Wszystkie ciągi zdarzeń, wszystkie myśli urywają się, krajobrazy i twarze ludzi mieszają się jak tasowane karty, trasy ptasich migracji, pory roku, kierunki i wykresy temperatur plączą się ze sobą, a czasem ma się wręcz wrażenie, że wody rzek i strumieni zaczynają płynąć w odwrotną stronę. Żaby podskakują w deszczu i wcale nie widać, by chciały się udać raczej na wschód niż na zachód, bądź odwrotnie. Tak jakby świat stał się płaski – do tego stopnia, że nawet doskonale wytoczona kula nie znajdzie żadnego powodu, żeby potoczyć się po nim w którąkolwiek stronę. Ale może to nie świat stał się płaski, tylko moja głowa, która, wbrew temu, co widać w lustrze, wygląda teraz jak Ziemia rysowana przez starożytnych geografów – okrągła taca oparta na grzbietach czterech słoni. Może tak właśnie jest, a jeśli tak jest, to tym gorzej, bo na to można poradzić jeszcze mniej niż na inne trudności.
fot. Krzysztof ŚrodaOd czasu, gdy zastanawiałem się, jaka część słonecznego światła odbija się od powierzchni jeziora we wsi Olszewo, jaka zaś ginie w jego grząskim dnie, minęło już więcej niż dwa lata. A przecież nic by się nie zmieniło, gdybym zaczął całą opowieść w chwili, gdy jezioro, tak jak dziś, pokryte jest zasypanym przez śnieg lodem i tylko mokre plamy wokół wykutych przez wędkarzy przerębli pozwalają się domyślić, że pod spodem, w chłodnym mroku, toczy się wciąż – wolniej wprawdzie niż zwykle, ale toczy – nieme życie płoci, okoni i szczupaków. Nic by się nie zmieniło – mimo że zagrzebane w mule węgorze, odrętwiałe, tym razem muszą cierpliwie czekać na wcale nie tak bliską wiosnę.
A nawet, jeśli wciąż jest szansa – ponoć nigdy nie należy tracić nadziei – że z niedokończonych obrazków wyłoni się jakiś kierunek, że w końcu ułożą się w jakiś początek, dalszy ciąg i tak dalej, to już widać, że lepiej będzie nie czytać tych opowieści do końca. Na przykład tej o Sarmenie, lekarzu z wioski Tatew, który nie dość, że robił najczystszą tutowkę w okolicy, to jeszcze potrafił z niej wytwarzać wybitne, ciemnobrązowe nalewki o leczniczych właściwościach. Albo o Kniaziu, jezydzkim pasterzu z wioski Oszakan, który cztery miesiące w roku spędzał z rodziną i stadem owiec na stoku góry Aragac – tak wysoko, że nawet kopuła obserwatorium we wsi Biurakan wygląda stamtąd jak leżąca w trawie piłeczka pingpongowa. Nie mówiąc o historii Gawrusza, człowieka, z którym spędziłem tylko godzinę, a kiedy się rozstaliśmy, nie miałem sił ani odwagi, żeby do niego zadzwonić, i teraz się tego wstydzę.
Tych historii – i innych im podobnych – lepiej byłoby może nie opowiadać w ogóle. A jeśli już, to w odwrotnym porządku, od końca, tak żeby kończyły się tam, gdzie w rzeczywistości się zaczęły. Tak, może właśnie w ten sposób. Nie wiadomo, czy to coś da – historie mieszkańców Goris kończą się dziś tam, gdzie leży ich odległy początek, a przecież nie można powiedzieć, by kończyły się optymistycznie. Więc należy uważać, czy również tu nie ma jakiejś pułapki. Ale trzeba będzie się nad tym zastanowić – nad opowiedzeniem tego wszystkiego w zupełnie odwrotnym porządku.
Więc może właśnie w ten sposób – od końca.
Krótki, biały autobus zjechał na dno głębokiego wąwozu, którego dnem płynie wiecznie wzburzona rzeka Worotan. Myślałem, że tak jak dwa lata wcześniej kierowca zrobi krótki postój za mostem, tam gdzie z wmurowanej w skałę metalowej rury cieknie ciepła, słona woda – pod względem leczniczych właściwości ustępująca prawdopodobnie tylko nalewkom Sarmena. Gdyby tak się stało, miałbym trochę więcej czasu na zastanowienie się, dlaczego wybrałem się do Tatew i co właściwie zamierzam tam robić. Ale autobus nie zatrzymał się – pewnie dlatego, że był dopiero maj i silnik, pamiętający być może czasy Chruszczowa, nie rozgrzał się tak niebezpiecznie, jak wtedy, w połowie upalnego sierpnia – tylko od razu wjechał w gruntową drogę wznoszącą się zamaszystymi zygzakami ku zawieszonemu nad urwiskiem klasztorowi.
Nie, nie tak.
Urodziłem się w 1959 roku w Warszawie. Przez pierwsze trzy lata mieszkałem w Rembertowie, potem na Grochowie. Po skończeniu studiów przeniosłem się na drugą stronę Wisły. Przez siedem lat pracowałem w Polskiej Akademii Nauk. W tym czasie obroniłem pracę doktorską o fenomenologii Edmunda Husserla, opublikowałem kilka artykułów w polskich, francuskich i czeskich pismach filozoficznych, zacząłem pisać nigdy nieukończoną powieść, której fragment ukazały się drukiem w piśmie „Puls”. Prowadziłem własne wydawnictwo, a później, przez krótki czas, agencję reklamową. Inwestowałem na giełdzie, tłumaczyłem i wydawałem książki o analizie rynków kapitałowych. Siedem lat temu napisałem książkę „Niejasna sytuacja na kontynencie”, a potem drugą – „Projekt handlu kabardyńskimi końmi”. Od tej pory jestem pisarzem – więc pracuję nad książką trzecią. „Tatew” to jej fragment.
Krzysztof Środa
Trudno pozbyć się starych nawyków. Ta historia nie zaczyna się wcale w tym momencie, tylko kilkaset metrów wyżej i niecałe pół godziny później, kiedy autobus minął już klasztor i wjechał powoli do wsi, kołysząc się na wyboistej drodze. Kobieta z wielką płócienną torbą zarzuconą na plecy usłyszała odgłos zmęczonego silnika i nie oglądając się za siebie, zeszła na wąskie, lecz jeszcze bardziej nierówne pobocze. Nie widziałem jej twarzy – była zasłonięta długimi włosami – ale wydało mi się, że w jej sylwetce rozpoznaję coś znajomego. Autobus przejechał i kobieta wróciła na drogę, dlatego kiedy się obejrzałem, zobaczyłem przez tylną szybę rozpaczliwie smutne oczy żony Sarmena. Ona też mnie poznała.
Nie byłem na to przygotowany. Autobus ujechał jeszcze dwadzieścia metrów i stanął. Siedziałem na samym końcu, więc musiałem poczekać chwilę, aż wieśniacy wyniosą swoje ciężkie pakunki. Kiedy wysiadłem, czekała na mnie lekko pochylona pod ciężarem torby.
– Witaj – powiedziała po rosyjsku.
– Witaj – odpowiedziałem, a kiedy ruszyła w górę uliczki, poszedłem za nią. Dopiero po kilkunastu krokach odezwałem się znowu. – Wiem, co się stało. Powiedzieli mi ludzie w Tatew.
– Umarł trzy miesiące temu.
Mówiąc to, pochyliła głowę jeszcze bardziej, tak jakby chodziło o coś wstydliwego. Szliśmy obok siebie, szukając w myślach czegoś, co można by jeszcze powiedzieć. Jej wyszło to lepiej.
– Możesz się zatrzymać u nas – powiedziała. – Normalnie nie wypadałoby, ale wrócił Artur. Nasz syn. Nie poznałeś go wtedy.
Minęła jeszcze jedna chwila milczenia i już byliśmy przed drzwiami ich drewnianego domku. Zatrzymaliśmy się w ciasnej sieni, a raczej ona się zatrzymała, żebym mógł postawić na podłodze plecak, i jako pierwszy wejść do pokoju, w którym spałem poprzednim razem. Ale kiedy już tak zrobiłem i przestąpiłem próg, musiałem zatrzymać się znowu i zrobić krok w tył. Sień była bardzo ciasna, ona stała tuż za mną i nie miałem gdzie cofać się dalej. Więc pochyliłem tylko głowę, zamknąłem oczy i nacisnąłem palcami powieki. A potem spróbowałem jeszcze raz.
Na to też nie byłem przygotowany. Na ścianie po prawej stronie, nad stołem, wisiała oprawiona w ramki fotografia. Sarmen patrzył w obiektyw i chociaż nie było już tak naprawdę ani obiektywu, ani Sarmena, miałem przez chwilę wrażenie, że patrzy na mnie – tak jak wtedy, kiedy wieczorami siadywaliśmy przed domem przy stole zrobionym z przeciętego pnia ogromnego drzewa. Na szczęście przez róg ramki przewieszony był złoty łańcuszek z krzyżykiem, dzięki czemu można było szybko przywrócić rzeczom i spojrzeniom ich faktyczną kolejność.
Więc teraz mogę już pominąć ten moment, kiedy autobus przejeżdżał, nie zatrzymując się, przez most na wiecznie wzburzonej rzece Worotan, a ja zastanawiałem się, dlaczego jadę do Tatew i co właściwie zamierzam tam robić. Mogę od razu przeskoczyć o dwadzieścia jeden miesięcy wstecz do tamtego upalnego sierpniowego dnia, kiedy do klasztoru w Tatew zjechały setki ludzi, żeby wziąć udział w uroczystym chrzcie wszystkich dziewczynek o imieniu Tatewik z całej prowincji Sjunik.
Już z samego rana do Sarmena przyjechali goście – trzej lekarze ze szpitala w Goris – więc tym razem nie zobaczyliśmy się przy śniadaniu. Potem też nie było czasu, żeby porozmawiać. Kiedy przyszedłem do klasztoru, jego dziedziniec, zwykle pusty – chyba że akurat podjechał na godzinę lub pół jakiś samochód z grupką turystów – był pełen ludzi. Sarmen też gdzieś tu się kręcił, ale za każdym razem, gdy udawało mi się dostrzec go w tłumie, był zajęty jakąś rozmową. On znał tu chyba wszystkich, ja – nikogo. Mogłem więc po prostu patrzeć.
Do kościoła, gdzie odbywała się główna uroczystość, nie sposób było się dostać. Gęsty tłum ludzi, którzy nie zmieścili się w jego wnętrzu, wypełniał szczelnie wejście. Główne bohaterki tego wydarzenia – maleńkie Tatewik – były już tam, w środku. Z pewnością jednak to samo imię nosiły przynajmniej niektóre z dziewczynek, których pełno było wszędzie dookoła. Te młodsze lub bardziej wstydliwe trzymały się blisko rodziców. Starsze stały w małych grupkach, kryjąc się w cieniu przed nazbyt silnym słońcem, ale i po nich widać było, że nie czują się tu całkiem swobodnie. Trudno było uwierzyć, że onieśmielały je liczące osiemset lat mury. Wyglądało na to, że nawet jeśli uświadamiają sobie jakoś niezwykły charakter miejsca, tym, co krępuje ich ruchy, są raczej założone na tę okazję odświętne stroje – różowe sukienki z bufiastymi rękawkami, wyprasowane w kant spodnie, oślepiająco żółte bluzeczki i błyszczące buciki na twardej podeszwie. Były jednak i takie, które przechadzały się mniej lub bardziej swobodnie po blankach murów, po dachach mnisich cel, po niebezpiecznie wąskich schodach nieogrodzonych żadnymi barierkami. I jeszcze tamte dwie lub trzy, na oko dziesięcioletnie, które biegały po dziedzińcu z gromadą chłopców w podobnym wieku, przepadając co chwila w mrocznych wejściach do klasztornych komnat i piwnic, żeby zaraz później powrócić na jasną stronę świata wylotem innego korytarza. Ich radosne nawoływania znikały i pojawiały się wraz z nimi.
A przecież, niezależnie od tego, jak optymistycznie wyglądały roześmiane dzieci na tle liter i krzyży wykutych w murach klasztoru przez nieżyjącego od setek lat kamieniarza, niezależnie od tego, że tym razem ja również byłem z pewnością po jasnej stronie świata – zaczynałem podejrzewać, że mam tu do roboty mniej więcej tyle samo co na starym cmentarzu w Goris. Niewiele. I bardzo dobrze, że wreszcie to do mnie dotarło. Dobrze, bo już za dwie lub trzy godziny miałem przecież wsiąść do samochodu, którym przyjechali trzej goście Sarmena i – bez żadnej pewności, że nie jestem w Tatew po raz ostatni – wrócić razem z nimi do miasta.
Był wieczór. Znów siedzieliśmy przed domem – znów, bo warto przypomnieć, że opowiadam tę historię od końca – przy stole zrobionym z przeciętego pnia ogromnego drzewa, a na białej serwecie stały jeszcze kieliszki i talerzyki z resztkami jedzenia. O tej porze matki małych Tatewik i innych dziewczynek kończyły dopiero szykowanie różowych sukienek z bufiastymi rękawkami, przecierały szmatką błyszczące buciki, ich ojcowie sprawdzali poziom oleju i sprawność zapłonu w starych ładach, wołgach i żiguli, a my rozmawialiśmy o tym i owym, aż kolejny wątek urwał się bardziej definitywnie niż poprzednie. Było wiadomo, że już niedługo trzeba będzie pójść spać. Sarmen skrzywił się i położył rękę na brzuchu.
– Nie wiem, co ze mną będzie – powiedział, kręcąc głową, tak jakby sam nie wierzył w to, czego ja miałem się domyślić.
Ale ja nie chciałem się niczego domyślać. Po raz pierwszy od długiego czasu miałem wrażenie, że znalazłem się w miejscu, w którym powinienem był się znaleźć, i dlatego wolałem, żeby sprawy szły raczej w dobrym kierunku niż w tym drugim. A poza tym, to on przecież był lekarzem, więc z moich domysłów i tak nie byłyby żadnego pożytku.
To był dobry dzień. Sarmen wrócił wcześniej z objazdu po górskich wioskach, gdzie mieszkali jego pacjenci, a kiedy już zjadł obiad i odpoczął, zawołał mnie, żebym poszedł z nim do tego drugiego budynku, który kiedyś był pięknym domem mieszkalnym, a teraz służył za coś w rodzaju stodoły i komórki na narzędzia zarazem.
– Boisz się pszczół? – spytał.
Wzruszyłem ramionami.
– Chyba nie.
– To dobrze – powiedział, wyjmując z drewnianej skrzyni pszczelarskie siatki i kapelusze. – Poszukamy miodu.
W ogrodzie, nie dalej niż dziesięć metrów od domu, stało dwanaście uli. Owszem, przez te kilka dni widywałem krążące nad nimi pszczoły, ale tak naprawdę traktowałem to wszystko jako przyjemne elementy sielskiego krajobrazu. A teraz okazało się, że będę mógł zajrzeć do ich wnętrza i zobaczyć wreszcie na własne oczy te alchemiczne niemal transmutacje, jakie się tam dokonują. Tak, to był dobry dzień. Takie rzeczy – chyba że ktoś jest pszczelarzem – nie zdarzają się często.
Dostałem blaszane urządzenie do wytwarzania dymu. W jego wnętrzu kopcił się kawałek nogawki starych dżinsów. Sarmen wędrował od ula do ula i podnosił ich daszki, a ja wdmuchiwałem dym do środka, żeby oszołomić pszczoły. Ale miodu nie było wiele – większość ramek wypełniona była co najwyżej w połowie. Sarmen, jak prawdziwie troskliwy pasterz, wkładał je z powrotem, tłumacząc mi, że w tej sytuacji nie można pozbawiać pszczół pokarmu, którego będą potrzebowały do przetrwania zimy. Na szczęście w dwóch ulach panował względny dostatek, więc zakończyliśmy zbiór, unosząc do komórki dwie ciężkie od miodu ramki.
Minęło może pół godziny i zasiedliśmy przy stole z przeciętego pnia ogromnego drzewa, tyle że kieliszki były jeszcze puste, a na talerzach miały się dopiero pojawić się kawałki podzielonego na małe prostokąty plastra miodu – bo płachta poskładanego jak wielka kartka papieru chleba lawasz chyba już tam leżała. A nawet jeśli nie leżała, była to już kwestia zaledwie kilku minut. Kiedy i one minęły, i wszystko było już na swoim miejscu, zaczęliśmy jeść. To znaczy Sarmen zaczął, a ja, nie wiedząc, jak się do tego zabrać, patrzyłem na niego i powtarzałem jego ruchy.
Najpierw trzeba było oderwać kawałek chleba. Chleb lawasz, na wypadek gdyby ktoś tego nie wiedział, nie ma formy bochenka, lecz raczej bardzo cienkiego placka, tak jakby przygotowywano go z myślą o produkcji gigantycznych naleśników – można go więc rwać tak łatwo jak rozmoknięty papier. Nie chodziło jednak o to, żeby uszczknąć z niego mniejszy lub większy strzęp o przypadkowym kształcie. Trzeba było starać się o uzyskanie czegoś w rodzaju długiej na kilkanaście centymetrów taśmy, którą będzie można owinąć woskowe ciasteczko kryjące w swoich sześciokątnych komorach porcje brunatnego miodu. A kiedy już się je owinęło, należało odgryźć niewielki kawałek, przeżuć dokładnie i zaraz po przełknięciu popić małą porcją tutowki. Ale na tym nie koniec – bo kiedy już to wszystko zrobiłem, Sarmen podsunął mi spodeczek z cienkimi plasterkami cytryny, zerwanej przed chwilą z drzewka rosnącego w wielkiej donicy pod południową ścianą domu, a na zimę chowanego do przeszklonej komórki.
Więc najpierw zawinięty w chleb kawałek plastra miodu, potem tutowka, a na koniec cytryna. Prawie tak, jakbyśmy odprawiali ten śmieszny rytuał picia tequilli w jakimś bajecznym klubie na wyspie Ibizie lub w innym tego rodzaju miejscu. Prawie tak, jakbyśmy nie mieli żadnych innych zmartwień. Prawie tak, jakbyśmy znali się od dawna.
Po tym wszystkim już niedługo miały zostać tylko puste kieliszki i talerzyki z resztkami jedzenia, ale na razie wszystko było tak, jak miało być. Sarmen tłumaczył mi, że chociaż ludzki organizm nie trawi wosku, to jednak jedzenie miodu razem z jego naturalnym opakowaniem ma głęboki medyczny sens, ponieważ wędrujące przez przewód pokarmowy drobiny tej substancji wspomagają pracę jelit, a być może pozostawiają w organizmie cenne mikroelementy. Nie widziałem powodu, żeby mu nie wierzyć.
Nie widziałem, tak jak teraz nie widzą powodu, by wykluczyć – bo prawdę mówiąc, nie pamiętam, czy tak faktycznie się stało – że właśnie tego popołudnia przysiadła się do nas Nairi, najmłodsza, dziewięcioletnia córka Sarmena. Jeśli się przysiadła, to nie na długo – zjadła pewnie małe woskowe ciasteczko, zrobiła śmieszną minę, zagryzając je kwaśną cytryną, a potem wróciła do swoich dziecięcych zajęć. To jednak wystarczyło, żebym się ucieszył, ponieważ zrobiła to wszystko ze swobodą świadczącą o tym, że przestała traktować mnie jak obcego – kogoś, kto wprawdzie mieszka w jej domu, a wieczorami rozmawia długo z jej ojcem, ale lepiej zachowywać wobec niego bezpieczny dystans.
Z pewnością nie było jej z nami dwa lub trzy dni wcześniej, kiedy siedzieliśmy w tym samym miejscu, tyle że była to pora, kiedy dziewięcioletnie dziewczynki śpią już ze swoimi lalkami.
– Wiesz – powiedział Sarmen i uśmiechnął się tak, jak tylko on potrafił – odkąd przyjechałeś, lepiej się czuję.
– Może dlatego, że odkąd przyjechałem, zacząłeś pić wódkę – zaryzykowałem najprostsze wyjaśnienie – Ale to ty przecież jesteś lekarzem.
– Tak. Możliwe – powiedział, kiwając głową, i popatrzył mi przez chwilę w oczy.
Teraz, kiedy przypominam sobie to spojrzenie, wydaje mi się, że nie chodziło o wódkę. Myślę, nie przypisując sobie w tym względzie żadnej zasługi, że byłem dla niego takim dziwnym znakiem, człowiekiem, który pojawia się znikąd, nie wiadomo, dlaczego właśnie teraz, a nie pięć lub siedem lat wcześniej, kiedy jeszcze mielibyśmy dość czasu, żeby zostać przyjaciółmi. A tak wiadomo było tylko tyle, że nic z tego nie będzie. To znaczy on wiedział, a ja mogłem się tylko domyślać. On wiedział, a mimo to dopatrzył się w tym znaku jakiegoś optymistycznego przesłania. Przynajmniej na chwilę. Na chwilę – bo kiedy miną dwa dni, wybierzemy już miód z uli – niewiele, ale jednak – a na stole zrobionym z przeciętego pnia ogromnego drzewa pozostaną tylko puste kieliszki i talerzyki z resztkami jedzenia, Sarmen powie:
– Nie wiem, co ze mną będzie.
Tak powie. Ale trzy czy cztery dni wcześniej, kiedy dowiadywałem się dopiero, o której godzinie odjeżdża autobus z Goris do Tatew, ja wiedziałem jeszcze mniej od niego. Wiedziałem tylko tyle – powiedział mi o tym Kaczik, ten sam, który chętniej rozmawia po angielsku niż rosyjsku, choć to drugie idzie mu znacznie lepiej – że w Tatew mieszka jakiś wiejski lekarz i że szukając noclegu, należy zwrócić się przede wszystkim do niego. Nie dlatego, że on sam prowadzi pensjonat, który można by porównać do B&B Kaczika – bo nie prowadzi żadnego pensjonatu – ale dlatego, że zna wszystkich ludzi we wsi, którzy mają pokoje dla turystów.
Wsiadając do autobusu, nie wiedziałem jeszcze, co zrobię, i nie zastanawiałem się nad tym. Podróżowałem po tym kraju już dwa tygodnie i zdążyłem zrozumieć, że tu nawet o zachodzie słońca nie trzeba się martwić tym, że nie wiadomo jeszcze, gdzie będzie się spało. Więc nie martwiłem się. Siedzący obok mnie mężczyzna wyjął z torby butelkę piwa, otworzył ją i bez słowa, lecz z uśmiechem, wyciągnął w moją stronę. Sam otworzył drugą. Rozmawiać zaczęliśmy dopiero po chwili, ale na szczęście nie za dużo, ponieważ mój nowy znajomy prowadził jednocześnie rozmowy z trzema co najmniej stojącymi w przejściu kobietami. On też znał tu wszystkich. Dzięki temu miałem dość czasu, żeby wyglądać przez okno i podziwiać orły krążące ponad pustym, pofałdowanym płaskowyżem.
Aż wreszcie płaskowyż się skończył. Skończył się też asfalt. Autobus przewinął się ostrożnie przez krawędź wielkiej rozpadliny i zaczął opuszczać się wykutą w zboczu drogą na jej dno, po którym płynie wiecznie wzburzona rzeka Worotan. Po drugiej stronie doliny, wysoko, pod jej przeciwległą krawędzią, płonął las, przechylony przez wiatr słup dymu unosił się ociężale ku niebu, a ja pomyślałem, że wreszcie znalazłem miejsce, którego szukałem w czasie tych wszystkich coraz bardziej problematycznych wyjazdów na Kaukaz.
Chwila nieroztropnej egzaltacji minęła na szczęście szybko – choć nie bezpowrotnie – a potem minęło jeszcze jakieś piętnaście minut i autobus zatrzymał się na dnie doliny, tam gdzie z wmurowanej w skałę metalowej rury cieknie ciepła, słona woda o leczniczych właściwościach. Biorąc przykład z innych pasażerów, napiłem się jej i napełniłem butelkę po kupionej w Goris zwykłej wodzie mineralnej. A kiedy wróciliśmy na miejsca, spytałem mojego towarzysza podróży, czy zna doktora Sarmena i czy faktycznie jest to ktoś, kto będzie mógł mi pomóc w sprawie noclegu.
– Jasne, że znam – odpowiedział i uśmiechnął się tak jak wtedy, gdy podawał mi butelkę piwa – To mój sąsiad. Nie wiem, czy cię przenocuje. Ma mały dom. Ale nie bój się, na pewno się tobą zajmie. To dobry człowiek.
Autobus wszedł w kolejny zakręt wznoszącej się serpentyny i w rogu okna, wysoko nad moją głową, pojawiły się na chwilę opadające w przepaść mury tysiącletniego klasztoru.
Nie minęła nawet godzina. Siedziałem przed domem przy stole zrobionym z przeciętego pnia ogromnego drzewa, i próbowałem wyobrazić sobie, jak mogło ono wyglądać, kiedy stało jeszcze w lesie.
– On zaraz będzie – powiedziała żona Sarmena, stawiając przede mną filiżankę kawy, po czym wróciła do kuchni, żeby zająć się obiadem.
Zostałem sam z kilkoma kurami przechadzającymi się po ogrodzie. Tylko mała Nairi znalazła jakiś pretekst, żeby wyjść raz czy dwa na zewnątrz, zerknąć na mnie i z tajemniczym uśmiechem zniknąć szybko w domu. A kiedy filiżanka była już pusta, na podwórko wjechała łada niva. Wysiadł z niej mężczyzna – mniej więcej w moim wieku, choć niższy o pół głowy – zabrał torbę z siedzenia pasażera, zawiesił ją na ramieniu i wolnym krokiem, tak jakby był bardzo zmęczony, ruszył w moją stronę. Wstałem. Szedł betonową ścieżką wzdłuż tego starego budynku, który kiedyś był pewnie wspaniałym domem mieszkalnym, a teraz służył za coś w rodzaju stodoły i komórki na narzędzia zarazem. On wiedział o mnie jeszcze mniej niż ja o nim, ale na jego twarzy – nie tak pięknej jak u tych Ormian o długich czaszkach, którymi kiedyś zachwycił się Osip Mandelsztam, a jednak przykuwającej uwagę – błąkał się uśmiech zbyt mądry, by nazwać go radosnym.
– Sarmen – powiedział, wyciągając rękę.
– Krzysztof – odpowiedziałem.