Pandemonium
Meet The Chumbeques CC BY-NC-SA 2.0

17 minut czytania

/ Sztuka

Pandemonium

Adam Mazur

W 2020 roku zmniejszył się z pewnością ślad węglowy generowany przez art world. Również dzięki 2020 wiemy, jak może wyglądać świat bez publicznych instytucji sztuki

Jeszcze 4 minuty czytania

Wszyscy narzekają, że to był zły rok. Czy naprawdę nic dobrego nie wydarzyło się w tym całym pandemonium? W 2020 roku zmniejszył się z pewnością ślad węglowy generowany przez art world. Również dzięki 2020 wiemy, jak może wyglądać świat bez publicznych instytucji sztuki. Z zamykanych w wyniku rządowych decyzji galerii sztuka współczesna przeniosła się do sieci, wylała na ulice i zeszła do podziemia, do pracowni i miejsc dostępnych nielicznym zwiedzającym. Poprzedni rok to punkt zwrotny, moment, w którym okazało się, że konserwatywna wizja kultury to rojenia ministerialnych urzędników.

Przed covidem, między lockdownem i kwarantanną narodową

Na początek warto przypomnieć, co było hitem tego roku, zanim do Polski przyjechał pacjent zero – świetna monograficzna i niezwykła, jak na homofobiczny rok 2020, wystawa Karola Radziszewskiego w warszawskim Zamku Ujazdowskim. Retrospektywę Radziszewskiego warto odnotować, bo jest to dotychczas największe osiągnięcie uznawanego za katolickiego ultrasa dyrektora Piotra Bernatowicza. Obsadzony przez ministra Glińskiego Bernatowicz na razie przedstawił wyjątkowo skromny program jak na jedną z największych i najważniejszych instytucji sztuki współczesnej w regionie. Uznawany za prawilnego bulteriera dyrektor pozwolił wybrzmieć programowi przygotowanemu jeszcze przez poprzednią ekipę, i tak w przerwie między pierwszym i drugim lockdownem ZUJ zaliczył kolejny niespodziewany hit w postaci ironicznej, frywolnej, a nawet libertyńskiej wystawy Slavs & Tatars. Tym samym Bernatowicz to być może pierwszy dyrektor w historii polskich instytucji, który rzetelnie dokończył program poprzedników, nie zrywając wystaw w pędzie do przedstawienia własnej wizji sztuki. 

Powstrzymanie przed realizacją programu i zganiane na covid w tym roku okazało się wygodnym zabiegiem nie tylko dla Bernatowicza. Po co się spieszyć, skoro można poczekać, a może nawet przeczekać? Przeczekać i wirusa, i PiS, i co tam jeszcze przyszłość przyniesie. W programach wielu galerii widać bezradność spowodowaną nieprzewidywalnym ministerstwem, problemami z internetem i w ogóle niechęcią do robienia czegokolwiek.

Wśród tych, które mimo wszystko realizowały swój plan, adaptując się do nowych realiów, wymienić należy Galerię Arsenał w Białymstoku. Monika Szewczyk wraz z kuratorami odpaliła nie tylko sensowną platformę solidarnościową, ale też nie bała się podejmować odważnych tematów, jak w emocjonującym lokalną prasę „Strachu”. Galerią, której dyrektor wydaje się niezmiennie działać na ostrych dopalaczach, jest lubelski Labirynt. Waldemar Tatarczuk nie tylko nie zmniejszył liczby wydarzeń, lecz przeciwnie – dodawał, przyspieszał i zaskakiwał publiczność lepiej niż premier Morawiecki. Szytą grubymi nićmi homofobię kampanii prezydenckiej Labirynt kontrował wystawą „Jesteśmy ludźmi”, by podczas Ogólnopolskiego Strajku Kobiet na bieżąco uczestniczyć, wspierać i współorganizować akcje protestacyjne („Nigdy nie będziesz szła sama”). Jakby tego było mało, Labirynt wystawiał Monikę Sosnowską, zanim zrobiła to warszawska Zachęta, a do kwarantanny narodowej pokazywał erotyczny tandem Karol Radziszewski–Maurycy Gomulicki spleciony w miłosnym cis-homo-heteryckim uścisku.

Spośród dużych instytucji stołecznych Zachęta błysnęła megaekspozycją Moniki Sosnowskiej i prezentacją Joanny Piotrowskiej. Obie wystawy były długo wyczekiwane i na swój sposób przywracały artystki lokalnej scenie. Wygląda to trochę na powrót do lat 90., gdy wystawy w głównych galeriach w kraju musiały być poprzedzone międzynarodowym sukcesem artystów. Instytucje wolą nie ryzykować i nie towarzyszą już artystom, jak czyniły to w latach 2000–2015. To zauważalny problem artystycznego mainstreamu świadczący o prowincjonalizacji.

To istotne, żeby w czasie kołysania łódką przez agitatorów dobrej zmiany zachować proporcje i nie ekscytować się nadmiernie kuriozami w rodzaju memicznego papieża Jerzego Kaliny ustawionego przed wciąż szukającym dna Muzeum Narodowym w Warszawie. „Zatrute źródło” Kaliny bardziej niż z rzeźbą Cattelana, która przedstawiała papieża przygniecionego meteorytem, dialoguje z polityką obecnego rządu, co dobrze zilustrował jeden z performansów z taplaniem się nagich kobiet w muzealnej sadzawce, wyłożonej wybrzuszoną czerwoną wykładziną. Swoją drogą, dla Kaliny to już kolejny rok suflowanego przez Bernatowicza comebacku. Tragikomiczne podrygi artystów, którzy mieli położyć podwaliny pod fundament nowej, prawilnej sztuki współczesnej, jedynie podkreślają, że projekt szeroko zakrojonej kontrrewolucji artystycznej skończył się, zanim na dobre się zaczął. Nawet komentowany w poprzednim roku zakup tęczowej policyjnej pały Jacka Adamasa do kolekcji Ujazdowskiego wydaje się w tym kontekście raczej zabawny niż groźny i chyba dość łatwy do przechwycenia przez drugą stronę.

Na martwej planecie nie będzie muzeów

Trudno nie łączyć covidu z tym, co ludzie wyprawiają z planetą, i temat tego związku pośrednio ujęto w programach szeregu instytucji, które wpisywały się w dyskusję o antropocenie i szeroko rozumianej katastrofie klimatycznej. Temat jeszcze przed pierwszym lockdownem odpaliło Biennale Warszawa wystawą „Rasa i las”Skoncentrowana na związkach ludobójstwa, ekobójstwa i gospodarki leśnej wystawa kontynuowana była w programie Biennale instalacją „Zakopane słońce” poświęconą konsumpcji energii i śladowi węglowemu. Może największe wrażenie robiły prezentowane w opustoszałej wskutek lockdownu Warszawie banery Muzeum Sztuki Nowoczesnej z parafrazą hasła Młodzieżowego Strajku Klimatycznego „Na martwej planecie nie będzie muzeów”. W 2020 roku muzea były martwe na chorej planecie.

Przesunięta z powodu epidemii wystawa „Wiek półcienia” trafiła w punkt i stała się jednym z ważniejszych pokazów nie tylko w tym sezonie. Czy to jedynie moda i „zwrot ekologiczny” zdiagnozowany przez Sebastiana Cichockiego i Jagnę Lewandowską czy coś więcej, przekonamy się, zwiedzając przyszłe wystawy sztuki w czasach planetarnej zmiany. W temacie wypowiedziały się również kuratorki i artystki związane z Arsenałem w Poznaniu, przygotowując wystawę „Magiczne zaangażowanie”, w której w dość przekonujący sposób połączono wszystkie wątki sezonu, a więc aktywizm, antyfaszyzm, antykapitalizm, animizm, animalizm, antyrywalizację, antyinstytucjonalizm, równość, magię, ekologię, queer i feminizm. Temat antropocenu i tego, co dalej po nas, kończy symbolicznie kuratorowane w tym roku przez Martę Czyż Triennale Młodych w Orońsku. Impreza udana od strony artystycznej, inspirująca i odważna, ale zakończona niezrozumiałą nawet dla wnikliwych obserwatorów awanturą między kuratorką i artystkami (nie wszystkimi). To było niepotrzebne, podobnie jak mandat dla artystów protestujących przeciw wyborom w maju („Żyć, nie umierać”); niepotrzebne jak kończące rok zmniejszenie dotacji dla Biennale Warszawa.

Mocne kobiety

To był świetny rok dla rynku sztuki. Galerie, choć pozamykane, sprzedawały co się dało, ceny rosły, a rekordy aukcyjne padały jeden za drugim. Kupowały też instytucje publiczne, żeby nie było, bo i w ministerstwie znalazły się pieniądze nie tylko na Zenka, Bayer Full i Golec Orkiestrę. A więc rok niezły i dziesiąta, okrągła edycja Warsaw Gallery Weekend okazała się totalną imprezą. Pech chciał, że piękna pogoda, poluzowane regulacje epidemiczne i zasadnicze skrócenie dystansu społecznego skończyły się nie tylko udanymi zakupami i estetycznymi doznaniami, ale też u wybranych kolekcjonerów i galerzystów infekcją wirusem, utratą węchu i smaku itp. I tak pęd do sztuki skończył się we wrześniu 2020 roku nabyciem przez art world odporności stadnej. 

Nie tylko na WGW wśród uczestniczek wystaw dominują mocne kobiety, artystki, wojowniczki, ale też malarki i akademiczki. To trend zainicjowany jeszcze w 2019 roku wystawą malarstwa kobiet pokazywaną w MSN-ie. Rozwijany w tym roku przez prywatne galerie nurt przełożył się na mocne wystawy w Fundacji Foksal (Paulina Ołowska, Agata Słowak, Natalia Załuska), Polanie (Hanna Krzysztofiak), Rastrze (Karolina Jabłońska, Paulina Stasik), u Szydłowskiego (Małgorzata Mirga-Tas). To oczywiście nie tylko malarki, lecz również fotografki, jak dialogująca w Rastrze z Jabłońską Sophie Thun, pokazywana w Forcie Fotografii Karolina Wojtas czy prezentowana w Jednostce Weronika Gęsicka. To także łączące techniki artystki jak Tatjana Danneberg pokazywana u Dawida Radziszewskiego. 

Za to żal tegorocznej wystawy Natalii Sielewicz i Tomasza Fudali z cyklu Warszawa w Budowie. Zrealizowany w trudnych warunkach, ale przecież też na swój sposób ciekawych, festiwal był cienki jak nigdy, a sytuacji nie ratował nawet, zdawałoby się, mocny performatywny gest – list do sądu wysłany przez artystów podążających śladem Kantora i Macugi. Tak, ten sam list – „Żyć, nie umierać” – za który wiosną grupa artystów dostała niepotrzebne mandaty.

W roku anulowanych imprez najlepszy festiwal odbywał się na ulicach miast. Wydarzenia rozgrywały się między warszawskim rondem Praw Kobiet powstałym nieopodal rosnącego z dnia na dzień nowego gmachu MSN a obchodzącą osiemnastkę „Palmą” Joanny Rajkowskiej. Kilka kawałków z tegorocznej jesieni wejdzie do kanonu historii sztuki i nie będzie to nieszczęsny papież Jerzego Kaliny, lecz Archiwum Protestów, kolekcja transparentów zebrana w formacie książki no_pic_no_chat „Kobiety delikatne jak bomby” czy uzupełniona o strajkową błyskawicę „Siatkarka” z MDM Pauliny Ołowskiej.

LHOOQ=>LGBTQIAP+

Anulowany przez instytucje ograniczające programy z udziałem publiczności performans wydarzył się w tym roku na ulicach. I to chyba było dobre nawiązanie do tyle razy powtarzanego hasła, że jeśli nie mogę tańczyć, to nie moja rewolucja. Przy czym warto zauważyć, że tegoroczne protesty, które wciąż trwają, różnią się od tych z 2016 roku, gdy jednak wyraźnie wybrzmiewały hasła feministyczne, a queerowe były na marginesie. W tym roku sytuacja jest inna i wygląda na to, że wszyscy, włącznie z ministrem Przemysławem Czarnkiem, przyswoili sobie znaczenie słynnego już skrótu opisującego konkretnych ludzi, a nie ideologię. Wejście LGBT do mainstreamu kultury pokazuje, jak zacofana i prowincjonalna zrobiła się w ostatnich latach scena instytucjonalna. Ledwo dekadę temu nawet Zachęta prezentowała jako gwóźdź programu „Gender Check”, czyli blockbuster o płci kulturowej. Teraz byłby to gwóźdź do trumny Hanny Wróblewskiej, więc temat w instytucjach na razie nie istnieje. 

W tym kontekście artyst(k)ami roku 2020 są Margot i Bart Staszewski. Margot za polityczny performans z szerzącą homofobię furgonetką i akcję na Krakowskim Przedmieściu. Staszewski za „Strefy wolne od LGBT”, czym zwrócił uwagę świata na brutalnie homofobiczną retorykę prawicowych populistów wykorzystywaną cynicznie choćby w kampanii Andrzeja Dudy. Warto zauważyć, że Staszewski jako organizator Marszów Wolności w Lublinie już wcześniej starł się z Przemysławem Czarnkiem. 

Niewielką, za to historyczną wystawę przedstawiła w Stroboskopie Karolina Sobel. Pokazane w czerwcu w garażu na warszawskiej Ochocie zdjęcia z cyklu „Lezby” i performans Marty Ziółek otworzyły symbolicznie nową epokę, podobnie jak niegdyś „Pedały” Radziszewskiego w mieszkaniu Sarmena Beglariana. W te wakacje uwagę zwracały działania Curie City, które w geście solidarności z osobami LGBTQ+ w Polsce działało pod hasłem Queerie City. Dzięki serii międzynarodowych współprac, performansów i organizacji grup czytelniczych mała przestrzeń Curie City stała się nieformalnym hubem kultury queer w Warszawie. 

Przespany rok

Trochę ludzi cieszyło się z lockdownu, a na pewno cieszył się Piotr Gliński, od jesiennej rekonstrukcji to już nie tylko wicepremier i minister kultury i dziedzictwa narodowego, ale też sportu. Dla bodaj najbardziej nielubianego i skonfliktowanego ze środowiskiem ministra w historii covid to koniec wybuczanych premier i śmieszkowania na wernisażach. Przyznajmy, to musiało być niefajne, więc niech się potem nie dziwi świat sztuki, że minister nie walczy o to, by galerie były otwarte, a podległa mu branża, dotkliwie poturbowana covidem, dostała sensowne i podane w transparentny sposób wsparcie. Jak galerie zamknięte, to i zmartwień mniej, i kontrola zarządcza większa. Jak artyści na lodzie, to bardziej ulegli, bo zapomogi potrzebują i łaskawych grantów wyczekują.

Narodowe instytucje kultury ten rok generalnie przespały. Zamiast gigantycznych obchodów, parad i odsłaniania pomników w stulecie Bitwy Warszawskiej minister próbował coś otwierać w Sulejówku, a Muzeum Polski jak nie było, tak nie ma. Imposybilizm w ministerstwie w piątym roku panowania jest bardziej zaawansowany niż w ósmym roku ciepłej wody w kranie. A przed nami jeszcze trzy lata tego showdownu. Jedna świetna i w gruncie rzeczy antywojenna wystawa fotografii w Muzeum Narodowym ma wystarczyć? Jak to się ma do wystaw robionych jeszcze niedawno przez p.o. Piotra Rypsona? Obecny rząd uwielbia okrągłe rocznice i chce je celebrować, a kolejne przesypia. Ot, choćby stulecie urodzin Karola Wojtyły czy dziesiątą rocznicę katastrofy w Smoleńsku.

W narodowych instytucjach w 2020 roku udała się monograficzna wystawa Augusta Zamoyskiego w Muzeum Narodowym w Poznaniu. Świetna była wystawa w krakowskim MCK. „Rośliny i zwierzęta” miały swój moment w tym odlotowym roku. Między lockdownami ryciny z atlasów z epoki Linneusza działały kojąco, ale też uzupełniały temat katastrofy klimatycznej. Najlepsza z perspektywy sztuki współczesnej była ta we wrocławskim MWW. „Nowa normatywność. Sympozjum Plastyczne Wrocław ’70” ma fundamentalne znaczenie dla polskiej sztuki najnowszej, a wystawa kuratorowana przez Piotra Lisowskiego stała się platformą zbierającą zarówno oddolne działania miejskie, jak muzealne artefakty, interwencje i obiekty tworzone przez artystów współczesnych. Sympozjum stało się też okazją do odkrycia zapomnianych narracji i postaw, a także dorobku artystek takich jak Barbara Kozłowska, której monograficzna prezentacja odbywała się w tym samym czasie w MWW.

Pandemonium

To był rok, w którym epidemia nie tyle rozłożyła państwo na łopatki, ile pokazała brak pomysłu stojącego za konserwatywną polityką obozu władzy. W państwie na telefon ktoś gdzieś zapomniał zadzwonić i zamknięto świat sztuki. Nie chodziło o to, że w galeriach handlowych przed świętami jest lepszy reżim sanitarny. Chodziło o pieniądze, ale też o zbędność sztuki i kultury dla władzy. Może nawet niestosowność utrzymania choćby na minimalnym, wegetatywnym poziomie życia artystycznego. Trudno tego nie interpretować w kategoriach rewanżu na branży przeczołganej przez pandemię, zwłaszcza teatrach i muzyce, ale też szerzej, rewanżu na całej kulturze.

Sztuka polska ma się nieźle, jak w stanie wojennym, ale należy odnotować uwiąd inicjatyw, pomysłów i oddanie pola przez władzę. Do wyborów w najlepszym razie zostały niespełna trzy kryzysowe lata. Nie będzie już żadnej nowej Niepodległej, żadnych Znaków Czasu, żadnych strukturalnych reform i propozycji organizacji kultury w konserwatywny, lecz odpowiadający XXI-wiekowi sposób. Ulica pokazała, co sądzi o władzy, ale też prezentowanej przez władzę mieszance kultury koturnowej, fasadowej, nudnej niczym akademie ku czci w PRL, rocznicowej, nacjonalistycznej, bogoojczyźnianej i homofobicznej, a do tego discopolowej. Nic dziwnego, że prawilni dyrektorzy wymiękają z programem, który trzeba budować z dwu-, trzyletnim wyprzedzeniem, a to bardzo ryzykowna perspektywa. Nie ma też kolejek artystów ustawiających się po wystawy, tych wszystkich rzekomo sfrustrowanych ofensywą lewackiej kultury ZPAP-owców i tworzących w opresji artystów wyklętych. To był mit.

Symptomatyczną postacią dla roku 2020 została wicedyrektorka Ujazdowskiego, której nazwiska nawet nie ma co wymawiać, bo jeszcze ktoś zapamięta. Z zapałem hunwejbinki osoba odpowiedzialna za CSW serwuje neofaszystowskie frazesy i idiotyczną krytykę współczesnej sztuki, kompromitując ostatecznie projekt, który wydawał się jeszcze parę lat temu sensowny nawet umiarkowanym konserwatystom. Wystarczy wspomnieć inaugurującą prezydenturę Andrzeja Dudy w 2015 roku konferencję poświęconą awangardzie. Co z tego się ostało?

W czerwcu Jerzy Hausner przypomniał słowa od lat niesłusznie przypisywane Winstonowi Churchillowi. W czasie wojny premier Wielkiej Brytanii na propozycję ograniczenia wydatków poprzez cięcia w kulturze miał zareagować: „To o co jest ta cała wojna, jeśli nie o kulturę?”. Słowa te odnieść można do wojny o kulturę prowadzonej przez obóz wicepremiera Glińskiego, wojny, jak się dobitnie w 2020 roku okazało, przegranej.