Równonoc

17 minut czytania

/ Ziemia

Równonoc

Anka Wandzel

Niewiele roślin jest w Polsce tak bezspornie ukochanych i dopieszczonych jak rzeżucha. Znamy ją od dziecka. A przynajmniej tak nam się wydaje. Bo to, co nazywamy rzeżuchą, wcale nią nie jest

Jeszcze 4 minuty czytania

Na długo przed nadejściem mody na mikroliście i farmy wertykalne sadziłyśmy na parapetach rzeżuchę. Raz w domu, raz w szkole. Na Wielkanoc lub na zajęcia z przyrody. Byle wiosną. W plastikowym pudełku, najlepiej po margarynie albo serku topionym, wyłożonym watą lub wacikami do twarzy zwiniętymi potajemnie mamie, babci lub ciotce z łazienki. Potem wystarczyła już tylko mała saszetka nasion, trochę wody, słońca i ogrom cierpliwości. A także dobra pamięć. Bo podlewać i opiekować się nią trzeba było codziennie, żeby przypadkiem nie zwiędła albo nie spadła, albo nie wściekła się na nas, że ma za mało uwagi. Tak jak my wściekałyśmy się na nią, że za wolno rośnie. Wreszcie po sześciu czy siedmiu dniach dochodziło do cudu i w miejscu mokrej, lepkiej waty i niepozornych, przypominających robaki nasion pojawiała się bujna, jędrna kępka szczęścia.

Dalsze praktyki były różne. Można było rwać ją listek po listku albo przygryzać po jednym kiełku dla smaku. Najczęściej przycinało się jednak całe partie, jak miniaturowy żywopłot, za pomocą nożyczek do papieru. Wprost na jajka, kanapki czy sałatkę jarzynową. Zresztą można było rzeżuchę sadzić, nawet jeśli nie lubiło się jej pikantnego smaku. Wtedy po prostu zjadali ją dorośli, chwaląc nas, że taka piękna nam wyszła. Mięciutka, smaczna, pachnąca, gęsta. Wspaniała. Niewiele roślin jest w Polsce tak bezspornie ukochanych i dopieszczonych jak ta pospolita, tradycyjna rzeżucha. Stara znajoma, przyjaciółka rodziny, towarzyszka z bloku, którą znamy od dziecka. Od nasionka. Jak łyse konie.

Przynajmniej tak nam się wydaje. Bo to, co nazywamy rzeżuchą i nadal sadzimy każdego roku na parapetach, teraz już z własnymi dziećmi, wcale rzeżuchą nie jest. To pieprzyca siewna. Zupełnie inny rodzaj kapustowatych, kuzynka gorczycy i rukwi wodnej. Wciąż pełna witamin, zdrowych pierwiastków i związków odżywczych, ale to nie rzeżucha. Nawet jeśli tak nazywała ją babcia. Nawet jeśli tak napisano na saszetce z nasionami.

Nie ma co się jednak na te źle opisane saszetki obrażać. Zgodnie ze „Słownikiem roślin w wierzeniach i zwyczajach ludowych” pieprzycę mylono z rzeżuchą przynajmniej od XVIII wieku. A poza tym za 20 gramów nasion „rzeżuchy” zapłacimy dziś jakieś dwa złote. A za tyle samo „pieprzycy siewnej PREMIUM” – sprzedawanej z niemieckimi atestami pod uprawę mikroliści – aż dychę albo dwie. Choć na obu opakowaniach widnieje małym druczkiem nazwa Lepidium sativum. Pieprzyca siewna.

To naturalne

Na kilogramy nasiona rzeżuchy-pieprzycy kupowała w latach 70. Teresa Murak. Po czym obsiewała nimi w łazience – najpierw w akademiku, a potem w ciasnym mieszkaniu, często z pomocą znajomych i współlokatorów – koszule, suknie i rękawiczki. Był to proces jednocześnie społeczny, biologiczny, artystyczny, mistyczny i opiekuńczy. Bo kiełki trzeba było regularnie podlewać, naświetlać i wspierać, żeby nie tylko wyrosły, ale też przebiły się przez tkaninę i dokonały cudu przemienienia – z garści pospolitych nasion i starego ciucha w żywą rzeźbę samostwarzającą się na ciele artystki.

Nic dziwnego, że Murak porównywała „Zasiewy” do medytacji, komunii, modlitwy. Choć była to raczej modlitwa przyziemna, praktykowana poprzez ciężką cielesną pracę z roślinami, światłem, wodą. Dorota Michalska w książce „Teresa Murak. Nowe spojrzenia” twierdzi, że Murak celowo powtarzała i celebrowała w ten sposób rytmy opieki i roboty na roli, które znała ze wsi, z domu w Kiełczewicach, gdzie się urodziła i wychowała. I dokąd w 1974 roku zwiozła 70 metrów tetry i kilka kilogramów rzeżuchy, żeby wysiać razem ze znajomymi i siostrami zakonnymi z lokalnego klasztoru żywy zielony dywan na uroczystą procesję wielkanocną, do której Murak później dołączyła.

Siła rytualna tego wydarzenia, napędzonego kilkudniową wspólną pracą i znajomym zapachem rzeżuchy, musiała być wielka, bo społeczność Kiełczewic jeszcze przez lata świętowała Wielką Sobotę ceremonią topienia w Bystrzycy własnoręcznie wykonanych zasiewów. Jednocześnie pogańskich i katolickich. Takich lokalnych, wielkanocnych, zielonych, organicznych marzann, które dziś świetnie wpisałyby się w duchowe, pozareligijne praktyki wiedźm z większych miast.

Widok wystawy indywidualnej Teresy Murak w Import Export, fot. Błażej PindorWidok wystawy indywidualnej Teresy Murak w Import Export, fot. Błażej Pindor

Sama Murak mogłaby być dla nich patronką, przewodniczką czy arcykapłanką. Bo jej prace, jak podkreślają redaktorzy „Nowych spojrzeń”, Łukasz Mojsak i Łukasz Ronduda, wymykają się wyłącznie chrześcijańskim odczytaniom, z których wykiełkowały. Tyle tam mistycyzmu i uważności wobec organicznych cykli życia i umierania. Tyle zatracania się, rozpływania w środowisku. Tyle zgrywania z rytmami świata poprzez ciało. Tyle doświadczania świętości poprzez kontakt z tym, co niepozorne i pospolite. Z kilkoma nasionami rzeżuchy, cudownymi przodkiniami mikroliści. Jak pisze w „Nowych spojrzeniach” Rachel Weiss: „Dzieło Murak powstaje powoli, z namysłem, w miarowym tempie właściwym zarówno medytacji czy modlitwie, jak i ruchowi ciała; nie mamy do czynienia ze zwykłym wytwarzaniem formy – tysiące malutkich pędów przenoszą nas w inną przestrzeń. Jak gdyby granice czasu nie były w żaden sposób ostateczne. Niemal zastygła w czasie twórczość sugeruje istnienie ruchu w innych wymiarach, niewidocznych, lecz o zasadniczym znaczeniu. (…) Kiełkujące rośliny sprawiają, że znika przestrzeń dzieląca nas od bóstwa nad nami, zwracają nam prawo do zachwytu nad codziennością – ich narodziny, ich śmierć czynią nieznośne pragnienie wiary czymś niesamowitym, niepokojącym i dojmująco nieoczywistym”. Aż kusi, żeby zacząć pisać o Naturze przez wielkie N, o Matce Ziemi albo ekofeminizmie.

Ale to mija, gdy zacznie się czytać notatki Murak z jej pierwszych zasiewów – tych wykonywanych we wspólnej łazience Dziekanki, z błogosławieństwem i pomocą innych mieszkańców akademika. Artystka zapisuje: „Podlewam co godzinę, nie śpię, świecę światło”. I potem następnego dnia: „Kiełki zaczynają wchodzić w tkaninę. Nie mogą się przedostać na drugą stronę. Pomagam im światłem. Zwiększam częstość podlewania”. I jeszcze w niedzielę: „Korzenie są mocne, kłujące, białe; pojawiają się pojedyncze listki biało-żółtozielonkawe. Noc…”.

Aż czuć, jak te korzenie wbijają się podczas performansów w skórę. I jak całonocne światło razi rzeżuchę-pieprzycę, wymuszając na niej aktywność, na którą roślina nie ma wcale ani siły, ani ochoty. A do tego męczy samą Murak, bo ta z każdą godziną coraz bardziej pogrąża się w opiekuńczym amoku. Tym okropnym stanie czuwania nad kimś bliskim, kto potrzebuje nieustannej uwagi, bo bez niej nie przetrwa. Tyle by było z Natury przez duże „N”.

Bo chociaż oglądając dokumentację z wczesnych miejskich działań Murak, trudno nie widzieć w nich zapowiedzi współczesnej refleksji i estetyki ekologicznej, to zachwycając się ich organiczną wzniosłością, feministyczną odwagą czy kluczowym dla nich gestem dzikiego recyklingu – oddawania przedmiotów codziennego użytku we władanie przyrodzie – wyrywamy je z ich środowiska. Przycinamy w równiusieńki klomb, ślepe na ich dziwaczność, nieczystość, niezręczność, nienaturalność i niewygodę.

A przecież mowa tu między innymi o spacerze półnagiej babki w płaszczu z rzeżuchy-pieprzycy po Warszawie. Na cztery lata przed premierą „Misia”. Sama Murak przyznaje, że poza wściekłą policją nikt nie za bardzo chciał gadać z taką ekscentryczną Panią Wiosną. Przechodnie woleli ją ignorować, na wszelki wypadek. Czego oczywiście nie widać na eleganckich, czarno-białych kadrach z „Procesji”. Fotograf Antoni Zdebiak postarał się, żeby samotność Murak była na zdjęciach oporem kruchej i silnej Matki Ziemi wobec betonu miasta, szarej codzienności, sztucznej polityki. Choć w rzeczywistości pod (dosłownym) płaszczem bezwiednej medytacji i naturalnie kobiecej troski o Ziemię kryła się chałupnicza praca w warunkach niedoboru. I średnio przyjemne dla obu stron wymuszanie na rzeżusze-pieprzycy, żeby dostosowała się do ludzkich rytmów życia. I zdążyła się nam przydać, zanim zwiędnie.

Teresa Murak, „Solo”.
Import Export, Warszawa,
do 20 kwietnia 2024

Na czarno-białych reportażowych zdjęciach nie widać jeszcze jednego, co uświadamiam sobie dopiero, gdy zupełnym przypadkiem trafiam w warszawskiej galerii Import/Export na miesięczną wystawę wokół „Procesji” i „Zasiewów” Murak. Otóż ludzka dokumentacja zupełnie nie oddaje sprawczości i oporu rzeżuchy. Jej desperackiej walki o życie. Tego, jak kłębi się ona i rozpycha. Tu nie kiełkuje, tam więdnie, jeszcze gdzie indziej tryska zielenią. Rośnie za wszelką cenę. Choć strasznie jej nie po drodze ze sztucznym, zwisającym materiałem sukni. Bo ugina się do ziemi pod ciężarem grawitacji. I ciągle traci wodę, zachlapując gustowną, zabytkową podłogę galerii.

Zapytana o sposób opieki nad rośliną, pracowniczka tłumaczy mi, że muzealnicy muszą rzeżuchę przynajmniej dwa razy dziennie podlewać, bo tak chłonie. A że wisi tam już od kilku dni, to wkrótce zaczną ją także owijać na noc folią, żeby stworzyć jej jednorazową, nierzucającą się w oczy zwiedzających szklarnię. Aparaturę podtrzymującą przy życiu. Bo opieka nad rzeżuchą w „Zasiewach” jest zawsze paliatywna.

Widok wystawy indywidualnej Teresy Murak w Import Export, fot. Błażej PindorWidok wystawy indywidualnej Teresy Murak w Import Export, fot. Błażej Pindor

Wiem, brzmi to wszystko mało ekologicznie i mało humanitarnie. Ale tak to właśnie w tym naszym świecie – zaśmieconym, poplątanym, nierównym, nienaturalnym i opętanym przez to, co Timothy Morton radzi nazywać „globalnym zdziwaczeniem”, w opozycji do mało porywającego wyobraźnię globalnego ocieplenia – bywa. Nie ma co się unosić dumą i udawać świętszych od papieża. Tym bardziej że same od dziecka mylimy pieprzycę z rzeżuchą i sadzimy rośliny na plastikowych parapetach. W pudełkach po margarynie. W zanieczyszczonych smogiem i światłem miastach. W glebach pełnych światłowodów, a ubogich w wodę. Nie da się tego łatwo przeskoczyć. Ale nie ma też co się poddawać. Lepiej sparafrazować Marię Janion: w przyszłość tak, ale tylko z naszymi roślinami.

Zjedz chociaż ziemniaczki

Według raportu „Spółdzielcza farma miejska jako narzędzie rozwoju miejskiej strefy żywicielskiej i agroekologii”, wydanego wspólnie przez Fundację im. Heinricha Bölla w Warszawie, centrum technologii spółdzielczej CoopTechHub i Zarząd Zieleni Miejskiej w Krakowie, zarówno polską, jak i unijną politykę rolną trzeba całkowicie zaorać. Pogłębia ona nierówności dochodowe, przyspiesza proces wyludniania wsi, niszczy zasoby naturalne, prowadzi do „dramatycznego” załamania populacji ptaków i owadów, a do tego nie dźwiga galopujących zmian klimatu, które na dodatek sama napędza, gdyż jak podkreślają autorki raportu, „globalny system żywnościowy odpowiada za około jedną trzecią światowych emisji gazów cieplarnianych”.

Wszystko po to, by wyżywić garstkę wybranych. Aż do przesytu. Nierówna dystrybucja sprawia bowiem, że „tylko w UE marnowane jest 90 mln ton żywności rocznie, (…) ok. jednej trzeciej całej produkcji rolnej wspólnoty”. Chociaż jak donosiła w zeszłorocznym raporcie o bezpieczeństwie żywnościowym Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa (FOA), w samym 2022 roku 783 miliony ludzi na świecie mierzyło się z głodem, zaś Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) i Lekarze bez Granic jasno podkreślają, że niedożywienie to poważne ryzyko dla zdrowia i przejaw głębokiego kryzysu społecznego.

A przecież przez zmiany klimatu będzie tylko gorzej. Wiemy o tym nie od dziś. Już w 2015 roku sto miast z całego świata, w tym z Polski, podpisało w Mediolanie pakt na rzecz promowania miejskiej polityki żywieniowej, w którym zobowiązały się, jak czytam w raporcie o „Spółdzielczej farmie miejskiej”, zapewnić „wszystkim mieszkańcom i mieszkankom niezależnie od poziomu ich dochodów dostęp do lokalnej, zdywersyfikowanej, zdrowej i produkowanej w sposób sprawiedliwy żywności”. Celem jest to, żeby jakoś uodpornić środowisko na ludzką pazerność i nadprodukcję, a ludzi na zapaść globalnych łańcuchów dostaw, powodzie, susze i wojny.

Jeśli mamy się wykarmić, rzeżucha-pieprzyca musi zacząć porastać pudełka z odzysku na naszych parapetach codziennie, a nie tylko od święta. A jak nie na parapetach, to w ogrodach społecznych albo w tzw. agriparkach, czyli miejskich zieleńcach z wyznaczoną na stałe wspólną przestrzenią pod uprawę. Albo na spółdzielczych permakulturowych farmach miejskich, jak ta, którą niedawno założyłyśmy na wydzierżawionych od stołecznego ratusza nieużytkach. Albo na kompaktowych farmach wertykalnych, które jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki mogą z dnia na dzień pojawić się w przestrzeni szkolnej stołówki, urzędu, biurowca czy bloku z wielkiej płyty. Nie przypadkiem – ale też nie wyłącznie na skutek uwielbienia założycielki, Matyldy Szyrle, do sucharów – pierwsza polska firma produkująca tego typu struktury dla sklepów nazywa się „Listny Cud”.

Oczywiście inicjatywy te są wciąż w fazie prototypów. I nadal podporządkowują cykle życia roślin pod potrzeby ludzi. Ale dają też środowisku coś w zamian. Wchodzą z nim w bardziej uważną, empatyczną i odpowiedzialną rozmowę. Uwzględniają jego prawa. I doceniają fakt, że relacje troski w ekosystemie, choć nierówne, są wzajemne, więc człowiek – dla własnego dobra! – musi nauczyć się lepiej rozpoznawać potrzeby roślin, grzybów, owadów czy zwierząt i organizować także wokół nich całe międzygatunkowe życie społeczne. W końcu „ekologia” ma źródłosłów w greckim οἶκος – najpierw szałasach, a później drewnianych i kamiennych domach, zorganizowanych wokół ognisk. Wspólnych źródeł światła, ciepła i życia.

Wielka łączniczka

Kiedy piszę te słowa, nadchodzi równonoc wiosenna. Jeden z dwóch niezwykłych w roku dni, w którym na obie półkule Ziemi – mimo wszystkich dzielących je gospodarczych i społecznych nierówności – pada podobna ilość życiodajnych promieni słonecznych. Tych cudownych, bo szalenie szybkich, wszędobylskich i obojętnych na podziały nośników ciepła i światła, bez których na naszej wspólnej planecie nic by nie przeżyło, nic by nie ożyło, nie urosło, nie rozrastało się.

To nie przypadek, że w jednej z najbardziej klasycznych talii tarota na karcie Słońca widnieje nagie dziecko na grzbiecie nieosiodłanego konia. Charlie Claire Burgess – osoba, która od lat queeruje tarota – wskazuje na radykalny wymiar tej symboliki, podkreślając, że w kulturze Zachodu Słońce służyło często za alegorię oświecenia, absolutyzmu, a także innych przejawów religijnej, prawnej i klasowej władzy. Zdaniem Burgess karta ta powinna więc inspirować nas do dzielenia się władzą, zasobami i wsparciem. „Nieodwracania wzroku od rzeczywistości, których nie chcemy widzieć” i „rzucania światła świadomości” na wszystko, co nieczyste, zapomniane, niewygodne, chore, zepsute, skrzywdzone, poplątane, nieoczywiste i niejasne.

Równonoc to dobry moment, żeby poczuć na skórze ciepło tak rozumianego słońca. I żeby nad kanapką z rzeżuchą-pieprzycą okazać wdzięczność i szacunek wszystkiemu i wszystkim, którzy mimo niesprzyjających warunków podtrzymują nas przy życiu i zapewniają środowisku – a więc także nam – dalsze, uparte trwanie. Czasem dla własnych korzyści, czasem przypadkowo, a czasem mozolną, niekończącą się pracą dla wspólnego dobra.

Gdyby w tarocie istniała karta Równonocy, pewnie widniałaby na niej pieprzyca, która radziłaby nam, żeby zacząć wreszcie nazywać rzeczy – i rośliny – po imieniu. I zamiast ciągle uprawiać świat na nasze podobieństwo, docenić, że same także jesteśmy nieustannie uprawiane, zasiedlane, rozsadzane, przemieniane, brudzone, rozbudowywane. Nie przez prastarą Matkę Ziemię, nie przez mistyczną Naturę przez duże „N”, tylko przez zdziwaczały, brudny, międzygatunkowy, splątany i bezpowrotnie przetworzony świat. We wszystkich jego kruchych, niedoskonałych, zmiennych i niezrównoważonych przejawach.

Bo wbrew wszystkim katastrofalnym statystykom życie dalej trwa, więc serio mamy co świętować. I czego wyczekiwać. Szczególnie teraz, na przełomie równonocy i kwietnia, kiedy dzięki słońcu i wodzie pęcznieją nasiona i tryskają zielenią między płytami betonu, a my tryskamy energią. Znów nabieramy ochoty do życia. I odzyskujemy nadzieję. Bo kwiecień, jak pisała Ali Smith w „Wiośnie” – cudownej opowieści o żałobie, przyjaźni, migracji i upartej nadziei – „uczy nas wszystkiego”: „Najzimniejsze, najbrzydsze dni w roku mogą przyjść w kwietniu. Nie szkodzi. To przecież kwiecień. (…) Miesiąc ożywających martwych bóstw. We francuskim kalendarzu rewolucyjnym razem z ostatnimi dniami marca miesiąc ten staje się germinalem, miesiącem powrotu do źródła, do nasiona, do kiełkowania (…). Kwiecień anarchista, ostatni miesiąc wiosny, wielkiej łączniczki”. Kwiecień, miesiąc rzeżuchy.