„Moje życie. Dzieła Jacka Malczewskiego ze zbiorów Muzeum Narodowego w Warszawie,” 4 grudnia 2009 – 7 lutego 2010
Rocznice mniej i bardziej okrągłe przyniosły nam dużą wystawę Jacka Malczewskiego w warszawskim Muzeum Narodowym. Malczewski to z jednej strony nasza ikona narodowa, z drugiej towar kompletnie nieeksportowy. Gdy pokazywano po jednym jego obrazie na zbiorowych wystawach gdzieś na świecie, czy to w kontekście europejskiego symbolizmu, czy naszego malarstwa przełomu wieków, intrygował. Jednak próby sprzedania całego zjawiska artystycznego, jakim bez wątpienia jest Malczewski, wciąż jeszcze kończą się fiaskiem. Przed laty pokazano sporą wystawę w Londynie. W 2000 doczekał się indywidualnej i starannie zrobionej wystawy w paryskim Musee d’Orsay.
Obie niestety nie włączyły malarza w normalny artystyczny obieg sztuki. Co dość dziwne, ekscentrycznym Anglikom, posiadaczom wielu artystów osobnych, nie przypadł do gustu. Francuzom, nieco bardziej przywiązanym do dziejów sztuki wyłącznie w ich rozumieniu: impresjonizm, postimpresjonizm, fowizm, kubizm itd., malarz tak osobny i ahistoryczny wydawał się nieatrakcyjny.
W moim pojęciu sztuka Malczewskiego doskonale mieści się w nurcie artystów osobnych przełomu minionych wieków, takich jak Belg Ensor, Finka Schjerfbeck, Włoch Segantini, Duńczyk Hammershoi, Rosjanin Wrubel, Czech Kupka czy Austriak Gerstl. Z Polaków jeszcze na wyróżnienie zasługują Wyspiański i Wojtkiewicz, ale oni także nie zdołali i już najpewniej nie zdołają się przebić do bardziej masowej artystycznej europejskiej świadomości.
Jacek Malczewski, „Thanatos”, ok. 1898/1899Malczewski dla mnie, z całą swą wielkością i śmiesznością, bo o niej też warto pamiętać, nieodmiennie pozostaje wielką figurą w sztuce polskiej. Niewolny od kiczu, jest autorem kilku najwspanialszych wizji polskości zamkniętych w figurze obrazu pejzażowego. On to najlepiej uchwycił enigmę polskiego pejzażu. W większości jego dzieł pejzaż jest wciąż obecny, nieledwie walcząc z głównym tematem: portretem, sceną alegoryczną, czy symboliczną. W tych, w których zdobywa przewagę nad ludzkim sztafażem, może jest największy. Dla mnie na pewno taki się staje, choćby w tryptyku „Idź nad strumienie”, na obrazach: „W tumanie”, „Wiosna – Krajobraz z Tobiaszem”, „Moja dusza”.
Radomskie oraz mało- i wielkopolskie pejzaże stają się tłem dla spotkań z faunami, chimerami, Thanatosami, Psyhopomposami, świętymi i Chrystusami. Na płaskie polskie równiny sfrunęli, dzięki mocy jego wyobraźni i pędzla, bohaterowie świata antycznego, ale i chrześcijańskiego, stanowiący dla malarza swoistą synkretyczną jedność. Naturalność tego zabiegu wciąż zadziwia. Bo dzięki Malczewskiemu wiemy doskonale, że fauny, chimery, Thanatosy żyją wśród nas nieodmiennie, a polski chłód i śniegi w niczym im nie przeszkadzają.
Jacek Malczewski, „Droga wiejska z postacią
kobiecą” (Bronisława Malczewska?), 1918,
kredki barwne, papier z suchą pieczęciąGłównym tematem wystawy są jednak rysunki; prezentuje ona cały ich zbiór, a do tego jeszcze je kataloguje. W katalogu jest 851 pozycji, co musi robić wrażenie. Jednak wystawy prezentujące zbiory obciążone są mocno swoistym obowiązkiem pokazania wszystkiego. Nie są one piękne, ale możemy faktycznie obejrzeć, czy raczej podejrzeć na nich wszystko. Nie wiem, co lepsze? To znaczy wiem, ale pewnie muzealnicy, wyznający zupełnie inną religię niż krytycy, powiedzą: ważniejsza prawda czasu, prawda ekranu. I obiektywnie pokażą nam wszystko, co mają. I jest prawdziwie, ale czy pięknie, czy interesująco?
O to już zdaje się nikt nie dbać. Prezentacja zasobów, albo zwyczajnie dostępnego oeuvre artysty, zwycięża nad zmysłem wystawienniczym, estetycznym, kuratorskim. Tym grzeszy warszawska wystawa: pokazuje wszystko, co autorstwa Malczewskiego posiada, i tyle. Wszystko ważne i wszystko nieważne, rzeczy pierwszej jakości i wagi obok przypadkowych papierków czy kiczowatych kompozycji. Nie jestem za cenzurą, ale jestem za artystami i wystawami. Wystawa ma być świętem, a nie katorgą. A za katorgę uważam przedzieranie się przez setki wątpliwych rysunków i obrazów. Zróbmy staranną wystawę, a zasoby zbiorów pokażmy osobno. Niech obie sprawy zostaną dopełnione. Zobaczmy piękną wystawę, a zaciekawieni niech sobie obejrzą wszystko, co jest w posiadaniu muzeum. Podobnym nadmiarem męczyła już zresztą wystawa Pankiewicza, na której pokazano wszystko, co udało się organizatorom zgromadzić. To też nie była ani piękna, ani dobra wystawa.
Jacek Malczewski, „Dwór w Lusławicach”,
1923, akwarela, kredki barwne, papierWarszawską prezentację zamyka sekwencja ostatnich obrazów Malczewskiego. To głównie wnętrza dworu w Lusławicach, obwieszone innymi obrazami malarza. Jest smutnawo, śmierć się zbliża. Te pospieszne, niezbyt dopracowane obrazy, mają niemalże siłę reporterskiego zapisu. Nie są skończone, idealne, ale są wyśmienite, bo zapisują wyjątkowe miejsce i moment, które za chwilę staną się historią, przeszłością. Te wnętrza znikną, tak jak i zniknie ich gość. Malczewski był bowiem gościem swoich sióstr, które wynajmowały pokoje w dworze w Lusławicach. Pisał on, nie wiem o którym pracownianym wnętrzu:
„W tej pracowni zamknąłem me życie
Tutaj lata mnie zbiegły jak chwila
Jak obłoki na nieba błękicie
Jak kolory na skrzydłach motyla
pył barwny”
„Pyłem barwnym” zdają się też jego rysunki. Robione kolorowymi kredkami, mają w sobie jakąś niewysłowioną lekkość. Robione w latach dwudziestych XX wieku, przypominają dzieła Davida Hockneya. Jako ich temat powracają Lusławice, Lusławice po wielekroć; i jeszcze wyjątkowy wprost portret syna Rafała, potem malarza samouka. Barwna kreska jakby przypadkowa, jakby dziecinna, ale zarazem nieomylna, perfekcyjna, delikatna, świeża i trafna. Pewnie mało kto poza kuratorami z warszawskiego muzeum widział te rysunki, więc na pewno trzeba iść do Narodowego i je zobaczyć. Pamiętajcie: papier nie lubi światła, więc nieczęsto się je pokazuje, a zobaczyć musicie.