Ochrona gatunkowa
Diana Lelonek, „Stork, a sacred bird”, 2022, kadr z wideo

26 minut czytania

/ Ziemia

Ochrona gatunkowa

Anka Wandzel

Większość bocianów – w tym osobniki urodzone w Polsce – wędruje na północ trasą prowadzącą przez Ukrainę, Turcję, Syrię, Liban, Izrael, Palestynę, Zachodni Brzeg, Strefę Gazy, Egipt i Sudan. Przez zgliszcza. W dwie strony

Jeszcze 7 minut czytania

Środek maja. Rozpustna wiosna. Na ulicach maturzystki, truskawki i kwitnące kasztanowce. Na słupach bociany. Naprawdę dużo bocianów. „Na jednym drzewie nocowało aż 12 bocianów!”, „Bociany już się urządzają w gniazdach”, „Bociany z Ław wreszcie bezpieczne dzięki ludzkiej życzliwości”, „Bociany mają nowe gniazdo w Lutomi Dolnej. Zbudowali je mieszkańcy i już pojawiły się w nim ptaki” – czytam na stronach lokalnych gazet z Gryfina, Ostrołęki, Wadowic, Świdnicy. „Gazeta Lubuska” puściła od końca marca na temat bocianów aż cztery wpisy. Nawet duże portale informacyjne, jak Onet, nie oparły się narodowej gorączce ornitologicznej („Grażka i Gacek podbijają sieć. W gnieździe w Żelechowie są już cztery jaja”). Cała Polska, zamiast czytać dzieciom, ogląda wieczorami transmisje z bocianich gniazd.

W tym czasie pośrodku Europy, na dziedzińcu Uniwersytetu Amsterdamskiego, mój najmłodszy brat opatruje głowę koledze z ławki, bo pobiła ich policja podczas pokojowych protestów przeciwko ludobójstwu w Gazie. Wykładowcom, którzy w geście solidarności i niezgody na przemoc odwołali zajęcia i dołączyli do demonstracji, też się oberwało. Uniwersytet się zamknął. W oficjalnym mailu do całej społeczności władze uczelni winią za zajście „agresywny element, nadużywający swojego «prawa do zgromadzeń»”. Prawa w cudzysłowie. „Zarząd Uczelni nie wyraża zgody na okupacje, blokady, barykady i nocowanie w budynkach uniwersyteckich, ani wokół nich”.

Bociany białe przestały gromadzić się w Holandii pod koniec lat 60. Oczywiście ani z własnej woli, ani z własnej winy, tylko na skutek ostrych zatruć pokarmowych wywołanych nadmiarem pestycydów w środowisku. Do 1969 roku cała lokalna populacja bocianów wymarła. I gdyby nie reintrodukcja gatunku z pomocą bocianich imigrantów, ściągniętych do Holandii samolotem przez organizację pozarządową Vogelbescherming Nederland, w ogóle by dziś wokół Amsterdamu tych ptaków nie było. Mimo że wiosna w rozkwicie, co oznacza – jak powie każde polskie dziecko – że bociany wróciły już z Afryki do Europy. Z ciepłych krajów. Zza morza. Skądś.

Kle-kle, boćku, kle-kle,
witamy cię radzi,
Gdy zza morza wrócisz,
Gdy zza morza wrócisz,
Wiosnę nam sprowadzisz.

Do ciepłej krainy

Migracja to pełnoetatowa praca. Wielkie stada bocianów, rozciągające się nieraz na 200 kilometrów między pierwszym a ostatnim ptakiem, szybują dziennie 8–10 godzin, żeby w miesiąc pokonać wynoszący od 8 do 20 tysięcy kilometrów dystans od gniazda do zimowego żerowiska. I potem to samo z powrotem, tylko już bez pośpiechu, w jakieś 50 dni.

fot. Basem Musa fot. Basem Musa

Dokładna trasa i czas ich podróży zależy od punktu startu, wieku osobników i warunków atmosferycznych po drodze. Jak wyjaśnia Andrzej G. Kruszewicz w atlasie „Ptaków Polski”, bociany wędrują najchętniej w ciepłe dni, najchętniej z wiatrem i nad rozgrzanym lądem, korzystając z unoszących się nad nim prądów wstępującego powietrza – gorących tuneli, które pozwalają ptakom szybować, zamiast ciągle machać skrzydłami, co byłoby strasznie energochłonne. Młode, nieraz i kilkumiesięczne bociany podążają grzecznie za starszymi osobnikami, dopóki po jednej czy dwóch migracjach nie wyrobią wystarczającej orientacji w terenie, żeby pozwolić sobie na eksperymenty w rodzaju skrótów, brawurowych przelotów nad większymi zbiornikami wody czy dłuższych przystanków w ulubionych miejscach.

Niestety, wiele bocianów takiej swobodnej podróży nie dożywa. Młode gubią się po drodze, giną na słupach wysokiego napięcia, wpadają pod samochody, trują się pestycydami, duszą plastikowymi linkami przypominającymi dżdżownice i wplątują się w plastikowe sznurki do snopowiązałek, co prowadzi do martwicy kończyn i skrzydeł. Czasami, szczególnie w regionach dotkniętych wojną i głodem, padają ofiarą myśliwych. Częściej, szczególnie w regionach dotkniętych wojną i głodem, padają ofiarą ludzkich technologii wojennych i wywołanych przez nie zniszczeń i zanieczyszczeń. Może to nic dziwnego, że trzy czwarte młodych bocianów ginie podczas swojej pierwszej wędrówki.

Stada z Niemiec, Francji czy Portugalii, które lecą przez Gibraltar, mają łatwiej, bo ich trasa jest krótsza i bezpieczniejsza, a zimowiska, rozciągające się od Maroka do Nigerii, są spokojniejsze. Leżą bowiem w strefie obecnie raczej naznaczonej niż zdefiniowanej konfliktami zbrojnymi. Ale bociany podróżujące zachodnią trasą to zaledwie jakaś jedna czwarta całej migrującej populacji tych ptaków. Według danych zebranych przez portal „Nauka w Polsce”serwis BigData „Gazety Wyborczej” większość bocianów – w tym osobniki urodzone w Polsce, która jest głównym terenem lęgowym światowej populacji gatunku – wybiera inną drogę: przez Ukrainę, Turcję, Syrię, Liban, Izrael, Palestynę, Egipt i Sudan. Przez zgliszcza. W dwie strony.

Od kiedy się o tym dowiedziałam, chce mi się ryczeć, ilekroć nasz pięcioletni syn prosi, żeby puścić mu jedną z jego ulubionych piosenek – bocianią przypowieść o migracji, autorstwa krakowskiego zespołu Czereśnie:

Leci bocian wraz z rodziną
Gdzieś daleko za horyzont
Kle Kle Kle Kle Kle

Leci dziś do ciepłych krajów
Mimo iż go tam nie znają
Kle Kle Kle Kle Kle

W ciepłych krajach słońce czeka
Droga jednak tam daleka 
Kle Kle Kle Kle Kle

Podcięte skrzydła

Rachując w swoim atlasie stosunek populacji bocianów białych w Polsce do populacji światowej, Kruszewicz żartuje, że „co czwarty bocian jest Polakiem”. I jest to niezły żart, bo w popularnej opinii bociany rzeczywiście są najbardziej polskimi z wszystkich polskich ptaków. Prawdziwymi Polakami ptasiego świata. Przynajmniej tak długo, jak są obok, pod domem. Gdy odlecą, na pół roku znów wypadają nam z głowy.

Dlatego mało kto w Polsce wie, że jedna z ulubionych tras turystycznych tych ptaków przebiega nad Zachodnim Brzegiem i Strefą Gazy. Według danych palestyńsko-niemieckiego projektu ornitologicznego Mahmiyat, odcinek ten co roku pokonuje średnio 500 tysięcy bocianów. Szacuje się, że w sumie – najpierw we wrześniu, a potem między marcem a majem – przelatuje tamtędy 500 milionów różnych osobników. Jednak bociany okazują się na tyle znane w regionie, że gdy z głupia frant pytam dziennikarza i aktywistę na rzecz suwerenności żywieniowej z Rammallah Fareeda Taamellaha o jakieś ich zdjęcia, natychmiast oznacza mnie pod postami trzech różnych znajomych fotografów.

fot. Mohamad Shuaibifot. Mohamad Shuaibi

Bo ornitologia w ogóle cieszy się wśród Palestyńczyków i Palestynek dużą popularnością, co częściowo wynika z ich bliskiej i wieloletniej relacji z lokalnym środowiskiem, a częściowo ze strategii działania różnych międzynarodowych organizacji badawczych i humanitarnych, które chętnie wspierają w regionie „niepolityczne” inicjatywy „ponad podziałami”. Szczególnie takie, których efekty mogą się zachodniemu światu przydać, na przykład poprzez poszerzanie dostępnych nam zbiorów danych i kształtowanie współczesnej wiedzy o szlakach migracji ptaków.

Sytuację tę postanowił wykorzystać w 1995 roku Yossi Leshem, profesor zoologii Uniwersytetu Telawiwskiego, który skrzyknął się z paroma znajomymi w Betlejem, żeby zorganizować transnarodowy projekt ornitologiczny zrzeszający specjalistów i amatorów z Izraela, Palestyny i Jordanii w imię opieki nad ptakami regionu i szerzenia oraz gromadzenia wiedzy na ich temat. Jak tłumaczył w 2013 roku Leshem w wywiadzie dla Narodowego Towarzystwa Audobon, amerykańskiej pozarządowej organizacji ornitologicznej: „Ptaki to nasz wspólny język. Tu nie ma miejsca na żadne konflikty. (…) Nasza wielka wizja współpracy opiera się przede wszystkim na zwykłej nauce”.

Lokalna historia polityczno-gospodarcza odcisnęła na środowisku regionu spore piętno, warunkując codzienność wszystkich tamtejszych mieszkańców i przejezdnych. Oraz przelotnych. Zazwyczaj na niekorzyść. Im częściej walczono oraz im więcej bagien osuszono, im więcej pól i wzgórz przekopano – pod budowę tuneli Hamasu czy izraelskiego muru granicznego, izraelskich osiedli osadników czy nowoczesnej infrastruktury energetyczno-wodnej, z której korzyści czerpie tylko Izrael – tym trudniej było przeżyć nie tylko ludziom, ale i ptakom, pozbawionym nagle zarówno bezpiecznego miejsca na nocleg, jak i dostępu do żywności.

Trudno grać w powietrzu w berka z rakietami. Trudno napić się z zabetonowanego źródła. Trudno szukać szczurów i dżdżownic pośrodku terenów wojskowych albo łowić w stawie zatrutym odpadami wojennymi. A tak się składa, że podstawą diety migrujących bocianów są właśnie gryzonie, owady, gady i skorupiaki. To przez te ostatnie i zawarte w ich pancerzach karotenoidy nogi i dzioby bocianów zmieniają kolor z szarego u młodych osobników na czerwony u dojrzałych.

fot. Mohamad Shuaibifot. Mohamad Shuaibi

Bociany, a także kilkaset gatunków innych ptaków obecnych w regionie potrzebowało pomocy i ochrony. Nic dziwnego, że do projektu Leshema szybko przystąpiły inne lokalne i międzynarodowe uniwersytety, organizacje pozarządowe oraz aktorzy działań humanitarnych. Niemiecki Instytut Maxa Plancka zasponsorował 120 znaczników GPS, dzięki którym zaczęto śledzić wędrówkę bocianów po całym regionie. Stany Zjednoczone rzuciły pieniądze na program edukacji ornitologicznej, w ramach którego młodzi nastolatkowie z Zachodniego Brzegu, Jordanii i Izraela uczyli się online o migracji ptaków, a następnie – po licznych bojach organizatorów z izraelską biurokracją – obserwowali je podczas wycieczek terenowych. Unia Europejska sfinansowała powstanie baz obserwacyjnych, po jednej w każdym z trzech partnerskich krajów. Wkrótce w projekt włączyła się także międzynarodowa organizacja pozarządowa BirdLife International – jedna z najważniejszych instytucji ornitologicznych na świecie. Tak powstał Międzynarodowy Ośrodek Badań nad Migracją Ptaków w Latrun. Albo w Al-Latrun, zależy, kto o nim opowiada.

Intuicja Leshema sprawdziła się. Ptaki, symbolizujące swobodę ruchu w poprzek granic, okazały się wspaniałym łącznikiem regionu. Choć ze względu na izraelskie prawo uczestnicy z Palestyny nie mieli równego dostępu do infrastruktury obserwacyjnej i badań terenowych, a sam projekt trzeba było kilka razy zawiesić, choćby podczas Intifady Al-Aksa z 2000 roku. Mimo to inicjatywa przetrwała dziewiętnaście lat. Był to czas transgranicznej pokojowej pracy i gromadzenia wspólnej, ważnej dla wszystkich wiedzy. Aż do brutalnego ataku Hamasu z 7 października 2023 roku, którego niektórzy nie lubią nazywać pogromem. I aż do koszmarnej wojny, którą Izrael na ten atak odpowiedział – i której inni nie chcą nazywać ludobójstwem. Zgodnie z danymi Biura Narodów Zjednoczonych ds. Koordynacji Pomocy Humanitarnej (OCHA) do 21 maja 2024 roku zginęło 35 562 Palestyńczyków i 1 478 Izraelczyków, a wielu zostało porwanych, uwięzionych, zranionych, poddanych torturom – i takiej skali cierpienia nie zagłuszy nawet najpiękniejszy śpiew ptaków. Zresztą kto by wypatrywał ptaków, gdy z nieba spadają bomby?

Gatunek zagrożony

Mandy i Lara Sirdah są bliźniaczkami. Z sympatycznymi uśmiechami, pod pięćdziesiątkę i w identycznych bluzach, jeansach i hidżabach wyglądają raczej jak wychowawczynie klas 1–3 niż jedne z najważniejszych palestyńskich ornitolożek.

Urodzone w Gazie, zaczęły fotografować ptaki w 2015 roku. Najpierw telefonami we własnym ogrodzie. Potem za pomocą bardziej profesjonalnego sprzętu – po wielu miesiącach użerania się z izraelską biurokracją i wojskiem o zgodę na użycie tak wywrotowych technologii jak pojedyncza lornetka i aparat z długim obiektywem. Kupiły je oczywiście za własne pieniądze, bo gdy międzynarodowe organizacje wspierają palestyńską ornitologię, mają na myśli tę na Zachodnim Brzegu, a nie w Gazie. Mimo to od 2015 do 2023 roku siostry Sirdah rozpoznały i sfotografowały ponad 160 różnych gatunków ptaków i współtworzyły pierwszy oficjalny spis ptaków Gazy, choć rzadko opuszczają stolicę, a ich wędrówki na podmiejskie mokradła są niebezpieczne i obłożone masą restrykcji.

fot. Mandy i Lara Sirdahfot. Mandy i Lara Sirdah

Poza Strefę Gazy Mandy i Lara nigdy nie wyjechały. Nie dostały pozwolenia. Nawet wtedy, gdy za granicą organizowano wystawy ich fotografii lub gdy chciano im wręczyć nagrodę za zasługi dla palestyńskiej i światowej ornitologii. Dlatego, jak wyjaśniły Marcie Vidal z portalu „The Daily Beast”, tak bardzo lubią obserwować ptaki – chciałyby mieć ich swobodę ruchu. A poza tym potrzebowały odskoczni. I marzyły, żeby dzielić się ze światem miłością do swojego kraju. W rozmowie tłumaczyły: „Ludzie są zaskoczeni, gdy widzą nasze zdjęcia. Bo gdy myślą o Gazie, to przed oczami stają im tylko blokady, bieda i zniszczenie. A nie tutejsze piękno”.

Chcąc jakoś przeciwdziałać tym stereotypom i podzielić się ze światem efektami swoich zachwytów i wieloletniej pracy, siostry założyły na InstagramieFacebooku archiwum własnej fotografii przyrodniczej – portretów muchołówek, wron, gołębi, czapli, żołn, pelikanów, kukułek, rybitw i oczywiście bocianów. Całych kluczy bocianów. Wszystkich tych ptaków, które, podobnie jak ludzie, wraz z wojną straciły miejsce do życia. Bezpieczną przystań, źródło pożywienia, rodzinę, przyjaciół, życie. Chyba że, w przeciwieństwie do ludzi – bliskich Mandy i Lary, którzy zginęli podczas bombardowań, zatrzymań i wywózek – bociany zdążyły odlecieć.

Kiedy piszę do sióstr Sirdah przez Instagrama z prośbą o zgodę na udostępnienie ich słów i zdjęć w tym artykule, spodziewam się, że nie odpowiedzą. Nie wiem, czy mają dostęp do internetu, czy są bezpieczne, czy żyją. Martwię się, że mogą uznać moją prośbę za brak wyczucia albo świadectwo zachodniego przywileju, oderwania od rzeczywistości.

Ale one odpowiadają od razu, wielokrotnie dziękując za kontakt i przepraszając, że nie mogą przesłać mi zdjęć bocianów w lepszej rozdzielczości, bo są teraz uchodźczyniami i nie mają przy sobie laptopa. Dowiaduję się, że zostały wysiedlone 15 listopada, w dniu moich urodzin. Kiedy ja objadałam się ciastem z dziećmi i przyjaciółmi, one pakowały pośpiesznie plecaki i uciekały z miasta, w którym się urodziły, do nadmorskiej miejscowości Deir Al Balah, gdzie ukryły się, opłakując wszystko, co zostawiły za sobą. Łącznie z ukochanym sprzętem do obserwacji i fotografowania ptaków, którego izraelska armia nie pozwoliła im zabrać ze względu na jego potencjalnie militarne przeznaczenie. Porzucenie sprzętu okazało się dla nich, jak mi się zwierzają, „równie bolesne jak samo wysiedlenie”.

fot. Mandy i Lara Sirdahfot. Mandy i Lara Sirdah

Mimo braku ekwipunku oczywiście nadal obserwują ptaki. W Deir Al Balah, gdzie teraz znajduje się wielu uchodźców wypędzonych z Rafah przez izraelską armię, siostry znalazły już 39 różnych gatunków ptaków, w tym niezwykle w Palestynie rzadką muchołówkę białoszyją. Dotąd widziały ją tylko dwukrotnie, więc bardzo chciały jej zrobić zdjęcie. Ale nie miały czym. Mimo to są wdzięczne za spotkanie jej, ponieważ, jak piszą, „obserwacja ptaków i dzikiej przyrody w Palestynie pomaga nam uwolnić się od okropności wojny i traum związanych z wysiedleniem i wszystkimi tragicznymi wydarzeniami, które dzieją się obecnie w Gazie”.

Gdy sprawdzam liczebność muchołówek białoszyich w Polsce, odkrywam, że teraz, w okresie lęgowym, mieszka tu około 100 tysięcy ich par. Chciałabym, żeby Lara i Mandy mogły je zobaczyć. Chciałabym, żeby mogły tu swobodnie przyjechać. Chciałabym, żeby były równie bezpieczne jak my, albo jak bociany objęte w Polsce i Europie ścisłą ochroną gatunkową. Te same bociany, które od kilku miesięcy regularnie przelatują siostrom nad głowami: „Pierwszego marca zauważyłyśmy pierwsze stado migrujących ptaków i był to naprawdę bardzo szczęśliwy dzień. Niebo nad naszymi głowami zapełniło się bocianami białymi, były ich setki. Kierowały się na północ. Potem, 24 kwietnia, minęły nas kolejne masywne stada bocianów i innych ptaków drapieżnych, a my dziękowałyśmy Bogu za ten dar i modliłyśmy się o koniec tej tragicznej wojny i abyśmy my także, tak jak ptaki, mogły wrócić do domu”.

Po powrocie z migracji bociany zawsze wracają do tych samych gniazd. Kruszewicz w atlasie „Ptaków Polski” pisze wręcz, że „pary nie są wierne sobie, tylko gniazdu” – skomplikowanej i ciągle rozbudowywanej, nieraz dwutonowej konstrukcji z gałęzi, siana, sierści, papieru, sznurków, linek i ubrań, w której ptaki na zmianę, niezależnie od płci, wysiadują młode. Jeśli inny bocian próbuje zająć ich gniazdo, zawalczą o swoją własność. A jeśli gniazdo ulegnie zniszczeniu, spróbują je odbudować. Chyba że wokół zrobi się zbyt niebezpiecznie. Wtedy odlecą i znajdą sobie inne, bardziej przyjazne miejsce do życia. Ludzie nie zawsze mają do tego prawo.

Ruchliwość

Zachodnia ornitologia bardzo długo wykorzystywała zaangażowanie i wolontariacką pracę takich lokalnych ornitolożek jak siostry Sirdah – które gdyby żyły w Europie, uchodziłyby za praktyczki nauki obywatelskiej, ale że urodziły się w Gazie, sprowadzane są w międzynarodowych publikacjach do roli amatorek. Dzięki wiedzy i szczodrości takich niedocenionych ekspertek europejskie i zachodnie badaczki mogły przez lata bezpłatnie zdobywać dane i weryfikować swoje hipotezy na temat zachowań ptaków w trakcie migracji.

Teraz jednak głównym źródłem naszej wiedzy o bocianach i innych gatunkach migrujących jest technologia GPS – gigantyczny, „wart osiem miliardów przemysł”, który – jak pisze Sonia Shah w książce „Kolejna wielka migracja” – dał światu zarówno drony, narzędzia podsłuchu i systemy zdalnego naprowadzania rakiet, jak i telefony komórkowe oraz „zasilane energią słoneczną znaczniki GPS tak małe i lekkie, że z łatwością dało się je przyczepić do futrzastego ucha niedźwiadka czy śliskiego pancerza żółwia morskiego”. Ta sama technologia, która ułatwia w Gazie mordowanie tysięcy ludzi, pozwala mi skontaktować się z siostrami Sirdah mimo dzielących nas kilometrów. I wyzwala zachodnią naukę z tego, co Shah nazywa „pokutującym mitem o powszechnym bezruchu w przyrodzie”.

Ta XVIII-wieczna opowieść, czy – jak kto woli – paradygmat, ma wciąż wielkie środowiskowe, polityczne i gospodarcze konsekwencje. Bo dopóki uznajemy, że długodystansowa migracja jest nieprawdopodobnym wyjątkiem od reguły, a nie zasadą rządzącą światem, dopóty, jak podkreśla Shah, wszelkie gatunki przekraczające polityczne i geograficzne granice – w tym ludzie – będą postrzegani jako zagrożenie, inwazja, obcy. „Problem polega na tym – pisze Shah – że wpaja nam się od najwcześniejszych lat, iż rośliny, zwierzęta oraz ludzie przynależą do określonych miejsc. Stąd nazwy takie jak gęś kanadyjska czy klon japoński. (…) Ta idea bezruchu odnosząca się do historii życia na Ziemi w sposób nieunikniony rzutuje na to, że postrzegamy migracje i migrantów jako anomalię i czynnik zakłócający porządek”.

Tymczasem bezruch w przyrodzie nie istnieje. Pozornie stateczne rośliny i rzekomo lokalne zwierzęta – podobnie jak ludzie różnych narodowości – są zawsze w ruchu. Zawsze w drodze. Zawsze o krok do przodu. Tak było wieki temu, gdy dopiero formowały się kontynenty. Tak będzie w przyszłości. I tak jest dziś, w dobie postępującego globalnego ocieplenia. Nasze środowiska życia są tak ruchliwe, że liczby przytaczane przez Shah w kontekście migracji gatunków skaczą mi przed oczami: „Z czterech tysięcy poddanych obserwacji gatunków w 40% do 70% przypadków nastąpiła zmiana zasięgu występowania na przestrzeni minionych kilku dekad (…). Gatunki lądowe przemieszczały się średnio o 20 kilometrów na dekadę, o tyle zbliżając się do jednego lub drugiego bieguna. Jeśli chodzi o gatunki morskie, tempo migracji było jeszcze szybsze: średnio 75 kilometrów na dekadę. Uśrednione liczby nie pozwalały dostrzec spektakularnych skoków dokonywanych przez niektóre gatunki. Zasięg występowania dorsza atlantyckiego na przykład przesuwał się o ponad dwieście kilometrów na dekadę. Z kolei w Andach pewne gatunki żab i grzybów wspięły się o 400 metrów na przestrzeni ostatnich 70 lat. (…) W Unalakleet na północnym zachodzie Alaski myśliwi znajdują pod skórą upolowanych ptaków wijące się pasożyty, które dotąd występowały tylko w Kolumbii Brytyjskiej w Kanadzie, 1500 kilometrów na południowy wschód”.

Zjawisko to dotyka także polskich bocianów. Według przeprowadzonego w 2014 roku Międzynarodowego Cenzusu Bociana Białego – kolejny odbędzie się w tym roku – na obszarze pięciu zachodnich województw liczebność ptaków zmniejszyła się o 35,5%. Również w pozostałych częściach kraju odnotowano znaczące spadki, przy czym najlepiej miały się populacje bocianów na terenach górskich, gdzie panuje inny mikroklimat niż na coraz bardziej suchych i upalnych nizinach. Jak podkreślał w rozmowie z serwisem „Nauka w Polsce” Andrzej Wuczyński, profesor Instytutu Ochrony Przyrody PAN, obserwacje te potwierdzają szerszą tendencję przesuwania się „centrum zasięgu bociana na północny wschód, prawdopodobnie w konsekwencji zmian klimatycznych”. Z roku na rok bociany z prawdziwych Polaków zmieniają się w bezpańskich migrantów klimatycznych.

Diana Lelonek, „Stork, a sacred bird”, 2022, kadr z wideoDiana Lelonek, „Stork, a sacred bird”, 2022, kadr z wideo

Albo przenoszą się na wysypiska śmieci i w ogóle przestają migrować. W całej Europie, od Lizbony aż po Rygę, bociany – szczególnie te starsze – coraz częściej zarzucają niebezpieczne wielokilometrowe wędrówki na rzecz całorocznego dostępu do darmowego bufetu ze śmieciowym jedzeniem. I trudno im się dziwić, skoro na trasie do Czadu czy Sudanu robi się coraz groźniej, a wokół ich gniazd coraz cieplej. No i w Unii – przynajmniej na razie – nikt na nie nie zapoluje, nie zestrzeli ich ani nie zniszczy ich lęgowiska, bo za wszystkie te przewinienia są tu kary opiewające na dziesiątki tysięcy euro. W tej samej Unii, gdzie według danych zebranych na początku maja przez „Guardiana” już kilkuset studentów aresztowano za pokojową okupację kampusów w geście solidarności z Palestyńczykami i nawoływanie do zawieszenia broni w Gazie, bo giną tam na niespotykaną skalę cywile. 

Ochrona gatunkowa

Według niezależnych od siebie doniesień Lekarzy bez Granic (MSF) i Organizacji Narodów Zjednoczonych w Gazie, nad którą co roku przelatują bociany z Polski, i Sudanie, do którego ptaki zmierzają, sytuacja z dnia na dzień jest coraz bardziej tragiczna. Trwają brutalne walki, szerzą się choroby zakaźne, system opieki zdrowotnej nie wytrzymuje, a przede wszystkim w obu miejscach brakuje wody i żywności. Ludzie w Gazie, jak powiedział wprost dyrektor Światowego Programu Żywnościowego ONZ, Gian Carlo Cirri, „ewidentnie umierają z głodu”. W Sudanie ponad 40% populacji jest skrajnie niedożywiona.

Jak jednak zwróciła mi uwagę przyjaciółka pracująca w międzynarodowym sektorze humanitarnym, pomiędzy tymi przypadkami istnieje jedna zasadnicza różnica. W Sudanie problem głodu utrzymuje się od dekad, więc lokalni lekarze potrafią rozpoznać niedożywienie i mają kwalifikacje, żeby cierpiącej na nie osobie odpowiednio pomóc. W Strefie Gazy, gdzie według Lekarzy bez Granic przed wojną głód był problemem marginalnym i gdzie na skutek działań wojennych nastąpiła właściwie całkowita zapaść służby zdrowia, taka pomoc jest niemożliwa. Tymczasem w samym Rafah, gdzie odbywają się obecnie jedne z najgorszych bombardowań, choć to właśnie tam władze Izraela skierowały wcześniej większość uchodźców z Gazy, od połowy stycznia do końca marca 2024 roku Lekarze bez Granic spotkali już ponad 20 przypadków ciężarnych na skraju śmierci głodowej i ponad 200 cierpiących na tę przypadłość dzieci poniżej piątego roku życia. Choć przed styczniem 2024, jak podkreśla organizacja, nie zarejestrowano w Rafah ani jednego niedożywionego pacjenta.

Kiedy wieczorem, przed snem, próbuję jakoś oczyścić głowę z tych danych lub chociaż pozbyć się sprzed oczu widoku bocianów brodzących wśród śmieci na zdjęciach, które przesyła mi Diana Lelonek ze swojego projektu ekoartystycznego w Rydze, znajduję w „Ñameryce” Martina Caparrosa fragment o podmiejskim wysypisku śmieci pod Buenos Aires: „Kiedy policjant daje znak, trzeba biec: dotrzeć tam przed wszystkimi, wykorzystać trzy kwadranse, gdy Góra jest otwarta. Trzeba biec, kilometr otwartego biegu: pod górę, z popychaniem, upadkami, krzykami, docinkami. I biegną, biegną, pedałują: po ziemistej drodze, pośród kałuż, biegną, między górami śmieci i zaroślami, i kałużami, biegną. Wszyscy biegną, żeby przekonać się, kto pierwszy zanurzy się w śmieciach, zdobędzie najlepsze odpadki. Biegną: większość to mężczyźni, ale są też kobiety i dzieci; tysiąc mężczyzn, dzieci i kobiet biegnie zawzięcie po wytopiony ze śmieci medal”.

Zastanawiam się, jak wyjaśnimy kiedyś naszym dzieciom zjawisko wybiórczej ochrony gatunkowej? Jak wytłumaczymy im, dlaczego objęcie bocianów międzynarodowymi umowami na rzecz podtrzymania ich przy życiu było możliwe, a rówieśnicy naszych dzieci na to nie zasłużyli? Dlaczego w zachodnich, pozornie demokratycznych państwach policja bije pokojowo protestujących studentów i jednocześnie chroni ciasnym kordonem polityków współodpowiedzialnych za ludobójstwo? Dlaczego nasze krajowe media ekscytują się lęgiem bocianów, milcząc o śmierci głodowej kilkulatków? Dlaczego na całym świecie ludzie, zwierzęta i rośliny muszą wciąż rywalizować między sobą o zasoby i prawo do życia, skoro wszyscy należymy do jednego, wspólnego środowiska? Dlaczego nadal boimy się przyznać, że zależymy od siebie nawzajem, skoro bez wzajemnej pomocy i współpracy po prostu nie przetrwamy?