Siedem moich klas
Tom B CC BY-NC-SA 2.0

Siedem moich klas

Rozmowa z Sołmaz Kiazimową

„Jestem pewna, że warto inwestować w nauczycieli. Mogą być dobre programy, najlepsze podręczniki i metody, najlepsze szkolenia, ale to wszystko na nic bez zaangażowanego człowieka” – mówi nauczycielka, która przepracowała w zawodzie kilkadziesiąt lat

Jeszcze 6 minut czytania

ZOFIA ZALESKA: Urodziła się pani w Azerbejdżanie, studiowała w Moskwie, a potem pracowała jako anglistka w jednej z najlepszych szkół Trójmiasta, V Liceum Ogólnokształcącym im. Stefana Żeromskiego w Oliwie. Jak to się stało, że młoda studentka z Moskwy trafiła nad Bałtyk?
SOŁMAZ KIAZIMOWA: Pochodzę z rodziny rosyjsko-azerskiej, mój ojciec był dziennikarzem urodzonym na terenie dzisiejszego Iranu, a mama zajmowała się domem i wychowywała mnie i moją siostrę. Moi rodzice byli niezwykłym małżeństwem. Pochodzili z różnych kultur, ale dobrze się dogadywali. Mama miała rodzinę w Moskwie, po wojnie przyjechała do Azerbejdżanu, gdzie nie było wtedy wielu Rosjan. Do osiemnastego roku życia mieszkałam z rodziną w Baku. Pod koniec lat sześćdziesiątych pojechałam do Moskwy, gdzie studiowałam filologię romańsko-germańską na Uniwersytecie Moskiewskim. Można było wówczas wybierać spośród kilku języków: francuskiego, angielskiego, niemieckiego i duńskiego, ja zdecydowałam się na angielski i francuski. Na trzecim roku wyszłam za mąż, a po skończeniu studiów przyjechałam do Polski.

Mąż jest Polakiem?
Tak, studiował fizykę w Lublinie. Dobrze mu szło i zaproponowano mu wyjazd do Moskwy, którą to propozycję z miłą chęcią przyjął, bo fizyka była wtedy u nas na bardzo wysokim poziomie. Tak się poznaliśmy. Na studiach wzięliśmy ślub i mąż wrócił do Polski. Ja zostałam w Moskwie, żeby skończyć studia (byłam dwa lata niżej od niego). Mąż zajął się karierą naukową i rozpoczął pracę jako fizyk morza na Uniwersytecie w Gdańsku, a później w Polskiej Akademii Nauk w Sopocie. On mieszkał w Gdańsku, a ja wciąż byłam w Moskwie.

Czekał na panią dwa lata?
Tak. Choć aż tak źle nie było, bo przyjeżdżałam do niego na wakacje. Na stałe, po wielomiesięcznym oczekiwaniu na wizę, przyjechałam w końcu 20 grudnia 1972 roku. Szukałam oczywiście pracy w Trójmieście. Nie miałam zamiaru uczyć rosyjskiego. Rusycystek było wówczas w Polsce mnóstwo, a ja chciałam pracować zgodnie ze swoim wykształceniem, jako anglistka. Do „piątki” przydzielił mnie Wydział Oświaty, akurat jedna z nauczycielek odeszła na urlop macierzyński. Już w marcu poszłam do pracy. Znalazłam się w szkole, nie znając ani słowa po polsku. Wyobrażałam sobie, że poradzę sobie z angielskim.

Było ciężko?
Na początku tak. Znałam tylko zwroty grzecznościowe i czułam się jak niemowa – rozumiałam bardzo wiele, ale nie byłam w stanie się odezwać. Słysząc moje obawy, dyrektor szkoły powiedział: co za problem, ma pani – uwaga – pięć klas maturalnych, w każdej po trzy godziny angielskiego, dogada się pani, młodzież szybko panią podszkoli. Dziś moje strachy mogą wydawać się przesadzone, ale to były wczesne lata siedemdziesiąte i mało kto w Polsce mówił po angielsku. Angielski ze zrozumiałych powodów nie był dla uczniów ani dla szkoły priorytetem. Na szczęście trafiłam na świetną szkołę i fantastycznych ludzi. Przyjęto mnie genialnie. Koleżanki od razu się mną zajęły, zapraszały do domów, uczyły polskiego, ale też topografii miasta, podpowiadały, co gdzie kupić, jak gotować polskie potrawy. To były fantastyczne dziewczyny, które w większości zostały potem moimi przyjaciółkami. Jedna z nich, nauczycielka geografii, Tereska, długo odprowadzała mnie ze szkoły do domu, żebym nie musiała wracać sama na piechotę po oblodzonej drodze, bo wówczas na mojej trasie nic nie jeździło. Nigdy jej tego nie zapomnę. Często zadaję sobie pytanie, czy gdybym dzisiaj przyjechała z Rosji, tak samo zielona, po tych samych studiach, bez znajomości polskiego, to czy spotkałaby mnie podobnie bezwarunkowa i autentyczna serdeczność. Te pierwsze miesiące natchnęły mnie energią, wiarą, że sobie poradzę. Ale wie pani, ja byłam wtedy w jakimś ciągłym oszołomieniu.

Gdańskiem?
Polską w ogóle. Kiedy przyjechałam i wysiadłam w Warszawie, przeżyłam szok z powodu liczby pięknych kobiet i dziewcząt. Dzisiejsza młodzież też jest niczego sobie, ale ma jakby mniej indywidualności. Niby wszystko można kupić, a każdy wygląda podobnie. W PRL-u ludzie mieli moim zdaniem paradoksalnie lepszy styl. W sklepach prawie nic nie było, więc jeśli chciałeś czymś się wyróżniać, to musiałeś użyć fantazji i uszyć to sobie sam. Warszawa lat siedemdziesiątych zrobiła na mnie nieprawdopodobne wrażenie, zapamiętałam ją jako miasto pięknych młodych ludzi. Dziś na ulicach widać głównie ludzi starszych, jako społeczeństwo starzejemy się, mało się uśmiechamy i za dużo narzekamy. Może to dziwne, ale Gdańsk tamtych lat kojarzy mi się z uśmiechem i z bokserami. To znaczy z psami rasy bokser, które były wtedy niezwykle popularne. Sama byłam wówczas młoda, szczęśliwa i pewnie mało wrażliwa na niuanse tamtej rzeczywistości. Zachłysnęłam się polską ulicą i Polakami. Po czterech miesiącach pracy na zastępstwie zaproponowano mi etat i od 1 września byłam już pełnoprawnym pracownikiem. W 1974 roku urodziłam syna i poszłam na roczny urlop macierzyński. A potem wróciłam do szkoły i od tego czasu, nieprzerwanie przez czterdzieści trzy lata, aż do emerytury, uczyłam.

dddSołmaz Kiazimowa, fot. Zygmunt KlusekW tej samej szkole?
Tak, „piątka” była moim domem. Miałam trzech dyrektorów, wszystkich bardzo szanuję. Przepracowałam ponad cztery dekady w szkole. Ile to godzin? Kiedy słyszę, jak niektórzy mówią, że nauczyciel pracuje osiemnaście godzin w tygodniu, to robię się od razu czerwona ze zdenerwowania i wstyd mi za tych, którzy wygadują takie bzdury. Oświeceniowy poeta angielski Alexander Pope powiedział kiedyś takie słowa: „A little knowledge is a dangerous thing”. Często zapisywałam je na tablicy, aby uzmysłowić uczniom, że niewiedza jest groźna, że stale muszą poszerzać swoje horyzonty i zachować otwarte głowy. Zanim się wypowiesz, dowiedz się czegoś na dany temat. Dlatego okropnie mnie denerwuje, gdy dzisiaj słyszę wypowiedzi samych specjalistów od oświaty i naszej pracy.

Zanim porozmawiamy o współczesnej szkole, chciałabym zatrzymać się jeszcze na chwilę przy przeszłości. Ciekawi mnie, dlaczego zdecydowała się pani we wczesnych latach siedemdziesiątych w ZSRR studiować język angielski.
Tak naprawdę w dzieciństwie marzyłam, żeby zostać primabaleriną. W Baku ukończyłam jedenastoletnią szkołę powszechną, ale jednocześnie uczęszczałam do szkoły baletowej. Uwielbiałam tańczyć. Mój tata, który był muzułmaninem, nie wyobrażał sobie jednak, aby jego córka występowała na scenie. Akceptował moją pasję, uważał taniec za znakomite zainteresowanie dla dziewczynki – niech sobie w młodym wieku tańczy, ile chce, ale zawodową tancerką nie będzie. Rodzice nie tyle zakazali mi tańczyć, ile różnymi sposobami odwiedli mnie od tego pomysłu. Byłam tym zasmucona, więc żeby mi to jakoś zrekompensować, wysłali mnie na prywatne lekcje angielskiego. To była wówczas rzadkość, a ja szybko się wciągnęłam. Poza tym w moskiewskiej rodzinie mojej mamy jest fantastyczny amerykanista, którego znałam i lubiłam i który na pewno wpłynął na moje zainteresowanie angielskim.

Sołmaz Kiazimowa

Dyplomowana nauczycielka języka angielskiego, przez wiele lat anglistka w V Liceum Ogólnokształcącym im. Stefana Żeromskiego w Gdańsku. Egzaminatorka Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej w Gdańsku. Obecnie na emeryturze.

Jak wyglądały pierwsze lata pani pracy nauczycielskiej?
Pierwsze wychowawstwo dostałam w 1977 roku. I niech pani nie padnie – to była czterdziestopięcioosobowa klasa o profilu fizyczno-matematycznym. Dziś to nie do pomyślenia, ale wtedy klasy były liczne. Pokażę pani zaraz zdjęcie, to oni na fotografii ze studniówki w 1981 roku. Czy pani sobie wyobraża, aby prowadzić klasę, która liczy niemal pół setki młodych ludzi?

Nie, w dodatku była pani wówczas niewiele starsza od swoich uczniów. Wychowawstwo to zupełnie inna bajka niż zwykłe nauczanie?
Każdy dobry, zaangażowany nauczyciel zastanawia się, czy dla swoich uczniów jest bardziej dydaktykiem czy wychowawcą. Czy przede wszystkim przekazuje wiedzę czy wartości, wspiera w nauce czy w życiu i jak rozkładają się proporcje tego wsparcia. Podczas całej swojej pracy w „piątce” byłam wychowawcą siedmiu klas i każda z nich była inna. Zdjęcie ostatniej klasy, którą objęłam w 2007 roku, wisi na ścianie w kuchni. Wychowawstwo to zawsze trudne zadanie dla nauczyciela. Trzeba być sprawnym organizatorem i dobrym psychologiem, mieć czas i uwagę dla każdego ucznia. Aktywizować tych nieśmiałych i toczyć nieustanne dyskusje z tymi zbuntowanymi. To też wiele radości i satysfakcji. Moja pierwsza klasa pokazała mi Polskę. Sprzątaliśmy wspólnie przez miesiąc teren po budowie i w zamian za pracę dostaliśmy autobus wraz z kierowcą. Odwiedziliśmy Płock, Tomaszów Mazowiecki, Piotrków Trybunalski, Kraków. Zajechaliśmy nawet na Jasną Górę, która wtedy nie była popularnym miejscem wycieczek szkolnych. Co roku gdzieś jeździliśmy, byliśmy w obozie na Majdanku i na wycieczce szlakiem piastowskim – w Gnieźnie, Rogalinie, Kórniku.

Jak przez dekady zmieniała się polska szkoła?
Zmieniały się programy, metody i zmieniali się ludzie. Na przykład rodzice byli dawniej bardzo zaangażowani w życie szkoły, bardziej niż dzisiaj. Na wywiadówkach brakowało miejsc, bo często przychodzili oboje, jeździli z nami na wycieczki. Dziś każdy nauczyciel prowadzi dziennik elektroniczny, a rodzice mają do niego stały dostęp. Mamy kontakt na co dzień, ale jest to już inna relacja. Życie szkolne, tak jak wszystko wokół, przyśpieszyło. Wie pani, co się zmieniło w porównaniu do czasów, gdy zaczynałam uczyć? Dawniej dzieci w klasie lepiej się znały. Gdy ktoś opuszczał zajęcia, to zaraz dowiadywałam się od kolegów, że jest chory albo że coś się u niego w domu wydarzyło. Teraz zazwyczaj uczniowie nie wiedzą, dlaczego kolegi czy koleżanki nie ma. Wtedy było ich czterdzieści pięć osób w klasie, dziś jest mniej, ale z moich obserwacji wynika, że ich grupowe relacje są słabsze. Są w szkole razem i osobno. Jest takie zdjęcie, które zwykle dawałam młodzieży przed maturą z angielskiego do opisania (jednym z zadań maturalnych jest opisanie obrazków). Widać na nim uśmiechniętą grupę dzieciaków na podwórku szkolnym, siedzą obok siebie, ale nie rozmawiają, każdy patrzy w swój telefon i uśmiecha się do ekranu.

Telefony to zmora nauczycieli?
Są prawdziwą plagą. Nie tylko na lekcjach. Przemieszczam się komunikacją miejską, dużo czasu spędzam w tramwajach czy autobusach. Ludzie narzekają, że młodzież nie ustępuje miejsca starszym. Ja tego nie zauważyłam. Licealiści robią to może rzadziej, ale młodzież studencka już prawie zawsze. A wygląda to tak – staruszka wchodzi do tramwaju, a tam miejsca zajęte i na kilku z nich młodzi ludzie wpatrzeni w telefony. To, co się dzieje potem, jednocześnie raduje mnie i śmieszy. Raduje, bo ludzie są wrażliwi i ustępują, a śmieszy, bo wygląda to przezabawnie: kątem oka chłopak widzi staruszkę i nie odrywając wzroku od ekranu, podnosi się i zwalnia miejsce. Robi to płynnie niczym w transie, bez kontaktu wzrokowego, bez słowa „proszę”, w milczeniu. Czasem przychodzę do szkoły na zastępstwo, więc wciąż obserwuję młodych ludzi. Uczniowie – to już dla mnie nowość – są szalenie skupieni, wszystko skrzętnie zapisują. Absolutnie wszystkie oczy są zwrócone na mnie, widzę po spojrzeniach, że rozumieją, są zaciekawieni, ale nikt się nie uśmiecha. A ja lubię czasem u uczniów sparkling eyes, błysk w oku, jakiś rodzaj przekory i humoru. Dawniej robili nam mnóstwo psikusów.

Dziś są poważni i skupieni?
Tak, wydaje mi się, że chcą jak najbardziej skorzystać z lekcji, wyciągnąć od nauczyciela maksimum wiedzy. Poza tym dziś młodzież na koniec mówi „dziękuję, do widzenia”. Kiedyś to się nie zdarzało, dawniej po prostu szybko uciekali, a teraz zawsze po lekcjach dziękują. To dla mnie miły i ważny wyraz uznania. Uczniowie patrzą dziś w nauczyciela niczym w smartphone’a i mam wrażenie, że chłoną wiedzę jak gąbka. Nie zauważam w nich luzu, który cechował ich kolegów w dawniejszych latach.

Liceum, w którym pani uczyła, jest czwartą najlepszą szkołą w Trójmieście, znajduje się w setce najlepszych szkół w kraju. To jednak dość wyjątkowa szkoła. Może uczniowie czują presję i dlatego beztroska gdzieś znika?
Na pewno do „piątki” zawsze trafiali zdolni i ambitni ludzie. Poziom jest wysoki, wielu uczniów ma sprecyzowane plany na przyszłość. Pracują pilnie, aby dostać się na wymarzone studia. To wspaniała, zdolna młodzież. Po prostu wydają się nad wyraz świadomi i dojrzali w czasie, kiedy jeszcze powinny przychodzić im do głowy różne głupoty. Ale to wcale nie z uczniami z ostatnich lat miałam w swojej nauczycielskiej karierze najwięcej problemów.

A z kim?
Z drugą klasą, którą prowadziłam jako wychowawca w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Do szkoły przyszła wtedy młodzież, która mówiła wciąż jedno i to samo: no future. Po co się uczyć, jeśli nie mamy przyszłości. Zaczęli szkołę w roku stanu wojennego i nie widzieli w niczym sensu, byli zniechęceni. Po moim pierwszym entuzjastycznym wychowawstwie dostałam kompletnie inną grupę ludzi – klasę na „nie”. „Bez sensu” było ich najczęstszą odzywką. Mówili no sense, więc im odpowiadałam, że po angielsku nie ma takiego zwrotu, można wyrazić uczucie zniechęcenia na mnóstwo sposobów, ale no sense to kalka z polszczyzny. To było trudne doświadczenie, bo te dzieciaki za uszy ciągnęło się do nauki. Lekcje z nimi pamiętam jako ponure i smutne. Kolejną klasę dostałam w 1987 roku. Jej uczniowie byli już trochę radośniejsi, trochę bardziej bezczelni, jakby czuli, że na więcej mogą sobie pozwolić. Przyszli do szkoły w PRL-u, a maturę odebrali już w nowej Polsce. W drugiej połowie lat osiemdziesiątych, jeszcze przed 1989 rokiem, w szkole nastąpiło otwarcie na Zachód. Po raz pierwszy wyjechaliśmy na wymianę szkolną do Niemiec zachodnich, na zaproszenie szkoły w miasteczku Gross Umstadt. Nikt nie wierzył, że pojedziemy. Ale nasza ówczesna dyrektor stanęła na głowie, żeby się udało.

Lata dziewięćdziesiąte to oczywiście wielkie zmiany. Nie chciałabym nikogo urazić, ale najlepszych uczniów z angielskiego miałam chyba właśnie między 1995 a 2005 rokiem. Języki obce zyskały wtedy status ważnych, priorytetowych przedmiotów, powstało bardzo wiele prywatnych szkół językowych. Oczywiście szkoła też od razu zaproponowała uczniom więcej godzin języków, ruszyły klasy z wykładowym językiem obcym. Pamiętam takie uczucie z tamtego czasu, że nam, nauczycielom, wreszcie rozwiązano ręce. Mogliśmy robić z uczniami coś więcej niż tylko ramowy program. Metodyka uczenia języków obcych bardzo się wtedy rozwijała, a ja dokształcałam się i szkoliłam jak szalona. Modne było uczenie przez odgrywanie scenek, czytanie na role, język obcy stał się czymś bardziej naturalnym, żywym i bliskim życia. I wtedy właśnie pomyślałam, żeby w klasach z wykładowym angielskim wprowadzić na lekcjach trochę więcej angielskiej literatury. W 1999 roku zostałam wychowawcą kolejnej klasy. I to im zaczęłam podsuwać do czytania fantastyczną poezję anglojęzyczną: sonety Szekspira, wiersze Wordswortha, Henleya, Yeatsa, Audena, „I have a dream” Martina Luthera Kinga i wiele innych tekstów.

Pomysł chwycił?
Tak, szalenie im się te teksty podobały. Zaproponowałam, aby zależnie od własnych chęci i predyspozycji nauczyli się jednego z tych utworów na pamięć i zadeklamowali go przed klasą albo zrobili tłumaczenie wybranego tekstu. Wtedy jeszcze nie było aż tak dobrego i powszechnego internetu, więc nikt nie ściągał tłumaczeń z sieci. Wciągnęli się w tłumaczenie i szło im to fantastycznie. Na lekcjach czytaliśmy ich propozycje i dyskutowaliśmy o tym, które z nich uważamy za najlepsze. Na koniec wybrane przekłady zebraliśmy w niewielkiej książeczce, którą zatytułowaliśmy „Poems to Enjoy”. Utwory się powtarzały, bo niektórzy tłumaczyli te same wiersze. Ale dzięki temu widać było, że każdy inaczej odebrał tekst, wykazał się kreatywnością, przełożył go po swojemu.

Podobno jednym z uczniów, którzy pod pani okiem stawiali pierwsze kroki jako tłumacze, był Jacek Dehnel.
Jacek był z wcześniejszego rocznika. Rzeczywiście przychodził do mnie po rady, ale akurat w tym wypadku chodziło o rosyjski, bo wziął się za przekład „Podróży do Armenii” Mandelsztama. Trochę mu pomogłam, ale on był bardzo zdolny i sam świetnie sobie radził. Jacek już w liceum robił dużo ciekawych rzeczy. Był na przykład inicjatorem i współorganizatorem cyklu szkolnych wydarzeń poświęconych kulturze brytyjskiej. Jest znakomitym malarzem, jako uczeń namalował panoramę Gdańska, którą zawieźliśmy w prezencie do zaprzyjaźnionej szkoły w Niemczech. Pięknie oprawiona do dziś zdobi pokój dyrektora.

Mam w ogóle wielu wybitnych uczniów i to jest moja wielka radość i duma. Dziś nie wiem, czy takie pomysły jak te moje warsztaty translatorskie by teraz w szkole przeszły, z różnych względów. Mogłabym usłyszeć zarzut, że promuję jakieś podejrzane wartości czy postawy.

Wspomniała pani, że złości się, słysząc, że nauczyciele pracują tylko osiemnaście godzin w tygodniu. Ile pracuje nauczyciel?
Mogę mówić o sobie i moich kolegach, i z mojego doświadczenia wynika, że te osiemnaście godzin to zaledwie podstawa. Każdy z nas pracuje też w domu. Dużo czasu zajmuje nam przygotowanie się do lekcji i sprawdzanie prac domowych. Gdy prowadziłam klasy maturalne, soboty i niedziele dla mnie nie istniały. Uczniowie oddawali recenzje, eseje, opowiadania, rozmaite listy – wcześniej na papierze, potem częściej mailem, co jest wygodne. Jakkolwiek sprawdzasz prace – czy na komputerze, czy ręcznie – zawsze wymaga to zaangażowania. Za każdym razem tłumaczyłam uczniom swoje poprawki i końcową ocenę. Każdy z nich dostawał ode mnie solidną informację zwrotną na temat wykonanej pracy. Jeśli więc komuś wydaje się, że jako nauczycielka spędzam tylko osiemnaście godzin pod tablicą, to się myli. Tyle wynosi etat, ale trzeba też przygotować dla uczniów coś ekstra, urozmaicić im pracę, samemu się uczyć.

Nauczyciele z pani szkoły strajkują [rozmowa została przeprowadzona jeszcze w czasie trwania strajku – przyp. red.]. Wspiera ich pani?
Całym sercem. Gdybym wciąż pracowała, na pewno byłabym jedną z nich. W drugim dniu strajku poszłam do szkoły, aby zapytać, czy czegoś nie potrzebują, spędzić ten czas z przyjaciółmi, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji. Nie zazdroszczę dyrekcji, która musi podejmować bardzo trudne decyzje. Mam nadzieję, że uda się im dogadać i jednak matury się odbędą. Gdybym strajkowała, nie przystąpiłabym do pracy, ale nie jestem czynnym nauczycielem, więc jeśli moja pani dyrektor miałaby problemy ze skompletowaniem nadzoru podczas matur, to nie wahałabym się ani chwili i poszłabym pomóc. Nie wiem, czy pani pamięta, ale w Polsce już się zdarzało, że matura była odkładana na później. W 1993 roku, gdy nauczyciele prowadzili strajk okupacyjny, egzaminy maturalne z języka polskiego zostały przesunięte z 6 na 23 maja. Wiem to na pewno, bo wtedy maturę zdawał mój syn.

Czyli była pani w trudnej podwójnej roli – rodzica i nauczyciela. Strajkowała pani wtedy?
Strajk mnie w części ominął, bo chwilę wcześniej wyjechałam z klasą do Niemiec. Pamiętam, że syn do mnie zadzwonił i powiedział: „Nie zdałem”. A ja na to: „Jak to nie zdałeś?”. „Nie zdawałem, nie było matury”. Wróciłam do kraju i dołączyłam do strajku w drugim tygodniu protestów.

Czuje pani dziś wsparcie uczniów i rodziców dla protestów?
Z moich znajomych nikt nie powiedział „nie” dla strajku, ale obracam się wśród pracowników akademickich i nauczycieli. Piszą do mnie i odzywają się starzy uczniowie i mówią, że nas popierają. Na pewno strajkujący wraz z przedłużaniem się protestu są coraz bardziej zmęczeni. Ludzie siedzą zamknięci w pokojach nauczycielskich, zastanawiają się, co z tej sytuacji wyniknie. Poza tym czują się upokorzeni zachowaniem rządu i ja się im nie dziwię. Ryzykują przecież, strajk ma dla nich realne skutki finansowe, a rząd otwarcie demonstruje brak woli rozmowy i porozumienia. Przedstawia nauczycieli jako roszczeniowców, którzy byczą się co roku podczas trzymiesięcznych wakacji. Skąd te pomysły? Mamy sześć tygodni urlopu. Myślę, że nauczyciele nie ustąpią. Chyba że wezmą ich głodem. Bo przecież są wśród nich samotni rodzice, nauczycielskie małżeństwa, ich budżety domowe mogą nie wytrzymać długotrwałego strajku. Wpłaciliśmy oczywiście z mężem pieniądze na Fundusz Strajkowy, ale prywatne wpłaty, nawet liczne, nie uratują sytuacji. W szkolnictwie niezbędne są zmiany, tu też potrzebna jest innowacja. Żyjemy w XXI wieku, na maturze nie mogą być wciąż „Dziady”. Boli mnie to, że takie przedmioty jak fizyka czy geografia umierają śmiercią naturalną. W naszej szkole jest jeden nauczyciel geografii, który uczy wszystkie klasy. To wystarcza, bo w programie jest jedna godzina geografii tygodniowo.

To niezwykłe w czasach, w których tak wiele mówi się o naszym niechlubnym wpływie na środowisko naturalne. A może to właśnie kolejny znak tego, że zapomnieliśmy o swojej odpowiedzialności wobec innych stworzeń i natury?
To się musi zmienić. Musimy sobie zadać pytanie – kogo chcemy wykształcić? Odpowiedzialnych i nowoczesnych obywateli czy osoby nieprzystosowane do dzisiejszego świata i jego wyzwań? Sama uwielbiam oglądać brytyjskie filmy przyrodnicze, nikt nie robi ich na tak wysokim poziomie i z takim oddaniem jak Brytyjczycy. Dawniej uczniowie śmiali się z tego, że w rozmowie z Anglikiem zawsze pada pytanie: „What’s your hobby?”. W głowie im się nie mieściło, że w wolnym czasie można siedzieć w krzakach i obserwować ptaki, co pasjami robią ludzie na Wyspach. Dziś sama obserwuję ptaki, które przylatują do naszego małego ogródka, i uważam ukochane przez Brytyjczyków birdwatching za wspaniałe hobby.

Ale wracając do spraw ważnych – w każdej szkole, małej czy dużej, na wsi czy w mieście, powinni być wykwalifikowani nauczyciele. Aby ciekawych ludzi przyciągnąć do zawodu, niezbędne jest stworzenie godziwych warunków pracy. Dużo osób zżyma się na strajkowe postulaty podwyżek dla nauczycieli, a one są jak najbardziej zasadne. Odpowiedzialność nauczycieli jest bardzo duża, a ich pensje niskie. To przecież wyniki matury decydują o tym, czy uczeń dostanie się na studia, a pośrednio też czy znajdzie dobrą pracę. Jestem pewna, że warto inwestować w nauczycieli. Mogą być nie wiem jak dobre programy, najlepsze podręczniki i metody, najlepsze szkolenia, ale to wszystko na nic bez zaangażowanego człowieka.

Nie żałuje pani swojej drogi?
Absolutnie nie. To świetny zawód. Pod warunkiem oczywiście, że lubisz ludzi, a szczególnie młodzież. Ona bywa trudna i roszczeniowa, ale zazwyczaj jest fantastyczna. Utrzymuję relacje prawie z wszystkimi uczniami z moich klas, a najlepsze mam z tymi z tej pierwszej. Oni sami są już teraz dziadkami i babciami, osiągnęli w życiu zazwyczaj bardzo wiele. Nie mam kontaktu właściwie tylko z klasą, która kończyła szkołę w połowie lat osiemdziesiątych, tą, która była na „nie”. Tej klasy nie udało mi się chyba scalić, czego do dziś żałuję. Bardzo wiele wspaniałych rzeczy przeżyłam z moimi uczniami. Naprawdę sporo im zawdzięczam, pomogli mi nauczyć się polskiego, dzięki nim poznałam Polskę i poczułam się w niej dobrze. Nie odżegnuję się od swoich korzeni, mam silną tożsamość i wprawiają mnie w zdumienie te wszystkie dzisiejsze dyskusje i obsesje narodowościowe. Tolerancja to dla mnie rzecz oczywista. Wychowałam się w rodzinie prawosławno-muzułmańskiej, uczyli mnie nauczyciele różnych narodowości: Rosjanie, Żydzi, Ormianie. W Baku takie słowa jak „tolerancja” w ogóle nie padały, mówiło się po prostu, że lubi się bądź szanuje człowieka, i tyle. Dziś dużo słyszę o tolerancji, o dumie narodowej, ale czasem brakuje zwykłego słuchania. Rozmawiajmy i szanujmy się nawzajem, to zawsze mówię uczniom, i myślę, że wszyscy powinniśmy wziąć to sobie do serca.

Związek Nauczycielstwa Polskiego zdecydował o zawieszeniu strajku od soboty 27 kwietnia.