Na pierwszy rzut oka niewielka książka zatytułowana „Nalot na Halberstadt 8 kwietnia 1945” Alexandra Klugego wygląda jak szkic, zbiór luźnych notatek i scen. Jej technicznie brzmiący tytuł przywodzi na myśl analizę historyczną, tymczasem jest to przejmujący literacki tekst o katastrofie. I o tym, jak opowiadać o doświadczeniach tak potwornych, że przekraczających zdolności pojmowania.
Urodzony w Halberstadt Kluge w wieku trzynastu lat przeżył aliancki nalot dywanowy, w wyniku którego w kilkanaście minut legło w gruzach ponad osiemdziesiąt procent zabudowy miasta, dwa i pół tysiąca osób zginęło, a nieporównanie więcej straciło dach nad głową i cały dobytek. Kluge jest prozaikiem, ale również uznanym reżyserem, producentem filmowym i dokumentalistą, w latach 60. ubiegłego wieku m.in. z Herzogiem, Fassbinderem i Schlöndorffem współtworzył Nowe Kino Niemieckie.
Tekst poświęcony wojennym wydarzeniom w Halberstadt opublikował w 1977 roku jako część większego zbioru zatytułowanego „Neue Geschichten”. W 2008 roku „Nalot...” ukazał się w nowym opracowaniu, jako osobna książka z posłowiem autorstwa W.G. Sebalda (po polsku ten poświęcony Klugemu szkic można przeczytać w tomie „Campo santo” w tłumaczeniu Małgorzaty Łukasiewicz). Poza relacją z wydarzeń w Halberstadt znalazło się w niej także „17 dalszych opowiadań o wojnie powietrznej”. To wydanie stało się podstawą polskiego przekładu, który przygotował Arkadiusz Żychliński.
Opowieść o nalocie Kluge rozpoczyna serią dynamicznych, reporterskich relacji ukazujących losy poszczególnych mieszkańców miasta, próbujących zachować zimną krew w obliczu bombardowania: kierowniczka kinoteatru Capitol pani Schrader po nalocie wraca do zniszczonego budynku i stara się uporządkować resztki ugotowanych zwłok uczestników przedpołudniowej projekcji, potem chroni się przed śmiercią w jaskini pod miastem i „czuje się do niczego”. Żołnierze bez przekonania układają zwęglone ciała zabitych w stosy w parku „między poprzewracanymi drzewami, które jeszcze w XVIII wieku, kiedy je sadzono, zamieszkiwały gąsienice jedwabnika”. Nauczycielka Gerda Baethe zastanawia się, które z trójki dzieci powinna w razie czego ratować najpierw i nasłuchuje dobiegających z ulicy głosów ludzi, którzy wyszli z piwnic, aby nie spłonąć w nich żywcem. Te i podobne migawki układają się w wielogłosową paradokumentalną opowieść o niepewnym statusie – zmyślenie miesza się w niej z prawdą, autentyczne zdjęcia, informacje na temat topografii miasta i wywiady z uczestnikami tamtych wydarzeń przeplatają się z relacjami mieszkańców, raportami strażaków i urzędników odpowiedzialnych za ratowanie miasta, co do których nie możemy być pewni, czy są prawdziwe. „Im bardziej prawdopodobne coś się wydaje, tym podejrzliwiej należy to traktować. Zawsze zachowuję się realistycznie, ale jako że uważam realność czy rzeczywistość za największą oszustkę, to pomyłki bywają dla mnie dokładniejszymi świadectwami niż tak zwane fakty” – mówił kiedyś w wywiadzie autor.
W książce nalot i jego konsekwencje obserwujemy z różnych punktów widzenia – z perspektywy ziemi i powietrza, atakujących i atakowanych, tamtego dnia i wielu lat później. Chaos, nagłość, brutalność i jednocześnie absurd zniszczenia ukazane są za pomocą narracji skonstruowanej na wzór montażu filmowego. Poszczególne relacje przenoszą nas w różne części płonącego miasta, wypełniają je krótkie, informacyjne zdania: „Dużo robactwa. Niektóre strefy miasta cuchną. Działają grupy poszukiwaczy zwłok”, „szyny tramwajowe […] wygięte w górę. Wały gruzu. Między nimi palmy, rośliny z kwiaciarni Scilla Witte. Języki ognia w więźbie dachowej”. Dowiadujemy się też, że pięćdziesiąt ton amunicji, które w ciągu piętnastu minut spadło na miasto, zrzucono w pewnym sensie przypadkiem – Halberstadt było jednym z mniej ważnych celów na liście ataków, po latach okazało się, że bombowce zniszczyły je z powodu błędnych obliczeń.
Osobista perspektywa pisarza, który sam był ocalałym z nalotu dzieckiem, ujawnia się w książce niebezpośrednio za pomocą obserwacji na temat krajobrazu i przyrody. W jednym z późniejszych tekstów zamieszczonych w tomie Kluge notuje, że po wojnie jeszcze długo w centrum miasta pozostał krater, a okolica, gdzie stał jego dom rodzinny, nie została odbudowana w dawnym kształcie. Stare plany uległy zatarciu i tylko przyroda pozostała nieczuła na dokonane zniszczenia – w Halberstadt kamienie i krzewy nadal tkwią na swoich miejscach, podobnie śpiewają też ptaki: jerzyki „po katastrofie i pożodze wróciły ze swoich dalekich wędrówek, na nowo urządziły się na kamiennej pustyni, geograficznie w tych samych miejscach co przedtem, co do metra”.
W Niemczech długo nie pisano niemal wcale o zniszczeniach i traumie, jaką wywołały alianckie naloty na Drezno, Hamburg i inne miasta. Większość relacji pochodziła od zagranicznych dziennikarzy, świadkowie tych zdarzeń milczeli. Powstało wiele książek o wojnie i jej genezie, ale przez lata nikt otwarcie nie stawiał pytań o moralne i strategiczne uzasadnienie niszczycielskich działań przeciwko narodowi, który wywołał wojnę. Na to przemilczenie wskazał w 1997 roku Sebald, który w swych zuryskich wykładach, wydanych potem w książce „Wojna powietrzna i literatura”, ostro potraktował niemieckich twórców, zarzucając im milczenie lub mityzację i estetyzowanie katastrofy, jaką było obrócenie w gruzy niemieckich miast. Kluge był jednym z niewielu autorów, którego pisarz nie krytykował, a użyty w „Nalocie...” prosty, pozbawiony ozdobników, stroniący od ocen, beznamiętny język uważał za jedyny właściwy przy opisywaniu obrazów zniszczenia. Autor „Pierścieni Saturna” otwarcie przyznawał też, że palimpsestowy sposób pisania starszego od niego o ponad dekadę Klugego zainspirował go do stworzenia własnego twórczego stylu.
Alexander Kluge, „Nalot na Halberstadt 8 kwietnia 1945”. Przeł. Arkadiusz Żychliński, Ossolineum, 60 stron, w księgarniach od grudnia 2016W „Nalocie...” Kluge z niezwykłą ostrością i ironią, choć bez używania wielkich słów, pokazał absurd i przypadkowość działania każdej machiny wojennej. Pośród najróżniejszych materiałów i dokumentów umieścił w niej również wywiad, który w 1952 roku Kunzert – reporter z Halberstadt – przeprowadził z brygadierem amerykańskiej floty powietrznej Frederickiem L. Andersonem. Wypytywany przez dziennikarza o techniczne szczegóły Anderson metodycznie tłumaczy, jak najskuteczniej wywołać destrukcję, używając przy tym zaskakującego porównania: „(...) ciężko zapalić nienaruszone budynki. Najpierw należy zerwać dachy, potem materiałami wybuchowymi trzeba zrobić otwory sięgające drugiego czy nawet pierwszego piętra, gdzie się znajdują łatwopalne materiały. W przeciwnym razie nie będziemy mieli pożogi, burzy ogniowej itd. Mój brat jest lekarzem w siłach powietrznych. To jest to samo co kompleksowe leczenie rany. Nie można leczyć zrośniętych, pokrytych strupem ran, porównałbym to z zastrupiałym, rosnącym wiekami miastem, rana musi zostać wpierw na nowo otwarta, żeby zaczęły pracować naczynia krwionośne, a później maść po całości i na to bandaż”. Kolejne etapy nalotu to kompleksowe „leczenie miasta”, które ma doprowadzić do jego całkowitej ruiny, wcześniej odcinając ludności drogi ucieczki i rujnując zapasy wody i żywności. Powodowane katastrofy i zadawane cierpienia, tak jak inne zwykłe zdarzenia, też wymagają dobrej organizacji. Anderson przyznaje, że nawet gdyby mieszkańcy wywiesili na wieżach kościoła wielką białą flagę, nalotu nie dałoby się uniknąć, bo nikt nie wziąłby odpowiedzialności za decyzję o jego zaniechaniu: „Produkt musiał pójść w miasto. To są drogie rzeczy. Po prostu nie można tego ot tak sobie zrzucić na góry czy na szczere pole, skoro wyprodukowano to w kraju znaczącym nakładem pracy”. Oto logika wojny.
Inny cytowany w książce wojskowy przyznaje, że choć naloty w swym założeniu miały osłabiać morale cywilów, nie przynosiły takiego skutku. „Bombami nie trafiamy w morale” – konkluduje. Co zatem dzieje się w umysłach ludzi, którzy przeżyli katastrofę? – zastanawia się Kluge i pokazuje, że takie doświadczenie prowadzi do pomieszania zmysłów, ofiary kataklizmu nie są pewne, czy to, czego doświadczyły i co dalej przeżywają, jest jawą czy snem. Pożary nie gasną i palą się nadal w ludzkich wnętrzach – mówi narrator – ludzie pogrążają się w apatii i odrętwieniu. „Po osiagnięciu pewnego stopnia okrucieństwa nieważne już, kto je popełnił: ma się tylko skończyć” – kończy opowieść o nalocie pisarz. W posłowiu Sebald pisze, że dokonaną przez Klugego rekonstrukcję nieszczęścia „można porównać do objawienia racjonalistycznej struktury tego, czego miliony ludzi doświadczyły jako irracjonalnego uderzenia losu”, a jego twórcza metoda, polegająca na tym, aby w szczególe unaocznić fatalne tendencje naszej historii, czyni z niego autora, który „u skraju cywilizacji wedle wszelkich oznak ukierunkowanej na finał pracuje nad regeneracją zbiorowej pamięci współczesnych”.
Ta nieoczywista i drażniąca książka opowiada nie tylko o odrealniającym rzeczywistość doświadczeniu zniszczenia, ale także właśnie o pracy pamięci. Pisarz wydaje się wierzyć, że po latach możemy zrozumieć niszczące wzory ludzkich zachowań i wyciągnąć ze spowodowanych katastrof jakieś wnioski. Czy jego niezwykle współczesny – w formie i wymowie – tekst sprzed niemal czterdziestu lat, opisujący okrucieństwa sprzed lat siedemdziesięciu, może nam dziś coś uświadomić? Czy pomoże nam na przykład inaczej spojrzeć na współczesnych uciekinierów ze zbombardowanych miast? Chyba trzeba w to wierzyć, mimo że obserwacje zanotowane przed laty w książce „Niemiecka jesień. Reportaż z podróży po Niemczech” przez szwedzkiego dziennikarza Stiga Dagermana na temat rzeszy uchodźców, którzy jesienią 1946 roku zalewali ocalałe niemieckie miasta, brzmią dziś złowieszczo aktualnie: „Ich obecność była nienawistna i zarazem mile widziana, nienawistna, gdyż nowo przybyli nie przywozili ze sobą niczego poza głodem i pragnieniem, mile widziana, gdyż dostarczała pożywki do podejrzeń, które chętnie żywiono, i zwątpienia, któremu się chętnie poddawano”.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).