie pierwsza powieść): „Sprawa Colliniego”. Wszystkie trzy pozycje, a więc i wcześniejsze zbiory opowiadań „Przestępstwo” (2011) oraz „Winę” (2012) opublikowało W.A.B. Ich okładki są do siebie podobne – widnieje na nich mężczyzna, którego twarzy nie widzimy. Albo jest odwrócony plecami, albo jego rysy ukrywa cień. Nosi garnitur, lekko trzyma aktówkę. Kolory zgaszone, niepodzielnie panuje tu cisza.

Ferdinand von Schirach, „Wina”. Przeł. Anna
Kierejewska, W.A.B., Warszawa, 160 stron,
w księgarniach od maja 2012
Każdą z książek otwiera cytat, który można odnosić oczywiście do konkretnej publikacji – ale ja ułożyłabym wszystkie trzy znane mi motta w zbiór odautorskich komentarzy dotyczących raczej warsztatu pisarza i profesji adwokata, niż historii opisanych w książkach. Debiut otwiera więc Schirach zdaniem: „Rzeczywistość o jakiej potrafimy mówić, nigdy nie jest rzeczywistością samą w sobie” (W.K. Heisenberg), by w kolejnej publikacji powtórzyć za Arystotelesem: „Rzeczy są, jakimi są”. Oba motta stają się pewnym zapisem zmagań między empatią dla bohaterów – mających swoje pierwowzory w klientach Schiracha – a  koniecznością zachowania dystansu wobec nich i wymogiem utrzymania obiektywizmu, emocjonalnego odcięcia się. Fakt, że w swojej trzeciej książce, w której chyba najsilniej dotąd nawiązał Schirach do własnej, prywatnej historii, pojawia się motto z Ernesta Hemingwaya: „Wszyscy jesteśmy stworzeni do tego, co robimy”, świadczy po prostu o odważnej decyzji publicznego odcięcia od biografii dziadka, wyzwolenia – również artystycznego – od  „tej sprawy”. Bo nawet jeżeli nie pytano go wprost o opinię, poczucie winy czy wstyd za postępowanie przodka, temat ten z pewnością wisiał nad rozmowami o kolejnych głośnych książkach. Nosił znamiona sensacji, spychając przy okazji literaturę na dalszy plan, oczywiście o ile jej wcześniej nie zdeptał.

Drugi

Wydaną właśnie w Polsce „Sprawę Colliniego” można odczytać właśnie jako komentarz pisarza odnoszący się do nieuniknionych pytań związanych ze wspomnianym przodkiem. Ferdinand popełnił zresztą artykuł („Der Spiegel”, 36/2011), którego podtytuł brzmi: „Dlaczego nie mogę udzielić żadnych odpowiedzi na pytania o mojego dziadka”. Interesujące jest zwłaszcza zakończenie tekstu oparte właśnie o cytat ze „Sprawy Colliniego”. Jeden z bohaterów podsumowuje w nim dylematy moralne związane z domniemanym „dziedziczeniem” win po przodkach, ucinając rozmowę zdaniem: „Jesteś tym, kim jesteś”. Zresztą, w „Sprawie Colliniego” akcja koncentruje się na dramacie sądzonej za odwet ofiary,  na przebiegu procesu oraz śledztwie, i tylko czasami, równolegle i dużo ciszej, pojawia się wątek wnuczki nazistowskiego komendanta. Alter ego pisarza można więc odnaleźć właśnie w postaci Johanny Meyer – która pytając: „Czy i ja taka jestem?”, słyszy właśnie to, zamykające powieść zdanie: „Du bist, wer du bist”.

Spostrzegawczość i szacunek dla szczegółu sprawiają z kolei, że Schirach może pozwolić sobie na fragmentaryczne, oszczędne opisywanie światów i półświatków, o których opowiada. Krótkie prozy składające się na „Przestępstwo” i „Winę” to przecież  historie drobnych złodziei, nieobliczalnych szaleńców i niegroźnych wariatów, to małe tragedie fałszywie oskarżonych albo dramaty tych, którzy dopuszczając się morderstwa postąpili zgodnie z sumieniem, wbrew strachowi lub w panice. Schirach prawie nie porusza głośnych medialnie tematów, nie drąży wątków „słynnych procesów”. Bardziej od marmurów interesuje go tabliczka na schodach, a za ciekawą uważa niedużą sprawę kleptomanki, kradnącej do torebki Vuittona tanie pończochy („Zachłanność” w tomie „Wina”), czy przypadek chłopca-schizofrenika, który wyrywał oczy owcom, twierdząc, że to szatańskie jabłka z drzewa poznania („Zielona” w tomie „Przestępstwo”).

Trzeci

Ferdinand von Schirach, „Przestępstwo”.
Przeł. Jakub Ekier, W.A.B., Warszawa 2011, 160 stron
Pomimo przepychu stiuków rozpartych wygodnie ponad marmurami, Schirach zwraca uwagę na urzędową tabliczkę na schodach – wracam do tej sytuacji, ponieważ podobną proporcję pisarz przyjmuje w literaturze: nic nie jest u niego imponujące, monumentalne, nie ma zachwytów, nie ma w związku z tym stronniczości, nie ma również oceny bohaterów. Jest za to dystans i pochylenie się nad tym, co niepozorne, poboczne, maleńkie i ukryte. Dwa – trzy elementy garderoby starczają więc u Schiracha za cały jej opis, ponieważ pisarz wybiera właśnie te cechy – skoro jesteśmy przy konfekcji – które pozwalają nam sądzić o kolorze i stopniu zdarcia butów, o elegancji lub jej braku. Jeżeli ktoś pokusiłby się o ułożenie wzoru, według którego powstają opisy przedmiotów czy charakterystyki bohaterów, mógłby spokojnie bazować na poniższym cytacie, bardzo typowym (choć określeniu „typowy” brakuje szacunku dla świetnego warsztatu): „Była wtedy szczupłą dwudziestolatką klasycznej urody, z doskonale symetryczną twarzą. Sprawiała wrażenie spokojnej, zrównoważonej, i tylko cienka żyłka na szyi zdradzała niespokojne bicie serca”  („Wiolonczela” z tomu „Przestępstwo”).

Pojedyncze wyraźne cechy podają więc tylko trop, którym podążać ma wyobraźnia. Fotograficzna dokładność, rozlewiska przyrody, opisy-popisy – nie, zdecydowanie ich tu nie ma, ale czytając Schiracha, ma się wrażenie bogactwa i różnorodności, dookreślania emocji, widać szczegóły, porę dnia, podejrzewa się drżenie strachu i wyczuwa ironię, która zaraz wybuchnie śmiechem. Choć ani słowa nie znajdziemy o tym w tekście. Przypomina się jedno z podsumowań prozy Raymonda Chandlera podane przez Marię Janion – „dobry realizm”. 

Czwarty

W filmie Agnieszki Arnold „Bunt Janion” Paweł Huelle, nawiązując do jednego z wykładów Pani Profesor, cytuje z pamięci fragment powieści Chandlera: „Tego popołudnia Marlowe założył taką marynarkę, jaką zwykli byli zakładać mężczyźni, wczesnym popołudniem, w Bostonie”.

Następnie Huelle z uśmiechem komentuje to zdanie i zabieg literacki, ukryty, sprytny i kluczowy: „Nie wiemy, jaką marynarkę, w latach trzydziestych zakładali czterdziestopięcioletni mężczyźni wczesnym popołudniem w Bostonie, ale mamy studziesięcioprocentową pewność, że tę marynarkę widzieliśmy”.

Czym miałby być więc ów „dobry realizm” w prozie Schiracha?  Opierałby się na pewno na umiejętności odwołania do wyobraźni czytelnika i, co chyba ważniejsze, zaufaniu jej. To stąd bierze się oszczędność opisów i charakterystyk. Styl niemieckiego pisarza nazywany jest często „precyzyjnym”, co mnie nie przekonuje, bo kojarzy się raczej z kalkowaniem, niż z przedstawianiem. Choć – jeżeli czytelnik ma wrażenie pieczołowitości opisu – znaczyć to może jedynie, że Schirachowi się udało. Potrafił zaangażować wyobraźnię odbiorcy do tego stopnia, że zapomniał on już, jak niewiele z elementów wyobrażonego obrazu zostało rzeczywiście opisanych. Ale nie są to tylko sprytne manewry między napisanym, sugerowanym i przemilczanym. To też chęć ustąpienia miejsca czytelnikowi spowodowana zwykłą potrzebą dialogu. Celem jest więc umożliwienie odbiorcy współtworzenia opowieści, nie zaś niepohamowana chęć wypisania się, wygadania aż do utraty tchu – u Schiracha nie znajdziemy monologów wewnętrznych, gdybań, plecenia wianków i zapatrzenia w horyzont. Znajdziemy za to na przykład w „Sprawie Colliniego” zdanie: „W swoim garniturze w jodełkę Mattinger wyglądał jak mężczyzna z lat dwudziestych”.

Piąty

Skoro o „dobrym realizmie” to również o Jamniku. Albo o Flamingu, Wielbłądzie, Pingwinie, Koniu lub Kurczątku. Jeden z tych szkiców Pabla Picassa mignął prawdopodobnie każdemu przed oczami, a jeżeli nie mignął, to szukać nie trzeba daleko: można je wszystkie razem zobaczyć w IKEI. Tak. Polskie magazyny pełne są reprodukcji tych rysunków oprawionych w drewnianą ramę i nazwanych – zgodnie z ikeowską szaloną fantazją – OLUNDA. A piszę o nich, bo sposób, w jaki zostały narysowane, jest rozbrajająco prosty: czarnym rysikiem na białej kartce, jedną pewnie poprowadzoną linią, bez odrywania ręki. Te rysunki to właściwie tylko kontury odwzorowujące najważniejsze cechy, dzięki którym wydobyte zostało podobieństwo. Tak jest z czytaniem Schiracha: z konturów sytuacji i szkiców postaci natychmiast wyłapuje się to, co działa na wyobraźnię, której wystarczy przecież dać pętelkę zawiązaną na czarnej linii, żeby zobaczyła w niej ucho jamnika, a dziesiątki takich pętelek, żeby zobaczyła arlekina albo sceny cyrkowe. Nawet opisując zawiłe przestępstwa, skomplikowane ścieżki motywacji i domino zaplątanych (!) w nie osób, Schirach wychodzi cało z trudu przedstawienia historii. Niezmęczony, zamyka opowieść z lekkością, ale i pisze tak, jakby nie odrywał palców od klawiatury. Jakby do czasu aż opowieść w naturalny sposób dobiegnie końca, prowadził ją łagodnie, choć nieustannie i bez przerw na oddech. Dialogi również trzymają się świetnie: prosto i krótko. Nie ma w nich oznaczonych westchnięć, zacięć, nie ma również lubianej przez niektórych inwersji, mającej w mniemaniu naiwnych stylistów sygnalizować zapis języka mówionego, żywego. Tym, co sprawia, że wierzymy w dialogi u Schiracha są znów te umiejętnie i pewnie poprowadzone kontury nastrojów, które rządzą wypowiadanymi słowami.

Szósty

Powinnam jeszcze napisać o filmie „Glück” (2012) wyreżyserowanym przez Doris Dörrie. Trailer jest wybitnie niezachęcający, ale ponieważ ufam reżyserce „Hanami-Kwiat wiśni” i znam opowiadanie „Szczęście” (z tomu „Przestępstwo”), którego adaptacją jest film Dörrie, obstawiam, że warto go zobaczyć i sama będę na niego czyhać. Chociaż nie byłabym taka pewna, czy zdoła mnie pochłonąć bardziej od tego, co zobaczyłam, czytając opowiadanie. 

Powinnam napisać jeszcze o moich ulubionych historiach: o oszalałym z samotności  i monotonii pracowniku muzeum, który zbyt długo wpatrywał się w tę samą rzeźbę; i o wzruszającym opowiadaniu „Etiopczyk”, nadającym się wspaniale na hollywoodzką superprodukcję, która wyciskałaby łzy tak skutecznie jak kilo cebuli. I o „Tajemnicach”, czyli historii przestępstw nigdy nie zaistniałych; i o opowiadaniu „Teczka” – czyli opowieści o niewyjaśnionej sprawie morderstwa i makabrycznych zdjęć trupów z kołkami w brzuchach. I o wywołanym tą opowieścią lęku, który nie może sobie znaleźć miejsca i tłucze się, tłucze w głowie, nie dając o sobie zapomnieć.  

I powinnam napisać jeszcze, że zżera mnie zazdrość wobec tych, którzy nigdy wcześniej nie czytali opowiadań tego niemieckiego adwokata; którzy dopiero wydadzą sto złotych na kulturę, kupując trzy jego książki, a potem spędzą cały dzień na lekturze. Akurat tyle ona zajmie. Już pod wieczór dopadnie was jednak zazdrość wobec tych, którzy nigdy wcześniej nie czytali opowiadań tego niemieckiego adwokata… I pojawi się jeszcze tęskne oczekiwanie na „Boże Narodzenie Carla Thorberga”.    


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.