Protezy języka
Krystopher Wood / CC BY-NC 2.0

17 minut czytania

/ Literatura

Protezy języka

Piotr Sadzik

Leo Lipski zapisywał jedne z najbardziej dotkliwych i niezwykłych zdań w historii polskiej prozy. Jednak erotyczna śmiałość i przekraczanie obyczajowych tabu nie były łatwo przyswajalne dla purytańskich gustów odbiorców

Jeszcze 4 minuty czytania

W jednym z listów do Łucji Gliksman, wieloletniej partnerki i opiekunki Leo Lipskiego, Jerzy Giedroyc stwierdzał, że wieść o śmierci pisarza, choć odbiła się w Polsce pewnym echem, natychmiast „została przytłumiona klęską powodzi”. Upiorne domknięcie jak na twórczość, w której „zmarli odpływają nieustannie na grzbietach fal”, a woda to przestrzeń, którą w pierwszej kolejności kojarzy się z dryfującymi zwłokami.

To też domknięcie symptomatyczne. Zawsze znajdywano powody, żeby zajmować się czymś innym niż tekstami Lipskiego. Śmierć rozpisującego swoje ściśle jednostkowe istnienie pisarza została zagłuszona przez kolektywne wyzwanie, przed jakim stanęła niemal nic niewiedząca o twórcy zbiorowość. Nie mniejsze wyosobnienie dotykało go jednak też wcześniej. Niby znajdował się w kręgu paryskiej „Kultury”, ale żył w odległym od jej centrów Izraelu; niby w Izraelu, ale w ciągłej obcości wobec otoczenia (mimo żydowskich korzeni nie nauczył się nigdy hebrajskiego). Niby zapisywał jedne z najbardziej dotkliwych i niezwykłych zdań w historii polskiej prozy, ale erotyczna śmiałość, przekraczanie obyczajowych tabu i abiektalno-fekalna wyobraźnia nie były łatwo przyswajalne dla bardziej dobrotliwych czy purytańskich gustów odbiorców.

Z tego względu zbiór tekstów Lipskiego wydany kilka lat temu jako „Powrót” tyle przywołuje tytuł jednego z jego opowiadań, ile stanowczo obwieszcza zamiary tamtej wydawniczej inicjatywy. Lipski chyba na dobre powrócił do polskiego obiegu czytelniczego i wreszcie zyskuje zasłużoną dla siebie rangę – fenomenalnego pisarza, który zbyt długo zesłany był na margines historii literatury. Grono nas, chorych na Lipskiego, raptownie się poszerza, a sądząc po liczbie, najczęściej odkrywczych, tekstów, które w ostatnich latach wydano i które na wydanie jeszcze czekają, można powiedzieć, że trudno obecnie o chętniej i ciekawiej komentowanego polskiego pisarza XX wieku.

Leo Lipski, „Proza wybrana”. Czarne, 416 stron, w księgarniach od kwietnia 2022Leo Lipski, „Proza wybrana”. Czarne, 416 stron, w księgarniach od kwietnia 2022Opublikowaną właśnie „Prozę wybraną” można uznać za poszerzone wydanie „Powrotu” (obydwa zbiory łączy osoba edytorki, Agnieszki Maciejowskiej, spadkobierczyni części dorobku Lipskiego i zasłużonej propagatorki tego pisania). Dostajemy tu więc wszystkie teksty, z których Lipski był dotąd znany. Napisał zaś niewiele – za życia ukazały się pojedyncze opowiadania i arcydzielna mikropowieść „Piotruś”. „Niespokojni” wyjdą dopiero po jego śmierci. Jednak to, co zdążył napisać, pulsuje rzadko spotykaną intensywnością, zdaniami niepokojącymi, okrutnie dotkliwymi i zmysłowymi, jak mało które. Jednym z najbardziej uderzających zabiegów Lipskiego jest stosowanie tych samych środków do realizacji dwóch rozłącznych celów: beznamiętnej rejestracji okrucieństwa, eskalacji udręki i obrazów poniżenia (konanie w ekskrementach), a zarazem uchwytywania żywiołu pulsującego maksymalnym witalizmem, łapczywego życia („całowałem jej wargi, te, potem tamte”).

Splot ten pozostaje oczywiście w łączności z dramatyczną sytuacją zdrowotną Lipskiego, decydującym czynnikiem spychającym go poza nawias życia społecznego i literackiego. W wyniku udaru mózgu, jaki przydarzył mu się na uchodźczym szlaku, w Bejrucie w 1945 roku, Lipski doznał prawostronnego paraliżu i czasowej afazji całkowitej. Skutkiem pierwszego był chroniczny niedowład ręki oraz kłopoty z poruszaniem, wynikiem drugiej – problemy artykulacyjne, które, pogłębione kolejnymi wylewami, objawiały się za sprawą niewyraźnie wypowiadanych i z trudem wydobywanych strzępów słów. Jeśli dorzucić do tego konieczność regularnego zażywania otępiającego luminalu, nieznośny klimat i dramatyczne warunki mieszkaniowe – otrzymamy obraz sytuacji, w której pisanie możliwe było tylko w punktowych prześwitach względnie znośniejszych warunków.

Powróciwszy do języka, pisarz wybrał pseudonim, oznaczając tym samym cezurę tnącą jego życie na dwie nieprzystające do siebie części: początkującego krakowskiego literata Leo Lipschütza, który wydał w latach trzydziestych kilkanaście opowiadań, i Leo Lipskiego, łagrowego ocaleńca, próbującego znaleźć słowa nie tylko po afazji, ale też po Zagładzie, która pozbawiła życia niemal wszystkich jego bliskich (w tym ukochaną, Idę, zastrzeloną na ulicy krakowskiego getta). W efekcie jego powojenne teksty stają się w pierwszej kolejności uporczywym odmykaniem zblokowanej mowy, przerzucanymi przez więzienny mur schorowanego ciała raportami z doświadczeń poharatanego „ja”. Polski, którym pisze, to jednak nie tyle wynik prostej i triumfalnej restytucji dawnych językowych zdolności, ile resztkowy język, który choć przywrócony z afatycznego zapomnienia, pozostaje naznaczony śladami niedowładu i w kikutach słów niesie pamięć o własnych dysfunkcjach. W tych warunkach pisanie okazuje się najdosłowniej jedyną, całkowicie niemetaforyczną drogą ucieczki z potrzasku znękanego i częściowo unieruchomionego ciała, w którego murze uporczywie wierci szczeliny. „Wyjście? Nie widzę żadnego. Pół-wyjście – to uwiązać się w pisaniu” – pisał w jednym z listów.

Wśród nowych materiałów, jakich dostarcza „Proza wybrana”, szczególnie dojmująco wypada właśnie kilka zapisków chorobowych, niemal na bieżąco odnoszących się do stanu afatycznej niemoty i paraliżu. To zapisy walki o język („jakie to jest straszne uczucie, gdy wszystkie wyrazy, którymi się posługujesz, stają się wątpliwe”) i – jak głosi tytuł jednej z notatek – o choćby „jeden ruch”. Ruch jednak, którego nie da się wykonać: „chcę się obrócić na drugi bok – nie mogę; nie mogę ruszyć ani ręką, ani nogą. […] To jest gorsze od wszystkich chorób świata, bo na bóle istnieje morfina. […] Nie będę mógł dać już nigdy znać, co myślę, co mnie boli. Jak długo jeszcze tu mam leżeć?”.

Takie zgruzowanie piszącego doprowadza do zeżwirowania samego języka, który ciągle „rozpada się i kruszy” i którego gwałtowna atrofia staje się przedłużeniem fizycznych defektów. Znajduje to odzwierciedlenie w oschłości krótkich, poszatkowanych zdań, skrajnej minimalizacji udziału tych wielokrotnie złożonych, ciążeniu ku równoważnikom. A Lipski to twórca prawdopodobnie najbardziej niezwykłych równoważników, mowy sproszkowanej niczym pustynny pył wwiewany w tej prozie do miast w trakcie chamsinu. Maksymalną kondensację fraz uzyskuje tu za sprawą stopniowego skuwania słów, które osiągają coraz bardziej pokruszoną postać („Życie osiada na twarzy jak pył. Ludzie odpadli ode mnie. Tynk”).

Najbardziej chyba jednak niebywałym nowym materiałem, jakiego dostarcza nam omawiany tom, są listy Lipskiego do Ireny Lewulis, „drugiej i przypuszczalnie ostatniej kobiety, którą kocham”. Lipski, jak na swoje zdrowotne ograniczenia korespondujący intensywnie, szerszej publiczności od strony listownej nie był do tej pory znany niemal w ogóle. Sporo tu wciąż do zrobienia, zważywszy, że kontakt tego rodzaju utrzymywał z nazwiskami potężnymi: Gombrowiczem, Czapskim, Jeleńskim, Giedroyciem czy Ingeborg Bachmann. Listy z „Prozy wybranej” to jednak zupełnie osobne zjawisko. Dostajemy tu jedne z najżarliwszych listów miłosnych znanych literaturze, a ich obecna publikacja, choć nadal w formie fragmentarycznej, z miejsca umieszcza je w kanonie gatunku.

Lipski poznaje Lewulis w pierwszych latach po wojnie, kiedy ta, również pisująca niedawna członkini francuskiego ruchu oporu, aresztowana i torturowana przez Gestapo, trafia do Palestyny. Potrzaskany chorobami, wydobywający się z afazji Lipski w relacji z Lewulis stopniowo zaczyna się konsolidować, nabiera sił do pisania. To w rozmowach z nią opracowuje „Niespokojnych”, których jest ona pierwszą recenzentką, a nawet pomysłodawczynią poszczególnych rozwiązań („Jak dużo tam jest Ciebie. Jak dyskretnie. Z jakim taktem. Prawie wszystkie tytuły rozdziałów”). Odbywający się pod bokiem męża Lewulis romans zostanie po kilku latach przerwany w wyniku decyzji o emigracji małżonków do Australii.

Korespondencja, która startuje w takich okolicznościach, od początku stoi więc pod znakiem rozpaczliwych prób przekraczania międzykontynentalnego dystansu, upewniania się, że wciąż jest ktoś po drugiej stronie. Staje się zapisem nieuleczalnego uzależnienia od kontaktu („Kochany Bibiku Święty, […] potrzebuję Twoich listów jak chleba codziennego, jak wody”), gniotącego poczucia braku drugiej osoby („tęsknię do Ciebie mimo czasu, [który] przeszedł, mimo prób «ułożenia sobie życia»”), miłosnej żarliwości („całuję Cię bardzo, bardzo. I jeszcze”), przerażenia zanikaniem relacji („co należy zrobić albo robić, aby opóźnić moją śmierć w Twojej świadomości? Bo dla mnie byłaby to śmierć faktyczna, choć niekoniecznie formalna”). Choć Lipski przez lata będzie żył nadzieją na ponowne spotkanie, kochankowie nigdy się już nie zobaczą. Już niebawem na kilkadziesiąt lat zaborczą opiekę nad pisarzem roztoczy Gliksman.

W ogóle jedno z głównych przesunięć perspektywy, do jakiego zachęca nowy zbiór, polega na upomnieniu się o Lewulis, przywróceniu jej właściwego, a marginalizowanego przez lata miejsca. Jak udowadnia „Proza wybrana”, Lewulis miała swój, trudny do dokładnego oszacowania, udział w powstawaniu „Niespokojnych”, ale jej wpływ był znacznie szerszy. To w listach do ukochanej Lipski testował fragmenty swoich próz. To inspirując się pisanymi przez nią bajkami, sam napisał kilka tekstów w tym gatunku (z którego nie był dotychczas w ogóle znany). Wreszcie – jak się okazuje – na podstawie okupacyjnych wspomnień kochanki planował napisać powieść.

„Proza wybrana” uzupełnia więc naszą wiedzę o Lipskim o kilka znakomitych, a nieznanych dotąd szerszemu gronu tropów. To święto zostaje jednak nieco zmącone. Otóż tom nie domaga od strony edytorskiej. Ta bywa niechlujna, w niektórych przypadkach wynika to zaś z mocno dyskusyjnych decyzji podjętych podczas jego opracowywania. Po części jest to też efekt specyficznej sytuacji prawnej archiwum Lipskiego. Decyzją Gliksman pozostała po nim spuścizna, która nie trafiła wcześniej w inne miejsca, została w toruńskim Archiwum Emigracji objęta karencją trwającą do roku 2025. Powodem takiego postanowienia była obecność w papierach po pisarzu danych wrażliwych: dokumentacji medycznej związanej z chorobami, ale przede wszystkim świadectw kontaktów z kobietami innymi niż jego opiekunka. Postanowienia testamentu wypadałoby oczywiście pokornie zaakceptować, gdyby nie fakt rażącej asymetrii w respektowaniu tych zapisów ze strony jego realizatorów. Uniemożliwianiu dostępu do archiwum badaczkom i badaczom, które od lat blokuje lipskologię, towarzyszy tu uznaniowe dysponowanie materiałami przez innych. Przekłada się to też na jakość edycji, jakimi dysponujemy.

Jako autonomiczne utwory wydano fragmenty, które Lipski, niekiedy w dosłownym brzmieniu, włączy do późniejszych większych tekstów, co każe się zastanowić, czy nie traktować ich może jako rodzaju notatek przygotowawczych. A jako że na dodatek nie sygnalizuje się, że dany fragment zostanie potem przez Lipskiego wykorzystany, ani nie odnotowuje się zależności między wersjami wstępnymi a finalnymi, czytający muszą zaufać jedynie swojej pamięci i spostrzegawczości. I tak, dla przykładu, zapiski opatrzone tytułami „Czas”, „Sam” i „Noc” to fragmenty „Niespokojnych”, tak samo jak notatka bez tytułu („cofam się w głąb samego siebie, zostawiając fasadę, która śmieje się i mówi”) zawiera wczesną redakcję jednej z bardziej rozpoznawalnych partii „Piotrusia” („kurczę się, zostaje ze mnie tylko fasada, która mówi, śmieje się”). Podobne przykłady można by mnożyć. A szkoda, bo w tych warunkach niekiedy łatwo stracić z oczu nie tylko drobiazgi. Zestawienie dwóch wariantów pomogłoby prześledzić kierunek dokonywanej przez Lipskiego obróbki pierwotnego materiału, a tym samym uchwycić w działaniu jego pisarską technikę. Zerknijmy choćby na zakończenie jednego z maszynopisów bez tytułu, opublikowanego jako autonomiczny utwór:

przypomniałem sobie, jak raz oglądała spermę na moim brzuchu, a potem powiedziała:
– Pokaż mi swojego. […]
Ja usiłowałem nie wziąć tego na serio.
– Musisz mi go pokazać.
Czułem się głupio i haniebnie, gdy ona klęknęła między moimi nogami i patrzyła tak, jak się ogląda preparat anatomiczny. […]
– Komiczne – dodała – w jaki sposób on się robi większy?

Czy bez odnotowania, że to wczesna wersja, pojawiającego się ponad sto stron dalej, fragmentu „Niespokojnych”, będzie się komuś chciało porównać zasadnicze różnice między obydwoma zapisami i dostrzec przetwarzanie autobiograficznych doświadczeń, przechodzące z bezpośredniości konfesyjnego „ja” w zapewniającą dla niego kamuflaż trzecią osobę liczby pojedynczej?

Pewnego razu oglądała spermę na swoim brzuchu. Oglądała ją dokładnie. Potem powiedziała:
– Pokaż mi go.
Usiłował nie wziąć tego na serio.
– Musisz mi go pokazać.
Czuł się strasznie głupio, gdy ona uklękła między jego nogami i patrzyła tak, jak się ogląda preparat anatomiczny. […] Zamknął oczy ze wstydu.
– Komiczne – dodała – jak on się robi większy…

Z takich dyskusyjnych decyzji automatycznie wynikają jednak następne. Zasadą odpowiadającą za kolejność tekstów w tomie jest deklaratywnie porządek chronologiczny. Za punkt orientacyjny obiera się przy tym jednak daty ukończenia tekstu. Tymczasem, jak w przypadku „Piotrusia”, zwarty tekst powieści zostaje umieszczony ponad 300 stron po pierwszym pojawieniu się niektórych jej fragmentów, które dowodzą, że narodziny jej poszczególnych partii trzeba przesunąć w czasie, nawet o dekadę wstecz.

Sztukowanie tomu tekstami, którym nadano autonomiczny status, a które mogły być tylko notatkami przygotowawczymi, zaskakuje, tym bardziej że jednocześnie rezygnuje się tu z publikacji prac bezsprzecznie autonomicznych i ukończonych. Ja wiem, że „proza wybrana” uczciwie ostrzega o dokonanej selekcji, ale uzasadnienie decyzji o pominięciu juweniliów Lipskiego tym, że zostawia się „je czytelnikom o zainteresowaniach bardziej naukowych”, nie wydaje się przekonujące. Bo i na czym miałby polegać podział na teksty „dla czytelników” i „dla badaczy”? I dlaczego nie skorzystać z okazji do zamieszczenia przedwojennych, a więc też przedchorobowych prac Lipskiego, by pokazać nie tylko proces dopracowywania się przez niego własnego idiomu czy ciągłość pewnych fascynacji i tematów, ale też by wyjaskrawić różnicę w poetyce, jaką wprowadza wojenna cezura i afatyczne tąpnięcie języka?

Chyba największa interwencja wyraża się jednak w decyzji o pominięciu w zbiorze „Paryża ze złota” – zapisu pobytu pisarza w stolicy Francji, przemieszanego z fragmentami wspomnieniowymi przywołującymi krakowską młodość. Edytorka rozprawia się z problemem za pomocą jednozdaniowego stwierdzenia, jako powód podając przekonanie, że tekst „zawiera wiele spostrzeżeń charakterystycznych dla Łucji i znacznie mniej cech właściwych pisarstwu Lipskiego”. Trudno takiego gestu nie uznać za arbitralny. Mam swoją hipotezę na temat faktycznych powodów decyzji o zignorowaniu tekstu, a nie są to powody zbyt merytoryczne. „Paryż ze złota” został wydany przed laty przez Hannę Gosk, pierwszą monografistkę pisania Lipskiego, której nazwisko w redagowanym przez Maciejowską tomie pojawia się tylko jeden raz, w przypisie. Oto więc redaktorka tomu, próbując wydrzeć dziedzictwo pisarza z innych rąk, odtworzyła sytuację z jego życia, kiedy zazdrosna o konkurentki i posesywna Gliksman zmuszała Lipskiego do seansów nienawiści wobec jego faktycznych lub potencjalnych partnerek (fabularyzowany zapis jednej z takich rozmów został zresztą wydrukowany w tomie).

Decyzji dyskusyjnych z edytorskiego punktu widzenia jest więcej. Do najbardziej jaskrawych ingerencji w integralność materiału dochodzi przy okazji listów do Lewulis, w których pojawiają się wskazujące na ominięcia nawiasy kwadratowe, nie ma jednak żadnych informacji o kryterium doboru upublicznionych fragmentów. Jest więc trochę tak, że wspaniałomyślnie dopuszcza się nas do podglądania intymnej relacji dwojga kochanków, ale tylko przez wąsko uchylone drzwi, których otwartość reguluje się podług niesprecyzowanych zasad. Po lekturze tych fragmentów nie mam tymczasem wątpliwości, że zachowana korespondencja Lipskiego i Lewulis powinna w przyszłości zostać wydana w osobnym tomie. To właściwa forma jej prezentacji, nie jest nią zaś upchnięcie arbitralnie dobranych fragmentów listów w zbiorze, który ich obecności nie zapowiada nawet swoim tytułem.

Marudzenie jednak na bok. Wydanie „Prozy wybranej” to spore wydarzenie – zbiór ugruntowuje powrót Lipskiego do obiegu czytelniczego, dokładając do znanego już obrazu kilka cennych tropów. Upomina się też o miejsce Lipskiego w kanonie polskiej literatury. Kanonie rozumianym jednak nie jako zestaw celebrowanych przez kolektyw wzorców normatywnej tożsamości, ale jako zaczyn nietożsamościowej zbiorowości tego, co pojedyncze, nie-wspólnoty ludzi, w której wszyscy są różni, a zarazem połączeni samym tym niewymazywalnym i za każdym razem praktykowanym na własny sposób doświadczeniem delikatnego odklejenia od wszelkich społecznych ról. Tego rodzaju projekty literackie domagają się z naszej strony rozmowy i szczególnie uważnego nasłuchu. A z Lipskim mamy jeszcze mnóstwo rzeczy do obgadania.