CHOPIN NIE-CHOPIN:
Według Anderszewskiego

Dariusz Czaja

Niewiele da się powiedzieć o koncercie Piotra Anderszewskiego. Bo język, który potrafiłby uderzać w punkt, precyzyjnie nazywać dźwięki, szczęśliwie nie istnieje

Jeszcze 1 minuta czytania

Można by. Można by opowiadać dużo i namiętnie. Gestykulując, jak niektórzy, dla spotęgowania efektu. Można by więc opowiadać o gęstym fakturalnie preludium z V Suity angielskiej e-moll Bacha, o tym jak połączyć w jeden stop dwa żywioły prawie niemożliwe do związania: lirykę i kombinatorykę, o śpiewnej (tak!), lekko rozkołysanej sarabandzie, wreszcie: o perlistej geometrii całości; o tym jak można w „6 Stücke in kanonischer Form” op. 56 Schumanna bez zbędnego pośpiechu (nicht zu langsam) porozwieszać kłębki puchu na napowietrznych liniach; o tym jak w schumannowskich „Gesänge der Frühe” op. 133 udaje się śpiewać swobodnie, porzucając przy tym daleko sentymentalne romantyczne rozmemłanie; a o Sonacie As-dur Beethovena op. 110 można by bez końca: o osobliwym zamyśleniu w początkowym Moderato cantabile, o tym pojedynczym, wychylonym samotnie przez chwilę, dźwięku ze szkła z Adagio ma non troppo, o złowróżbnie rozkołysanym wahadle z pierwszej Fugi, o tym tragicznym crescendo parokrotnie powtórzonego akordu z drugiego Ariosa, o pędzącej na zatracenie, nerwowej kodzie, w której nie było bezładnego galopu, ale była muzyka…

Anderszewski
w Warszawie

Piotr Anderszewski (fortepian). Recital w ramach „Koncertów urodzinowych Chopin 2010”, Sala Koncertowa Filharmonii Narodowej w Warszawie, 24 lutego 2010

To wszystko można by zrobić. Ale mówiąc tak, w dalszym ciągu powiedzielibyśmy niewiele o koncercie Piotra Anderszewskiego. A w każdym razie niewiele z tego, co naprawdę istotne. Bo język, który potrafiłby uderzać w punkt, precyzyjnie (zostawiając na boku techniczny żargon) nazywać dźwięki, ale i znaczące przestrzenie, które się otwierają między nimi, szczęśliwie nie istnieje. Takiej mowy jeszcze nie wynaleziono. Nie sposób przełożyć mechaniki zachwytu na gramatykę języka. Zawsze coś umyka, może to, co najważniejsze właśnie. Pozostaje więc tylko niezborne jąkanie, szukanie słów po omacku, dłonie w dziwnych splotach, rozpalone policzki. To też są czułe sejsmografy napięcia.

Po numerach programowych, Bartok na bis. „Trzy węgierskie pieśni ludowe z regionu Csik”, parę minut utkanych z samej czułości podszytej melancholią. Jeszcze jeden bis. Zapowiedź trzech etiud Schumanna („rzadko grywanych”, dodaje pianista). I wtedy ten donośny głos z sali: Choooopiiiiin! Coś między jękiem zawodu, pragnieniem a rozkazem. W tym filharmonicznym skrzeku odezwało się sto dwadzieścia trzy lata zaborów, defenestracja wiadomego fortepianu, płacz nadwiślańskiej wierzby i parę kilogramów nieporozumienia. No bo jak to: niby koncert celebrujący urodziny Chopina, a jego samego brak?! Ale czy rzeczywiście brak?

fot. Wojciech Grzędziński dla NIFCWarto przywołać wrażenia tamtego wieczoru. I chwilę pomyśleć. Mniejsza o ocenę poszczególnych interpretacji, tu głosy zawsze będą się różnić. Jedno wszakże nie ulega wątpliwości: gra Anderszewskiego jest hipnotyczna. Zagarniająca, zawłaszczająca, niepozostawiająca słuchaczowi chwili na dekoncentrację. Nigdy nie jest letnia. Ale emocje, które przekazuje, nie są podane na tacy, nie istnieją w stanie wrzenia. To zawsze jest destylat. Te namiętności poddane są solidnej kontroli. W jego grze, tak mocno naznaczonej świadomością formy, jest zawsze wyraźny pomysł, jest próba nowej, przemyślanej i domyślanej lektury utworu. Technika służy tu głowie, nigdy odwrotnie. Jest w tym graniu jakiś osobliwy magnetyzm, przed którym nie sposób się obronić. Ale co przy tym najważniejsze: uwaga słuchacza nie idzie za wykonawcą, ale kieruje się na muzykę. Na samą jej esencję.

O grze Chopina pisał Ferdinand Hiller: „Wyrażał siebie w stanie tak skupionym, że oddalało to wszelką myśl. Nikt nie poruszał tak klawiszy fortepianu, nikt nie potrafił wydobyć z nich podobnych, nieskończenie wycieniowanych brzmień. Rytmiczna stałość łączyła się ze swobodą w deklamacji jego melodii, tak iż wydawały się one owocem chwili. To, co u innych było wykwintną ozdobą, u niego sprawiało wrażenie wielobarwnych kwiatów; to, co u innych było techniczną biegłością, u niego przypominało lot jaskółki. (…) Wszelka myśl skojarzona z cielesnością ulatniała się; jego gra przypominała światło cudownego meteoru, który oczarowuje nas podwójnie swym nieprzeniknionym sekretem”.

Wyjąwszy grandilokwencję stylu i emfatyczną manierę, ten opis coś mi wyraźnie przypomina. Co takiego? Prosimy o nadsyłanie odpowiedzi, prawidłowe rozwiązania zostaną nagrodzone, nagrody prześlemy pocztą.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.