Mieszkanie z tarasem
W Rajpur mieszkam w domu emerytowanego generała wojsk hinduskich. Pan Taimni przez piętnaście lat doradzał premierowi na Mauritiusie, a potem zbudował: piękny duży dom w stylu pamiętającym zasobnych Brytyjczyków, obok mniejszy – nie tak okazały, ale wygodny i funkcjonalny, i najmniejszy – taki trochę lepszy kamping z podmurówką. W tym dużym mieszkają goście (w listopadzie jest nas czworo), w średnim – generał emeritus z żoną, a w najmniejszym – Kamla, kucharka z mężem, gospodarzem posiadłości, z trójką małych dzieci i starą matką. Wokół bardzo piękny różany ogród. Bugenwille w czterech kolorach i jaśmin pachnący zawrotnie tworzą naturalne ogrodzenie. Każdego wieczoru i każdego ranka gospodarz okadza ogród i trzy domy, a dzwoneczkami budzi wszystkie bóstwa, które dobrze pilnują posesji generała.
Rajpur. Południe
Słońce ciągle wysoko. Niebo mocniej niebieskie niż w Tel Awiwie. Łagodny wiatr. Droga asfaltowa, gęsto łatana, wąska. Po bokach rowy wybrane – taka kanalizacja naturalna. Wokół sucho, a ścieki pełne: wody mydlanej i obierków warzywnych. (Rajpurskie krowy opróżniają te ścieki regularnie). Droga pnie się pod górę. Spiesznym krokiem barwnie odziane kobiety przesuwają się w obu kierunkach. Mężczyźni w ciemnych przed słońcem warsztatach albo na zydelkach przy drodze, w rozmowie niespiesznej. Skutery slalomują między kolorowymi kobietami w ruchu, przykurzonymi, statycznymi mężczyznami, trzema krowami i białą taksówką z białym pasażerem. Silny zapach spalin przemieszany z kadzidłami. (Pali się je wszędzie: w samochodzie, w przydrożnych świątyniach, w sklepikach, w domach, do których drzwi najczęściej tu otwarte).
Niedziela
fot. Agnieszka WalkiewiczNiedzielny, wczesny ranek. Po nocnej burzy i deszczu, kiedy niebo pękało błyskawicami i piorunami aż do strachu. Już dzień. Płytkie chmury przykryły na chwilę słońce. Nad głową niebieska szarość. Rajpur wykąpane deszczem w buddyjskie święto Indry. Bugenwille jeszcze bardziej soczyste. Old Rajpur Road mokra, świecąca i pusta. Drzwi do mieszkań przydrożnych przesłonięte materiałem wypłowiałym. Na progu kobieta mocno czyści zęby. Za chwilę wetknie szczoteczkę we włosy i zapatrzy przed siebie. Przez chwilę ruch: mężczyzna biegnie z plastikowymi butlami do kranu przy drodze. (Tu tylko najbogatsi, ci w domach na wzgórzach, mają własną wodę). Zapach wilgotnej, ciepłej ziemi zmieszany z wczorajszym zapachem kadzideł.
Ta sama niedziela. Widok z tarasu
Ja z książką i nogami na tarasowym murku, ale tak ułożonymi, żeby nikt z dołu nie zobaczył stóp. Generał w różanym ogrodzie, okryty paszminowym szalem w wiklinowym fotelu; czyta „The Times of India”. (Ja go widzę, on mnie – nie). Jest pięknie: ciepło, pachnąco i widokowo wokół. Słyszę rozmowę i zaczynam podglądać rozmówców. Ośmioletni syn służących stoi wyprostowany naprzeciw generała, ręce opuszczone wzdłuż nóg, dłonie skierowane do tyłu – Sahab, proszę pana, czy pomoże mi pan w angielskim? – Ha, tak. Chłopiec siada na trawie, u stóp generała, kładzie książkę na zydelku i próbuje czytać. Ja wracam do mojej lektury. Pan Taimni już ponad godzinę cierpliwie odpowiada na pytania chłopca, czytając niedzielną „The Times of India”. Ja grzeję się w słońcu. Myślę o Kubie i Aksamitce. Dziś ostatni dzień mojego 53 roku życia.
O jodze
Praktykuję jogę. Każdego dnia. Oglądanie świata przewróconego do góry nogami, albo chowanie go przed naszym umysłem, pozostawianie za zamkniętymi drzwiami naszych myśli i uczuć – daje wolność. Wolność od siebie samej. Praktyka jogi prowadzi do pustego umysłu. Powracając z tej przestrzeni wolności, inaczej oglądam świat znowu przewrócony do góry nogami. Nauczyciel mówi, że joga tylko przybliża do istoty, do kosmicznego porządku, do Iśwary. Bo to, co możemy postrzec jest znikome, a to, czego nie dostrzegamy – jest nieskończone.
Old Rajpur Road
Znowu jestem u Nanu. Tu naprawdę jest najlepszy czaj i najlepsze momo, pierożki. Teraz oglądam uważnie scenografię, która przede mną. Naprzeciwko dom okazalszy, choć podupadły: zielono-czerwony, z balkonikami, okiennicami, zewnętrznymi schodami i dachem – tarasem. Obok, przyklejony, dom mniejszy, z dacho-tarasem otoczonym żeliwnym płotkiem. Na parterze podniesione metalowe żaluzje drzwiowe. W głębi małe, ciemne sklepy, każdy inny, towary leżą na podłodze. W pierwszym – bele materiałów i krawiec z miarką na bordowej kamizelce. W drugim – rury tylko plastikowe, różnej wielkości, ale wszystkie szare z powodu koloru i pyłu; przed sklepem sprzedawca reperuje z kolegą skuter. W trzecim – puste, ciemne miejsce, chyba jedno krzesło w środku, a nad roletą szyld: Dr. S.D. Sharma. Clinic. Time: Morning 7.30 – 2.00 am. Czwarty biznes zamknięty za żółto-zieloną, metalową kratą.
fot. Agnieszka WalkiewiczW wąskiej uliczce, trochę po lewej stronie, tuż przede mną, jest średnia szkoła techniczna. Młodzieńcy w błękitnych koszulach, krawatach i granatowych kamizelkach – przyszli inteligenci wybiegają co chwila z uliczki. Pewni siebie, pośpieszni, z telefonem komórkowym przy uchu, albo z ramieniem szczupłym na barkach kolegi. Przemażą się przez ruch skrzyżowania i znikają w zaułku do następnej przerwy w zajęciach.
Samochodów mało, ale zawsze są głośne i ciągle je słychać. Dużo motorowych rikszy. Wszystkie pojazdy trąbią z krótkimi przerwami na odpoczynek dłoni. Taki tu obyczaj. (Na tyle autobusu wymalowane hasło: „blow the horn!”).
Vigil of Hope
Po wieczornej sesji jogi spotykamy się w patio willi Rana. Pozawijani w chusty i szale, w ciepłych skarpetach siadamy na matach tybetańskich przed ołtarzykiem zbudowanym dla trojga Amerykanów, którzy od kilku miesięcy siedzą w irańskim więzieniu. Robili trekking w Iraku, nieświadomi przeszli granicę, są oskarżeni o szpiegostwo. Zaprosiła tu nas Tigra, joginka z San Francisco, przyjaciółka tej trójki. Prosi, żebyśmy ich wsparli naszą życzliwą energią. Na ołtarzyku są zdjęcia: dwaj roześmiani chłopcy, między nimi dziewczyna; kwiaty, i nasze dary na tę chwilę: ktoś położył krzyżyk, ktoś obrączkę, ja – malę od tybetańskiego uciekiniera. Śpiewamy mantry, medytujemy, rozmawiamy rozgrzewając się ryżowym puddingiem.
Droga
Poruszam się tu wikramem, czyli motorową rikszą, autobusem albo na piechotę. Zapachy, formy i kolory są inne niż te, do których „polskie” oko przywyka. Zapach palonych śmieci jest duszący, zapach niepalonych śmieci jest wilgotny i mdlący, zapach spalin jest mdły i agresywny. Twarze najmłodszych tylko kobiet są gładkie i świeżym kolorem nęcące. Te starsze są sucho zmarszczone, ostre. Wszystkie kobiety są barwne czerwieniami, zieleniami, niebieskościami – to są kolory mieszane ze światłem słońca, więc znowu inne, niż nasze „polskie” oko widzi na co dzień.
Świątynia Shirdi Sai Baby przy Old Rajpur Road
Duża sala – hol właściwie – bo wąska i długa. Na ścianach portrety znanych zwolenników Sai Baby. Między 60 portretami mężczyzn tylko trzy kobiety: Radżeszweri, Parvatabai M. Sapatnekar i Laxmibai. (Laxmibai opiekowała się Sai Babą przez 45 lat. Była jedyną kobietą, której wolno było wejść do meczetu po opuszczeniu zasłony. Każdego dnia przygotowywała jedzenie dla Baby, a on płacił jej za to 4 rupie. Kiedy odchodził w stan samadhi, ofiarował jej 9 srebrnych monet, które rodzina Laxmibai przechowuje do dziś w zamkniętym ołtarzu). W centrum holu świątynnego: ołtarz – symboliczny grobowiec. Wielka figura Sai Baby siedzącego na tronie, chyba z gipsu odlana, a może w kamieniu wyrzeźbiona (z daleka nie widać), ubrana w pomarańczowe szaty i sztucznymi kwiatami przystrojona. Święty patrzy prosto w oczy, prawie jak Mona Lisa. Całe rodziny przychodzą tu składać ofiarę (koszyczki kwiatów, perszad czyli orzeszki, i pieniądze, na które dostają pokwitowanie), modlić się, prosić Sai Babę o opiekę i pomoc w rozwiązaniu problemów. Spotkałam tam Richę, dziewczynę, która piknikowała w świątyni ze swoim kolegą. Richa mówi, że zwłaszcza młodzi wierzą w Sai Babę. Lubią tu przychodzić ze swoimi kłopotami, bo zawsze dostają pomoc. (Ja też zostawiłam tam swoje prośby).
fot. Agnieszka Walkiewicz– Ludzie w Indiach są pogubieni – mówi Kumud. – W sprawach religii też. Z jednej strony naśladują zachodni styl życia, a z drugiej nie są gotowi zostawić swojej tradycji. A ci młodzi u Sai Baby?! Oni się tam zwyczajnie umawiają na randki. Pod pretekstem pielgrzymki spędzają ze sobą długie godziny w holu świątyni. Rzeczywiście wielokrotnie widziałam młodych przytulonych (rzecz ciągle rzadka, bo społecznie nieakceptowana) w świątyniach, w miejscach pielgrzymek; szczególnie ulubionymi dla Indusów hindusów są stupy i gompy tybetańskie – im dalej od swoich, tym łatwiej się skryć.
Kobiety
Dziewczynki hinduskie maszerujące do i ze szkoły wyglądają podobnie jak małe chasydki z okładki mojej książki. Warkocze – tak, tylko że kruczo-czarne; długie spódnice też – ale lekkie, błękitne, a nie w ciężką kratę; bluzki się nie różnią – jasne, z długim rękawem; nawet kamizelki mają podobne.
Kumud jest synową generała, pana Taimni. Jej przodkowie uciekli z Kaszmiru w XVII wieku. Do dziś zachowują pamięć miejsca, z którego pochodzą. Co zaskakujące – pielęgnują swoją geograficzną tożsamość. Dla panny z kaszmirskiej rodziny znajduje się kaszmirskiego chłopca. I w ten sposób w kolejnych pokoleniach nie ginie tradycja kulinarna i… zdecydowanie jaśniejsza karnacja.
Kumud jest wykształcona (matura i szkoła hotelarska), zamożna (mąż kapitan statku handlowego pływający pod europejską banderą), samodzielna (wychowała troje dzieci, połowę każdego roku spędza sama, myśli o założeniu restauracji) i ciekawa świata (czyta, dużo rozmawia, też pyta). I jest bardzo piękna (jasno-mleczna karnacja, krucze włosy związane w gruby warkocz, czarne, iskrzące oczy). Spotykam ją często wieczorami. Pytam i słucham. Lubię z nią rozmawiać o kobietach.
– Oczywiście, że małżeństwa są ciągle aranżowane, zwłaszcza w tych biednych domach i w tych, które utrzymują tradycję; jedni i drudzy to zdecydowana większość. I co ciekawe – to naprawdę działa – mówi Kumud. – Nie mamy wyboru. U nas rozwody nie są takie częste, jak w Ameryce. A jeśli się zdarzają, to najczęściej w dużych miastach, tam, gdzie nasza przewina nie będzie tak piętnowana. Kobiety mają też coraz więcej siły – stają się finansowo niezależne i już nie zawsze muszą znosić opresyjnego męża. A swoje córki przede wszystkim wysyłają do szkół!
Sziwani, służąca Kumud, jedna z dwóch, pochodzi z Nepalu. Miała 16 lat, kiedy ją wydano za mąż za dwudziestoletniego mężczyznę. Zaraz po ślubie przyjechali do Indii. Najpierw zrywali jabłka przez dwa sezony, a potem dotarli do Dehradun. U Kumud są od kilku lat, oczywiście trafili tu z rekomendacjami. Mężczyzna jest kierowcą autobusu, a Sziwani gotuje dla Kumud, przestrzegając dżhuta, zasad czystości i sprząta wielki, pusty dom. Przez cały dzień biega z zawiniątkiem na plecach – mały synek zdaje się być całkiem zadowolony.
– A kobiety we władzach? – pytam.
– Kobiety domagają się parytetu wyborczego, żądają 33% miejsc, ale tymczasem nic z tego nie będzie. Wszyscy już wiedzą, że to jest politycznie poprawne mówić o kobietach we władzach, ale nie wystarczy mówić, żeby te poprawność spełniać. Ustawa o parytecie leży w parlamencie od trzech lat.
(Właśnie w tych dniach izba wyższa indyjskiego parlamentu przyjęła ustawę gwarantującą kobietom 1/3 miejsc w parlamentach Indii). – Tylko edukacja może nam sił dodać! Moja córka chce zostać dziennikarką – mówi Kumud.
Kumud zaskoczyła mnie wiele razy. Swoją otwartością i serdecznością (to nie są cechy często pośród Indusów spotykane), swoją wiedzą na tematy odległe i obce (znała historię Anny Frank), swoją wrażliwością (o hindusach w Kaszmirze między muzułmanami mówiła, że podobnie się sprawy mają w konflikcie izraelsko-palestyńskim).
Podróż
Hindusi bardzo głośno mówią, żeby nie powiedzieć: krzyczą, kiedy rozmawiają. Ale w autobusach jest cicho. Są zmęczeni: słońcem, pracą, życiem i przysypiają w podskakującej metalowej klatce na kółkach. Cicho nie jest, jeśli zaczną się kłócić. Z Mossouri do Rajpur przez godzinę siedziałam między dwoma mężczyznami wykrzykującymi swoje racje przez moje uszy. Pasażer miał bilet z numerkiem siedzenia, na którym siedział inny pasażer. Dochodził swego prawa w sporze z konduktorem. I nic to, że konduktor ustępował mu swoje miejsce. Pasażer legalista krzyczał, że nie da się przekupić i żąda miejscu numer siedem. Dość to była zaskakująca postawa, zważywszy, że na każdym siedzeniu zamiast jednego cisnęło się dwóch pasażerów, a cała przestrzeń zapchana była tobołami rozmaitej wielkości. W autobusie jest ciemno, ciemno. Bardziej niż na trasie między Kielcami a Białobrzegiem. Bo – światła nie ma ani w środku ani na drodze, bo – twarze są w tej ciemności czarne i właściwie ich nie widać (zęby też nie zawsze połyskują, bo często mają kolor brązowo- czerwony od żucia pieprzu betelowego). Całkiem inne doznanie podróżowania.
Tekst jest fragmentem książki przygotowywanej dla wydawnictwa „Czarne”.
Dziękujemy Agnieszce Walkiewicz za możliwość wykorzystania zdjęć jej autorstwa.