„Deborah” Handla
i Capelli Cracoviensis

Dariusz Czaja

Mocno i żwawo zagrana uwertura zapowiadała dobry koncert. Ralf Sochaczewsky dobrze punktował niuanse, a orkiestra wydobywała z  partytury różne brzmieniowe smaki. Już więc od samego początku handlowskie theatrum zabrzmiało solidnie i przekonująco. I tak było aż do końca

Jeszcze 2 minuty czytania

Trzecia i ostatnia odsłona cyklu oratoriów Handla prezentowanych przez Capellę Cracoviensis, miała za bohaterkę starotestamentową Deborę. Trzyaktowe dzieło „Deborah” powstało w roku 1733 (tym samym zresztą, co „Athalia”), i było drugim z „angielskich oratoriów” – wynalazek Handla, który w intencjach miał zastąpić spektakle operowe, jako że ich czas przeminął. I, co tu kryć, podratować także nadwątlone finanse. Ale entuzjazm londyńskiej publiczności dla nowego dzieła nie był przesadny. Na sukces angielskich oratoriów przyjdzie jeszcze poczekać.

Georg Friedrich Handel, „Deborah”.
Ralf Sochaczewsky (dyr.), Capella Cracoviensis,
CK Sokół w Nowym Sączu, Filharmonia Krakowska,
26 i 27 marca 2011.
Librecista Samuel Humhreys wziął tym razem na warsztat wydarzenia opisane w Księdze Sędziów (rozdziały IV i V). Część z nich zachował, część zmienił. Z dramaturgicznego punktu widzenia – niestety. Izraelici są w niewoli króla Kanaan. Z prorockiej mowy Debory dowiadują się, że prowadzeni przez Baraka winni wyruszyć na bój z ciemięzcami. W proroctwie stoi bowiem wyraźnie, że Sisera, dowódca Kananejczyków, polegnie z ręki kobiety. I w rzeczy samej, proroctwo spełnia się: wojska Kanaan zostały pokonane. Sisera uciekł z pola bitwy, a gościny udzieliła mu młoda i powabna Jael, żona Chebera Kenity. Napoiła go, nakarmiła, a kiedy ten –  niczego nie spodziewając się – zasnął, „wzięła palik od namiotu, uchwyciła młot w rękę, i zbliżając się cicho do niego, przebiła jego skroń palikiem, tak, że ten utkwił w ziemi”. Wypełniająca rozdział piąty księgi sławna „Pieśń Debory” jest rekapitulacją wydarzeń i hymnem na cześć Boga Izraela.

Ta krótka, treściwa i lapidarnie opowiedziana w tekście biblijnym historia, zostaje rozbudowana w libretcie. Trzeba było jakoś wypełnić trzy akty. Mamy więc, obok opisu proroctwa Debory, także sprawozdanie z przygotowań do bitwy i wstępnych negocjacji, a następnie relację z tryumfu militarnego i powrotu Izraelitów do domu.

Komponując „Deborę”, zdecydował się Handel na recykling – praktykę, którą czasem uprawiał. Przysposobił więc fragmenty m.in. z „Brockes Passion”, „Coronation Anthems”, „Chandos Anthems” i trochę włoskich numerów. Tak czy inaczej, ukończona dość szybko partytura była bardzo bogata. Wymagała solidnego chóru i rozbudowanej grupy instrumentalistów.

Mocno i żwawo zagrana uwertura zapowiadała dobry koncert. Ralf Sochaczewsky dobrze punktował niuanse, a orkiestra wydobywała z partytury różne brzmieniowe smaki. Już więc od samego początku handlowskie theatrum zabrzmiało solidnie i przekonująco. I tak było aż do końca.

Z solistów wyróżniłbym trójkę. Debora Anny Schoeck bez wątpienia miała charakter, była surowa i władcza. Szkoda, że jej sopran brzmiał czasem nazbyt masywnie i mało finezyjnie („Ye sons of Izrael”). Głos to mało handlowski, osłabiony jeszcze dość ostrą, miejscami niezbyt przyjemną barwą. Tym większą radością było słuchanie „In Jehovah’s awful sight” z II aktu, niezwykłej, płynącej maestoso arii, zaśpiewanej tym razem z wielkim czuciem. Znany już w Krakowie kanadyjski kontratenor David DQ Lee (Barak) tradycyjnie mnie nie zachwycił. Śpiewa sprawnie, technikę ma, trudno się do czegoś przyczepić, ale jego wykonania poruszają mnie słabo. To śpiewanie ma w sobie coś z rozwiązywania słupków na czas. Tym bardziej zasługują na uwagę: zwiewna i ładnie poprowadzona „How lovely is the blooming  fair”, czy karkołomna, ale wytrzymana bez upadku „In the battle, fame pursuing” (genialnie napisana aria, z finezyjną linią fletów i organów dialogujących z orkiestrą). Na tym tle błysnęła rewelacyjną formą i nieprzeciętnymi możliwościami młodziutka sopranistka Jolanta Kowalska (Jael). Od początku śpiewała z ogromną pewnością („To joy he brightens my despair”), a później było tylko lepiej. Dysponuje ona cudowną, ciepłą barwą, a technikę ma nieskazitelną. I co ważne, potrafi to pokazać. Sam wdzięk i delikatność („O the pleasure my soul is possessing”), a kiedy indziej pazur i ostra jazda po niebotycznych górach („Tyrant, now no more we dread thee”). Palce lizać.

Kto wie, czy jednak największym bohaterem wieczoru nie był chór. Oczywiście zasługa to po części Handla, bo partie chóralne są tu kosmiczne i jest naprawdę co śpiewać. Ale nie żartujmy, ktoś te chóry musiał jednak wykonać! Chór Capelli zrobił to znakomicie. Już początek I aktu („O hear thy lovely servants’ pray’r”), jak i sama jego końcówka („Despair all around them”) upewniały, że będzie dobrze. I rzeczywiście. W śpiewie kapłanów Baala („O Baal, Monarch of the skies!”) było napięcie i stosowna drama, a falujące płaszczyzny głosów zabrzmiały przejmująco. W pojawiającym już się za chwilę chórze Izraelitów („Lord of Eternity”) słychać było precyzyjnie rozsnuwające się powłoki zwiewnej materii. A ostatni chór („Let our glad songs to heav’n ascend”) niemal naprawdę poprowadził nas w niebieskie empireum.

***

Trzy kobiety. Taki właśnie tytuł, przywodzący na myśl zapomniany już nieco film Roberta Altmana, mógłby nosić krakowski cykl spotkań z oratoriami Handla. Oryginalny i nośny okazał się pomysł, by zaprezentować w niewielkich odstępach czasu trzy wielkie formy oratoryjne, których muzyka osnuta została wokół życia (i twórczości) trzech wielkich heroin. A jest w tej muzyce wszystko, co u Handla najlepsze. Wizjonerska wyobraźnia, doskonałe wyczucie sceny, dramaturgiczny talent, porywające arie, niepoczytalne chóry... Słowem: kawał, w każdym sensie słowa, wielkiej muzyki. Krwistej, bogatej, różnorodnej w nastrojach i kipiącej od emocji, ziemskiej i spirytualnej na wskroś. Szczęśliwi ci, co byli i słuchali. Wygląda na to, że nieszczęśliwi ci, co nie byli i nie słuchali. Żeby oni chociaż o tym wiedzieli...


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.